Archiwum kategorii: Premier League

Numer dwudziesty

Na szczęście przychodzi w końcu taki moment, kiedy można po prostu bić brawo. Słaby czy nie – mistrz Anglii. Na cztery kolejki przed końcem, z arcybezpieczną przewagą punktową i miażdżącym stosunkiem bramek. Z najskuteczniejszym snajperem ligi, jej najlepszym prawym obrońcą („jaki był przełomowy moment w drodze po mistrzostwo?”, zapytał wczoraj Gary Neville Ryana Giggsa – „znaleźliśmy wreszcie dobrego prawego obrońcę”, usłyszał w odpowiedzi…) i cofniętym rozgrywającym, z bramkarzem, który najlepszy stanie się zapewne w ciągu paru kolejnych sezonów oraz kilkoma jeszcze piłkarzami, których rywale mogą tylko zazdrościć. Z legendami tej ligi, Giggsem i Scholesem, z Rooneyem, który oby przezwyciężył obecny kryzys (wczorajsza asysta była przedniej miary), z Ferdinandem, który już zdołał to zrobić, z więcej niż obiecującymi Welbeckiem czy Cleverleyem. Z menedżerem, przy którego nazwisku każdy przymiotnik wydaje się zbyt słaby. Trzynaście mistrzostw kraju, dwie wygrane w Lidze Mistrzów, pomniejszych pucharów pewnie ze trzydzieści, panie i panowie, sir Alex Ferguson…

Przelatuję w pamięci ostatnie dziewięć miesięcy. Transfer van Persiego, który okazał się kluczowy („Jest lepszy niż ci się wydaje”, mówił Fergusonowi Wenger po tym, jak dobili targu; miał cholerną rację). Nieoczywisty początek: porażka z Evertonem, szczęśliwe zwycięstwa z Liverpoolem i Chelsea, sensacyjna wpadka na Old Trafford z Tottenhamem (najwięcej punktów urwał Fergusonowi Villas-Boas…), dyskusje o obsadzie bramki i błędy defensywy, grającej długo bez Vidicia (te wyniki 3:2, 4:2, 4:3…), wreszcie świąteczny czas, w którym maszyna zaczęła się rozpędzać, a przesądzający okazał się mecz z Newcastle, znak firmowy tej drużyny (jeszcze raz wpadki w obronie, gonienie wyniku i fenomenalny finisz, dający wygraną 4:3)…

Nie, to nie jest czas stawiania pytań – o skrzydłowych na przykład. To czas gratulacji, zachwytu i podziwu. Z biografii menedżera MU, autorstwa Patricka Barclaya, utkwiło mi w pamięci zdanie „Może już nigdy nie będzie następnego Fergusona”. Może już nigdy nie będzie kogoś, kto osiągnął tak wiele i wychował tak wielu, ani na moment nie poddając się nostalgii i codziennie o szóstej zaczynając od nowa. Cantona? Beckham? Najlepszym piłkarzem w historii MU może być Phil Jones, mówi menedżer Czerwonych Diabłów. A imię jego przyszłość.

Opad szczęki

Typowy ze mnie kibic. Człowiek, żyjący niemal zawsze czasem przeszłym i przyszłym, niemal nigdy teraźniejszością. Mecz z Manchesterem City? Tak, owszem, pamiętam, trzy lata temu: gol Petera Croucha na Etihad Stadium, niespodziewane zwycięstwo w przedostatniej kolejce Premier League – awans Tottenhamu do Ligi Mistrzów. Przed dwoma laty: samobój tegoż Croucha na White Hart Lane, City wygrywa i to ono gra w kolejnym sezonie Champions League. Przed rokiem: dramatyczny mecz w Manchesterze, którego wyniku wciąż nie mogę odżałować. City, prowadzące 2:0. Tottenham odrabiający straty (gol Bale’a, z gatunku tych, które w sezonie 2012/13 przyjmujemy za coś oczywistego, wtedy oszałamiający…). Balotelli kopiący w głowę Parkera i sędzia niewidzący tego zachowania – kwalifikującego się bez dwóch zdań na czerwoną kartkę. Wyborna okazja Tottenhamu już w doliczonym czasie gry – Defoe niesięgający piłki przed pustą bramką. Ostatni atak City, niezawodny zwykle King tym razem spóźniony ze wślizgiem i faulujący Balotellego. Balotelli, którego nie powinno już być na boisku (dokładnie jak dziś w ostatniej minucie na Anfield Suareza po ugryzieniu Ivanovicia), strzela karnego…

Typowy ze mnie kibic. Człowiek, który jest mistrzem alternatywnych scenariuszy. Gdyby w połowie sezonu Sandro nie złapał kontuzji, Carlos Tevez nie miałby dziś tyle swobody i w ogóle druga linia Tottenhamu nie buksowałaby tak rozpaczliwie – powtarzałem sobie przez długie minuty dzisiejszego meczu na White Hart Lane. Gdyby świetny w tym roku Lennon nie złapał kolejnego urazu, gdyby wcześniej załatwiono transfer Adebayora i napastnik z Togo zdążyłby porządnie przygotować się do sezonu, gdyby w ostatniej akcji meczu z Bazyleą na White Hart Lane Degen nie sfaulował Bale’a…

Typowy ze mnie kibic. Ponurak i malkontent, próbujący zachować dystans, względnie popisywać się czarnym humorem, który nagle traci panowanie nad sobą, wrzeszczy na całą redakcję i wzywa imienia Pana Boga swego nadaremno. Szczerze mówiąc, zdarzyło mi się nawet dzisiaj wskoczyć na plecy szefa redakcji internetowej „Tygodnika Powszechnego”, za co zechce on niniejszym przyjąć przeprosiny. Zachowałem się nieprzewidywalnie, bo i mecz z Manchesterem City nagle zaczął się toczyć w sposób nieprzewidywalny.

Najpierw było bowiem wedle wszelkich spodziewań. Tottenham, w tej fazie sezonu zazwyczaj trwoniący ostatnie nadzieje, traci gola w czwartej minucie. Tottenham przez następne siedemdziesiąt minut bije głową w mur. Tottenham ustawiony bliźniaczo jak rywal, tylko z gorszym personelem. Tottenham z katalogiem błędów zarówno przy akcji dającej City prowadzenie (że Vertonghen dał się ograć Tevezowi przy linii bocznej mogę jakoś zrozumieć, ale że Parker zaspał i dał się wyprzedzić Milnerowi – wybaczyć znacznie trudniej), jak i później… Tottenham nie potrafi załatać dziury przed własnym polem karnym, gdzie hasa nieniepokojony przez Parkera Tevez. Tottenham zwalnia grę, robi kółeczko i zagrywa piłkę do tyłu (znów Parker). Tottenham, nieuważny przy stałych fragmentach gry, zmusza swojego bramkarza do akrobatycznej interwencji po główce Teveza. Tottenham nie wykorzystuje skrzydeł. Słowem: Tottenham jest do bólu przewidywalny…

Zaraz, dlaczego właściwie fakt, że Andre Villas-Boas – trener, którego taktycznych kompetencji nie kwestionowano chyba nawet w czasach Chelsea – dokonał dobrych zmian, wydaje mi się nagle nieprzewidywalny? Czy nie mógłbym tak po prostu powiedzieć, że portugalski menedżer Tottenhamu przechytrzył włoskiego szkoleniowca MC? Tyleśmy napisali o nowej roli Garetha Bale’a, ustawianego w ostatnich miesiącach w środku pola, ale w drugiej połowie Walijczyk – jak widać na załączonym obrazku – konsekwentnie trzymał się prawego skrzydła, bo Villas-Boas zauważył, że przeciwko grającemu tak ciasno rywalowi lepiej wykorzystywać go przy linii (już w pierwszej połowie Walker pokazał kilkoma rajdami, że jedyną wolną przestrzeń w szeregach gości można znaleźć właśnie tam). Po drugiej stronie, w miejsce Sigurdssona, pojawił się niebojący się gry z pierwszej piłki Holtby (16 podań w pół godziny, gdy Islandczyk w godzinę tylko o 3 więcej), a za Parkera – co okazało się równie kluczowe, co znajdowanie wolnych przestrzeni przy linii – wszedł Huddlestone.

Nie, to nie jest tak, że uwziąłem się na zawodnika z ósemką. Całkiem niedawno wybierano go piłkarzem sezonu, a ja wraz z innymi podziwiałem jego ofiarność w walce o odbiór piłki – rzucanie się pod nogi rywali, udane wślizgi, pressing… Był liderem drużyny, w której podobnego etosu pracy dramatycznie brakowało. Był dobrym duchem szatni, wzorem profesjonalizmu i niecelebryckiej normalności (jako jedyny w zespole grał w butach nieoślepiających papuzimi barwami). Niestety, po wielomiesięcznej kontuzji nie odzyskał formy: w defensywie nie jest nawet w połowie tak skuteczny, jak przed rokiem, w ofensywie zaś… Szkoda gadać.

Co powiedziawszy wypada zauważyć, że wprowadzony w jego miejsce Huddlestone również ma słabe punkty: jest wolny, zagapia się w grze obronnej, a czasem zwyczajnie krew uderza mu do głowy – wylatuje wtedy z czerwoną kartką. Ale… umie celnie podać piłkę, także na kilkadziesiąt metrów – zmienić stronę gry i jej tempo (zobaczcie, jak grali do przodu Parker i Huddlestone; ten drugi przebywał na boisku dwa razy krócej). Decyzja, jaką podejmował około 60. minuty sztab szkoleniowy Tottenhamu, była obciążona ryzykiem: albo wydarzy się to, co wydarzyło się w ciągu sześciu minut i dwudziestu sekund między golem Dempseya a trafieniem Bale’a, albo – co w tamtym momencie wydawało mi się równie prawdopodobne i pewnie niejeden kibic City zacierał ręce patrząc na stojącego przy linii bocznej ociężałego rozgrywającego Tottenhamu – Huddlestone zostanie przegoniony w drodze pod bramkę Llorisa przez Nasriego, Teveza czy Toure, kontrujące City strzeli drugą, a potem może kolejne bramki. Czasem, ba: zwykle się nie udaje i w tym sensie nie dziwię się skromności, z jaką AVB przyjmował komplementy za „zmiany, które wygrały mecz”. Równie dobrze można by zresztą podnosić zmęczenie Manchesteru City, grającego trzeci ważny mecz w ciągu ostatnich ośmiu dni…

Nieoczywistość trenerskich decyzji jest z jednym z głównych powodów, dla których nigdy nie przestaniemy o piłce dyskutować. „Game of opinion”, powtarza zwykle przy takich okazjach Harry Redknapp. Co rozstrzyga? Czy luz, na którym od paru tygodni grają piłkarze MC, dziś akurat nie obrócił się przeciwko nim? Czy 10 dni przerwy, jakie miał Tottenham od meczu z Bazyleą (w tym parę dni wolnego, jakie piłkarze otrzymali bezpośrednio po pucharowym fiasku), mogło zamiast odświeżyć rozregulować tę drużynę? A może, jak mówił AVB po meczu z MC, udałoby się wygrać nawet bez zmian w ustawieniu, bo skoro tylko padł wyrównujący gol zawodnicy na nowo uwierzyli w siebie, a trybuny zaczęły ich nieść, wszystko jedno, czy chodziło o 4-2-3-1 czy o 4-3-3, albo – będąc bardziej precyzyjnym – 4-3-2-1? Czy o wszystkim po raz kolejny rozstrzygnął Gareth Bale?

W tej ostatniej kwestii mam nieustannie ochotę polemizować z tezą o zespole jednego piłkarza. Weźmy (za Jonathanem Wilsonem) statystykę bezpośredniego udziału Bale’a w golach Tottenhamu – zdobywanych samemu, bądź padających z jego podań: 36 procent, podczas gdy w przypadku Maty i Chelsea było to 33 proc., van Persiego i MU – 39 proc., Suareza i Liverpoolu oraz Michu i Swansea – 44 proc., zaś Benteke i AV – aż 53 proc. O sile Tottenhamu w tym sezonie świadczą raczej pressing i skuteczna obrona, które – podaję dalej za Wilsonem – pozwoliły rywalom na średnio 9,8 strzałów w trakcie meczu; najmniej w lidze. No i, dopisuję po pewnym wahaniu, taktyczny polot menedżera.

Tytuł dzisiejszego wpisu jest oczywiście prostym, zbyt prostym żartem po rozgrywanym pod wieczór meczu Liverpool-Chelsea, w którym Luiz Suarez – kandydat tyleż na piłkarza roku (to podanie do Sturridge’a dzisiaj…), co na dyskwalifikację do końca sezonu – najpierw sprokurował karnego, później… ugryzł Branislava Ivanovicia, żeby w ostatniej akcji meczu zdobyć wyrównującą bramkę. Nie wiem, czy znajdę słowa, żeby odnieść się do tego, co wydarzyło się na Anfield w 66. minucie. Naprawdę, zamiast pukając się w czoło pisać o oczywistościach, obciachu, wstydzie dla klubu i piłkarza, warto byłoby zastanowić się nad paradoksami związanymi z powrotem Rafy Beniteza na stadion, gdzie (inaczej niż w Londynie) kibice lubili go bardziej niż klubowa hierarchia i gdzie już wczoraj, samotny, pojawił się z różą, by złożyć hołd Anne Williams – zmarłej na raka matce chłopca, który zginął na Hillsborough, przez ponad ćwierć wieku walczącej o sprawiedliwość dla ofiar dla tamtej tragedii.

Emocji nie brakowało, rzecz jasna, od początku – od wspomnienia pani Williams (i ofiar bostońskiego maratonu), ciepłego przywitania menedżera Chelsea i wybuczenia jego najkosztowniejszego podopiecznego, również wracającego na stare śmieci Fernando Torresa. Ale – podobnie jak w meczu wcześniejszym o kilkadziesiąt minut – nie na emocjach wypada się skupić, i nie na pożałowania godnym zachowaniu Suareza, tylko na zmianie, dokonanej przez Brendana Rodgersa, która pozwoliła Liverpoolowi wrócić do gry w drugiej połowie. W pierwszej ogrywani przez tercet Hazard-Oscar-Mata, chroniony z tyłu przez Ramiresa i Mikela, gospodarze nie potrafili się przebić; Jordan Henderson, o którego raz czy drugi tu się spieraliśmy, zbyt łatwo tracił piłkę, a obecności Coutinho przy linii bocznej niemal nie zauważyłem. Podobnie jak w przypadku decyzji Villas-Boasa o rozpoczęciu meczu ze Scottem Parkerem w składzie, można było rozumieć ostrożniejszą taktykę Liverpoolu – podobnie jak konieczność jej modyfikacji. Wiele by oczywiście można mówić o dodatkowej motywacji, jaką musiał mieć Sturridge grając przeciwko dawnemu pracodawcy – było to widać od pierwszych sekund po jego wejściu na boisko, kiedy wypracował okazję dla Gerrarda, a potem sam trafił w słupek…

Zwycięstwo na Anfield utracone w „Fergie Time”… Z drużyn walczących z Tottenhamem o miejsce w pierwszej czwórce dużo lepszy weekend ma Arsenal. Z Fulham grał słabo – tak właśnie, jak słabo można grać w końcówce sezonu. Ale… uzyskał satysfakcjonujący go wynik i nie będziemy na razie o nim pisać, podobnie jak o praktycznie zdegradowanym QPR Harry’ego Redknappa – pogrążonym przez Petera Croucha, napastnika, który pod opieką Redknappa spędził większość dorosłej kariery. Na zakończenie wspomnijmy raczej o Portsmouth, uratowanym przed likwidacją przez własnych fanów i będącym już oficjalnie własnością ich stowarzyszenia (więcej o tej historii piszę w książce, w rozdziale „Komu biją dzwonki”). Klub, który przed pięcioma laty grał jeszcze w Premier League i był finalistą Pucharu Anglii, spada wprawdzie do czwartej ligi, ale nikt na Fratton Park nie wygląda na przybitego. Wczoraj drużyna rozbiła 3:0 walczące jeszcze o awans do Championship faworyzowane Sheffield United, a na stadion przyszło osiemnaście tysięcy ludzi. Osiemnaście tysięcy ludzi na meczu czwartoligowca… takie rzeczy tylko w Anglii.

Zroojnowany

Żeby się nadmiernie nie rozpisywać: z perspektywy Alexa Fergusona i bardzo wielu jego piłkarzy obecny sezon mógłby się już skończyć. W najbliższych spotkaniach wydrzeć tych kilka brakujących punktów, przypieczętować trzynasty tytuł Szkota, odebrany w dodatku „hałaśliwym sąsiadom”, zapomnieć, jak poszło w pucharach, wyjechać na wakacje, zresetować się i zacząć od nowa.

Pisałem tu niedawno, że tak słabego mistrza Anglii dawno nie miała – wywołując falę krytyk fanów MU, podnoszących np., że piłkarze Fergusona w 33 spotkaniach przegrali zaledwie czterokrotnie albo że przez większą część sezonu kapitalnie grał van Persie. Wytłumaczę jeszcze raz: wyobraźcie sobie listę przebojów, na której od wielu tygodni króluje słabsza piosenka świetnego skądinąd zespołu. Króluje, bo inne piosenki są jeszcze słabsze i naprawdę nie ma sensu na nie głosować. To, że króluje, nie oznacza, że zaczynacie uważać ją za arcydzieło, zwłaszcza że przed paroma laty słuchaliście już arcydzieł, pamiętacie, że poprzednie płyty tej kapeli były lepsze i macie nadzieję, że następna, przyszłoroczna, znów będzie super. Wśród słabszej konkurencji wygrywa, jest na topie, słuchacie jej w kółko, ale w głębi serca wiecie, że… bywało lepiej.

Wystarczy spojrzeć na Wayne’a Rooneya – piłkarza, dla którego ten sezon powinien się skończyć w pierwszej kolejności. Burza, jaka wybuchła wokół posadzenia go na ławce podczas meczu z Realem, wzbudziła nieuzasadnione moim zdaniem hipotezy na temat jego przyszłości w MU, ale że ikona klubu potrzebuje nowego początku jeszcze bardziej niż np. Anderson, Valencia czy Nani, jest przecież oczywiste. I problemem nie jest pozycja, jaką przyszło mu zajmować wczoraj na boisku – w drugiej linii albo za plecami wysuniętego napastnika grywał w ostatnich latach wielokrotnie, imponując kreatywnością, energią, niestrudzonym bieganiem za i między rywalami. Problemem jest generalny kryzys formy, wywołany przez trapiące go nieustannie kłopoty ze zdrowiem (niby nie łapie poważnych kontuzji, ale drobne urazy uniemożliwiają odzyskanie rytmu gry czy nawet regularnych treningów). W przełamaniu się nie pomagają wścibskie media, komentujące każde zdjęcie z boiska; na Upton Park sprawę pogorszył udział Rooneya w obu bramkach gospodarzy: kontra dająca West Hamowi pierwszego gola zaczęła się od jego straty, przy drugiej dał się nabrać na zwód Diame. Inna sprawa, że wprowadzony na jego miejsce Giggs wcale nie grał lepiej…

Mecz z West Hamem zapamiętany będzie głównie z powodu ładnej bramki Diame i staranowania przez Andy’ego Carrolla Davida de Gei (gol van Persiego padł wprawdzie ze spalonego, ale podobnych błędów sędziowskich notujemy na tyle dużo, że powodu do wspomnień z tego nie zrobimy). Nie przesądzając sporu między menedżerami, czy angielski napastnik powinien był po wejściu w Hiszpana wylecieć z boiska (Sam Allardyce tłumaczył wypożyczonego z Liverpoolu piłkarza, że był zanadto rozpędzony – samochód, który pędzi po autostradzie, również potrzebuje kilkuset metrów, by wytracić impet), zauważmy jedynie, że de Gea stwardniał i w powietrznych pojedynkach z rywalami radzi sobie coraz lepiej. Wczoraj nie tylko Carroll, ale także Nolan, Reid i Vaz Te robili wszystko, by chłopak się pogubił; menedżer West Hamu przyznawał wprost, że takie mieli instrukcje – ale bramkarz MU dał radę, a kłopoty z niezłym skądinąd Andym Carrollem mieli raczej Ferdinand i Vidić.

W sumie jednak utwierdziłem się w swoich opiniach. Mistrz Anglii, zgoda. Jak nikt inny umie odrabiać straty, oczywiście. Z lepszym Kagawą, skutecznym znów van Persiem, spokojnym Carrickiem i coraz lepszym u jego boku Jonesem, tak. Ale czy mocny mistrz, dam się przekonać pewnie dopiero po wakacjach, wakacyjnych zakupach i nowym początku Wayne’a Rooneya.

Play up, Pompey

Nie, nie będzie o Milwall i burdach, które wszczęli jego fani w trakcie przegranego półfinału Pucharu Anglii z Wigan. Po pierwsze, łatwizna, po drugie, zamknięta sprawa (o dożywotnich zakazach stadionowych dla sprawców i uczestników awantur mówiło się jeszcze w trakcie meczu), po trzecie – byłoby to odbieranie zasłużonej nagrody za najlepszą rolę pierwszoplanową dla ekipy Dave’a Whelana i Roberto Martineza. Maleńki klub, z niewielką bazą kibiców (nawet przed półfinałem nie byli w stanie rozprowadzić pełnej puli przyznanych im biletów), zaprezentował – jak to często on – futbol dojrzały i efektowny, zdobywając starannie wypracowane gole. Lubię Wigan, bo chce i potrafi grać piłką, nawet jeśli do utrzymania w lidze łatwiej pasowałyby inne style (patrz pod West Ham czy Stoke). Bo podoba mi się postawa jego bocznych obrońców, Boyce’a i Figuroi, bo cenię zarówno Gomeza i McCarthy’ego, jak szeroko grającego Maloneya, a także Kone – napastnika chętnie i często cofającego się po piłkę, czego znakomite efekty mogliśmy oglądać także wczoraj. Bo cenię klasę właściciela i trenera – ten drugi mówił już, że chciałby, aby to Whelan wyprowadził drużynę na murawę Wembley podczas meczu finałowego, ten pierwszy z kolei zapowiedział, że ufunduje piłkarzom wakacje na Barbadosie, jeśli po raz ósmy z rzędu spełnią zadanie tyleż podstawowe, co za każdym razem skrajnie trudne – utrzymają się w Premier League. Wiele wskazuje na to, że się uda i że wizja, którą przed osiemnastoma laty Whelan próbował zarazić nierozumiejącego wówczas ani słowa w północnym dialekcie Martineza, nie była jedynie fragmentem kupieckiej przemowy. Wigan w Europie… niejeden polski prezes mógłby się uczyć od Dave’a Whelana.

Nie będzie też ani o efekcie nowego menedżera na przykładzie Paolo di Canio, ani o zdumiewającej degrengoladzie, w jakiej pogrąża się w ostatnich tygodniach Newcastle (po tym meczu skądinąd również doszło do starć między kibicami). Nie będzie – choć nie mogę sobie odmówić wklejenia obrazka – o genialnym występie bramkarza Reading, Alexa McCarthy’ego, przeciwko Liverpoolowi. Już prędzej o Arsenalu by trzeba, który z niewielką pomocą sędziów umościł się na miejscu trzecim w Premier League i ma wszelkie dane, by nie oddać go do końca sezonu. Nieważne, jak słabo grali przez pierwszą godzinę (strasznie wolny był powracający po kontuzji Wilshere – zwłaszcza na tle harującego jak wół Ramseya) – w końcu dostali swojego karnego i strzelili go, mimo iż uderzenie Artety poszło po ręce bramkarza, potem zdobyli drugą bramkę po dynamicznym wejściu wprowadzonego dopiero co Oxlade’a-Chamberlaina i trafieniu Giroud, utrzymali wynik dzięki świetnej interwencji Fabiańskiego i dobili Norwich dzięki spalonemu. Zanim Tottenham zagra w przyszły weekend z MC, Arsenal może mieć już siedem punktów przewagi i po raz pierwszy w tym sezonie zaznać trochę spokoju… No chyba że Everton serio włączy się do walki o pierwszą czwórkę.

A Chelsea-MC? Drugi półfinał Pucharu Anglii okazał się nieoczekiwanie fajny (mając w pamięci poprzednie starcia Beniteza i Manciniego, spodziewałem się dużo ostrożniejszej postawy obu drużyn), z ogromną przewagą i zasłużonym prowadzeniem niezdetronizowanych wciąż mistrzów Anglii z początku i heroicznym wysiłkiem dążącej do wyrównania Chelsea w końcówce. Z wypaczającymi satysfakcję z oglądania błędami sędziowskimi – i to działającymi przeciwko piłkarzom z Londynu (Aguero powinien wylecieć za podeptanie Luiza, mógł być karny za wejście Kompany’ego w Torresa). Z niesamowitym Yayą Toure, ciągnącym ataki MC. Z Nasrim, często w tym sezonie nierównym, ale dziś godnie zastępującym nieobecnego Silvę, z ruchliwymi Aguero i Tevezem, z coraz lepszym Nastasiciem w defensywie. A także z uparcie grającymi „lagą” rywalami – choć wypada zauważyć, że ten akurat sposób gry przyniósł im gola kontaktowego, a obrona City uginała się później jeszcze kilkakrotnie właśnie przy długich piłkach. Dlaczego Chelsea grała dobry mecz przez pół godziny? Czy oprócz Torresa nie należało wprowadzić jeszcze nie tracącego głowy Lamparda? Inna sprawa, że było to ostatnie pół godziny – zważywszy liczbę meczów, jakie mają w nogach piłkarze Rafy Beniteza w tym sezonie… imponujące.

W zasadzie chciałbym jednak i powinienem o czymś innym. W książce „Futbol jest okrutny”, która za niecały miesiąc ukaże się nakładem wydawnictwa Czarne, poświęciłem cały rozdział smutnej historii upadku Portsmouth – źle zarządzanego, zadłużanego ponad miarę przez nieodpowiedzialnych właścicieli, którzy nagle zakręcili kurek z pieniędzmi, później zmuszonego do ogłoszenia upadłości i zwolnień pracowników, dyscyplinarnie tracącego punkty, przeżywającego spadek z Premier League do Championship i Championship do League One, a obecnie szykującego się już na przyszły sezon w League Two. Informacja o wyroku sądu, umożliwiającym stowarzyszeniu kibiców przejęcie odpowiedzialności za klub i podjęcie ostatniej próby jego uratowania, przyszła za pięć dwunasta – już na etapie korekty papierowej książki. Ale nie tylko dlatego cieszę się z niej jak dziecko. „Dziś po raz pierwszy idę na mecz jako właściciel swojej drużyny” – wyznawał na łamach wczorajszego „Independenta” Ian Burrell, jeden z tysięcy tych, którzy, żeby umożliwić zawarcie ugody z administratorem upadłego klubu, musieli wysupłać z własnej kieszeni sumę tysiąca funtów, i choć mecz zakończył się przegraną z Brentford (dwa gole faworyta w ostatnich minutach; wcześniej Portsmouth prowadziło), poczucie ulgi i euforii fanów wcale się w związku z tym nie zmniejszyło. Sąd zgodził się na przejęcie przez stowarzyszenie kibiców kontroli nad stadionem Fratton Park, do którego prawa miał dotąd jeden z dawnych właścicieli, a obecnie głównych wierzycieli. Wierzyciel ustąpił, zgadzając się na przyjęcie kwoty cztery razy niższej niż ta, której się wcześniej domagał. Football League, nawet jeśli zgodnie z wewnętrznymi regułami nałoży na klub kolejną karę odjęcia punktów, nie wykluczy go całkowicie z rozgrywek: owszem, w czwartej lidze, ale Portsmouth przetrwa, co jeszcze kilka tygodni temu nie było oczywiste. Przetrwa w dodatku, zarządzane przez krew z krwi i kość z kości – własnych fanów. Większość problemów Portsmouth rzecz jasna nie znika, ale zważywszy że do niedawna można się było obawiać, że zniknie sam klub…

PS Minęło pięć lat blogowania. Tak wyglądał wpis pierwszy, a dzisiejszy jest – wyobraźcie sobie – pięćset osiemdziesiąty dziewiąty. Dziękuję za inspiracje, krytyki, pochwały, korekty (dziś jedna uratowała mnie od gigantycznej wtopy!), słowem: za towarzyszenie we wspólnej przygodzie… Wasze zdrowie!

Agueroooooo!

Tak, oczywiście, Manchester United praktycznie jest już mistrzem Anglii. Tak, oczywiście, równie słabego mistrza Anglia dawno nie miała. Ilustracji tez tezy znalazłoby się dużo więcej niż tylko dzisiejsza, i nawet nie trzeba sięgać aż do Ligi Mistrzów – także w Premier League meczów, w których sir Alex Ferguson dawał się przechytrzyć rywalom, znalazłoby się trochę, o czym jako kibic drużyny, która zdobyła w dwumeczu z MU aż cztery punkty, mogę zaświadczyć z łatwością.

Najprościej symbolem tej słabości uczynić Wayne’a Rooneya i zapytać dlaczego piłkarz ten od tak dawna nie strzelił gola rangi dzisiejszego trafienia Sergio Aguero. Nie klasy tego trafienia (i poprzedzającego je biegu, z przyklejoną do nogi piłką i trzema zamachami, na które nabierali się mijani po drodze gracze gospodarzy) – tej mógłby Argentyńczykowi pozazdrościć jego najgalaktyczniejszy kolega z reprezentacji – ale znaczenia właśnie. Mamy oto mecz, w którym drużyna potrzebuje błysku geniuszu jednej ze swoich ikon… Gdybyż tylko ta ikona nie była tak cholernie ociężała…

Akurat Rooney wróci do formy po wakacjach, nie mam co do tego wątpliwości – tak samo jak nie mam wątpliwości co do tego, że jutrzejsze media nie zostawią na nim suchej nitki. I chyba także co do tego, że Roberto Mancini pozostanie trenerem Manchesteru City również w kolejnym sezonie – bo jak już wspomnieliśmy angielską prasę, to wypada powiedzieć, że w tych dniach wyssała z palca m.in. tezę, iż jeśli menedżer MC przegra te derby, będzie musiał odejść. Jasne, że skala wydatków, które wiązały się z wygraniem przez ten klub mistrzostwa Anglii, jest na tyle bulwersująca, iż trudno myśleć o jego właścicielach z sympatią. A przecież akurat w kwestii polityki personalnej nie sposób odmówić szejkom zdrowego rozsądku: kiedy już komuś powierzyli drużynę, są cierpliwi i konsekwentni, nawet Marka Hughesa trzymali dłużej, niż było trzeba.

Dziś Roberto Mancini dał radę po raz kolejny. Już w pierwszej połowie – niezwykle otwartej, co jednak nie dziwiło, zważywszy na tendencje MU do gry z kontrataku, podobieństwo ustawienia obu drużyn i inteligencję, z jaką tacy Silva czy Welbeck potrafili uwalniać się spod opieki kryjących ich zawodników (czasami wyglądało to jak starcie drużyn grających w ustawieniu 4-2-4) – piłkarze MC grali szybciej i podawali celniej, parę razy pozostając tak naprawdę o centymetry w skuteczności ostatniego podania. W drugiej połowie podkręcili jeszcze tempo, zmusili Ryana Giggsa do błędu i wyszli na prowadzenie do uderzeniu niezłego skądinąd Milnera. United wprawdzie szczęśliwie wyrównało, po rzucie wolnym van Persiego, samobójczym trafieniu naciskanego przez Jonesa Kompany’ego i przy nadmiernej chyba bierności Harta. Później jednak… Zachwycaliśmy się ostatnio fenomenalną postawą Carricka w tym sezonie, ale przyznacie chyba, że ani on, ani Giggs nie byli w stanie narzucić rytmu gry, a przestrzeń, jaka otwierała się za ich plecami dla Silvy, Nasriego, a w końcu Aguero, prosiła się o nieszczęście. Dlaczego Giggsa nie zastąpił Cleverley, póki jeszcze nie było za późno?

Od analizy taktycznej mamy Michaela Coxa. To, co wydarzyło się na 12 minut przed końcem meczu, wybiło się wszakże ponad strategiczne niuanse: było błyskiem geniuszu. Oto Yaya Toure znalazł w końcu przed polem karnym Sergio Aguero – będącego ponoć nie w pełni sił i dlatego zaczynającego na ławce zawodnika, którego podobny gol, choć strzelony innemu rywalowi, strącił MU w otchłań w ostatniej minucie ostatniej kolejki ostatniego sezonu. Później zaś… nic się nie stało. Żadnego Fergie Time, żadnego szalonego pościgu Czerwonych Diabłów. Mancini miał rację, kiedy mówił przed meczem, że problem z MU to problem ze strachem, jaki się odczuwa grając przeciwko tej drużynie, i że jeśli ów strach uda się opanować, to…

Nie taki Diabeł straszny, jak go malują.

PS Zapraszam na profil facebookowy mojego bloga i mojej książki. Tam też, mam nadzieję, będzie się dało podyskutować, wrzucić ciekawego linka, podzielić się informacją. Nie tylko dla piłkoholików, mam nadzieję.

Precz z piłką nożną

Do premiery książki miesiąc, więc liczę na Waszą wyrozumiałość: powoli wszystko zaczyna mi się z nią kojarzyć. Inna sprawa, że promowana jest m.in. frazą: „Wiecie, jak to jest żyć z perspektywą wykitowania podczas meczu, w dodatku perspektywą naukowo potwierdzoną? Dlaczego ministerstwo zdrowia, a niechby nawet ministerstwo sportu nie informuje, że oglądanie Tottenhamu może być przyczyną wielu groźnych chorób?”. Kiedy ćwierknąłem po meczu, że jestem umęczony kibicowaniem tej drużynie, mój tajmlajn zaczął się uginać od podobnych wyznań fanów Liverpoolu, Newcastle, Reading, a nawet Chelsea i Arsenalu. „Ja się dzisiaj tyle nacierpiałem, że nie zauważyłem słońca, które ponoć wylazło, jak ludzie wkoło gadają. Precz z piłką nożną” – dopisał się Rafał Stec. „Naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie, niezależnie od wyniku meczu” – to niezawodny w tym kontekście Nick Hornby. Spotykałem wiecznie sfrustrowanych kibiców Barcy i Realu, MU i MC, Chelsea i Arsenalu (choć dziś przede wszystkim nie chciałbym być w skórze fanów QPR, które przez dobrą godzinę grało w dziesiątkę, wyszło na prowadzenie na pięć minut przed końcem po pięknym golu Remy’ego i straciło zwycięstwo w 94. minucie; o tym, co się wydarza w „Fergie Time”, też nastukałem całkiem sporo). Za każdym razem kontekst był zapewne inny – gdzieś niewygrana drugi raz z rzędu Liga Mistrzów, gdzieś przedwczesne odpadnięcie z tejże, gdzieś wypuszczona szansa na mistrzostwo, gdzieś zastąpienie wystarczająco dobrego trenera trenerem, który okazał się beznadziejny, itd., itp. – samą wyliczanką powodów do utyskiwania na pieski los kibica mógłbym zająć Wam resztę wieczora.

Może zresztą nie ma powodów do aż takiego desperowania. Tottenham grający z Evertonem bez Bale’a, Lennona i Defoe’a; grający kilkadziesiąt godzin po wyczerpującym spotkaniu z FC Basel, w którym również trzeba było gonić wynik, zdołał zremisować mecz, o którego wynik drżałbym także przed rozpoczęciem sezonu. Owszem: żegnam się od jakiegoś czasu z marzeniami o powrocie do Ligi Mistrzów, ale nie z powodu remisu z Evertonem. Punkty, których zabraknie, potracono już na starcie rozgrywek – zwłaszcza w ostatnich minutach meczów z Newcastle, WBA, Norwich… Jeżeli z czegoś się składa klubowe DNA, to właśnie z trwonienia ciężko zazwyczaj wypracowywanej przewagi i wywracania się na ostatniej prostej. „Okropnie źle znoszę moment, w którym moja drużyna obejmuje prowadzenie – zapisałem w innym miejscu książki – kiedy za chwilę je straci, będzie bardziej bolało”. Nic dziwnego więc, że gdy dzisiejszego popołudnia Adebayor wyprowadził drużynę na prowadzenie już w 34. sekundzie, strzelając najszybszego gola w tym sezonie Premier League, moje nienajlepsze przeczucia co do wyniku końcowego jeszcze się pogorszyły. „Oczywiście za wcześnie”, pomyślałem…

Miałem jednak nie desperować. Miałem zauważyć np., że mimo wspomnianych wyżej nieobecności i zmęczenia, drużyna radziła sobie nieźle. Że Adebayor – wreszcie! – zaczął trafiać i generalnie grać coraz lepiej. Że za jego plecami bardzo przyzwoicie radzili sobie również skuteczny ostatnio Sigurdsson, a zwłaszcza Lewis Holtby, którego skuteczność podań – 92 proc. – musiała imponować, zważywszy na fakt, ile z nich służyło przyspieszaniu gry i było odgrywanych bez przyjęcia. Że w ogóle statystyki wyglądały nieźle: posiadanie piłki 62-38, podania: 516-309, precyzja tychże: 87-69, strzały 20 (w tym celnych 7) do 9 (celnych 4). Ależ te statystyki potrafią kłamać… Jeśliby je pominąć, należałoby z tego spotkania zapamiętać ledwo zipiących Dembele i Parkera – niby starających się jak zawsze, ale tym razem o ułamek sekundy spóźnionych z próbą strzału czy podaniem, czego efektem były – również do zapamiętania – te wszystkie malownicze przejawy irytacji Kyle’a Walkera, ganiającego wzdłuż linii bocznej, żeby złapać niecelnie zagrywane piłki, albo rozkładającego bezradnie ręce, bo się podania nie doczekał. Zresztą wśród statystyk należałoby również uwzględnić fatalne rzuty rożne gospodarzy, wyłapywane z jednym wyjątkiem przez Tima Howarda albo wybijane przez obrońców. Jeśli o rzutach rożnych mowa: czyżby Tottenham przestał ćwiczyć obronę przed nimi na treningach? W ostatnim czasie traci w ten sposób gola za golem.

Ach prawda, miałem nie desperować. Wypada docenić walkę do końca. Wypada pochwalić zmiany, których dokonał AVB – ja wiem, że Huddlestone jest wolny i do gry pressingiem nie bardzo się nadaje, ale jeśli chodzi o wizję i zasięg jego podań wciąż pozostaje wśród najlepszych graczy Premier League (a i Tom Carroll nie traci głowy, kiedy ma futbolówkę przy nodze). Ci, którzy buczeli, kiedy Portugalczyk zdejmował Moussę Dembele i wprowadzał na jego miejsce grzejącego ostatnio ławę Anglika, powinni się przyznać do błędu.

Miałem nie desperować także dlatego, że graliśmy z Evertonem – drużyną, która nawet bez Fellainiego i Pienaara potrafi uprzykrzyć życie każdemu. Niezrażeni fatalnym początkiem, wślizg za wślizgiem i podanie za podaniem goście byli jak to zwykle oni: szybsi, agresywniejsi w walce o piłkę, operujący prostszymi środkami. Bramka dla nich wisiała w powietrzu jak Jagielka na ramionach Vertonghena. Mirallas, kolejny, cholera, znakomity Belg, tuż po przerwie strzelił drugą – chciałoby się rzec – w stylu nieobecnego Bale’a. Nieźle radził sobie młody Barkley, asekurowany w drugiej linii przez Heitingę, David Moyes zaimponował wprowadzeniem na drugą połowę Jelavicia, a Anichebe nie odpuścił Dawsonowi ani przez moment (gdyby lepiej strzelał, albo gdyby Lloris nie wykazał się w końcówce klasą, Nigeryjczyk byłby bohaterem meczu).

Że niby miałem nie desperować? Sprawozdawca „Independenta”, jakbyście nie wiedzieli, uznał to spotkanie za jeden z meczów sezonu, ze wszystkim, co najatrakcyjniejsze w Premier League: „Był szybki gol, kontrowersyjny gol, piękny gol i gol w końcówce – pisał. – Obie strony wychodziły na prowadzenie. Futbol był szybki, zacięty, siłowy i waleczny. Było nawet furiackie rzucanie piłką” – to ostatnie w wykonaniu wspomnianego Walkera, po niecelnym podaniu Holtby’ego. Jako arcymistrz złudnych pocieszeń znajduję jednak coś lepszego niż zdania Jacka Pitta-Brooke’a: jak już Arsenal zagra ten mecz zaległy i przeskoczy nas w tabeli – powiadam sobie – to on będzie w mniej komfortowej psychicznie sytuacji ściganego.

Tak czy inaczej, to jeszcze trochę potrwa. Jestem kibicem Tottenhamu, co oznacza, że ciągu minionych dwudziestu pięciu lat, ze dwadzieścia trzy razy nie miałem naprawdę udanej końcówki sezonu. Przywykłem, jednym słowem, a jutro – podczas derbów Manchesteru – nie będę musiał o tym myśleć. „Precz z piłką nożną”, dałem tytuł. Najgorsze w kibicowaniu jest to, że nie przetrwa doby.

To potrwa

Osiem kolejek, „osiem meczów finałowych”, jak lubią powtarzać na konferencjach prasowych trenerzy drużyn pogrążonych w kryzysie, a przynajmniej próbujących poradzić sobie z narastającą presją. Po wczorajszych wynikach wiemy przynajmniej jedno: że to jeszcze trochę potrwa. Mówiąc precyzyjniej: potrwa do samego końca, do ostatniej minuty ostatniej kolejki. Nie walka o mistrzostwo i o drugie miejsce wprawdzie, ale o awans do Champions League z całą pewnością. Znakomicie operujący liczbami Andre Villas-Boas ogłosił, że do zajęcia miejsca w pierwszej czwórce potrzeba 70 punktów, ale obawiam się, że źle policzył i że akurat teraz 70 punktów nie wystarczy. Nie mając w tym roku zbyt wielu świątecznych przygotowań zrobiłem sobie rozpiskę meczów, które przyjdzie jeszcze rozegrać Chelsea, Tottenhamowi, Arsenalowi, Evertonowi i Liverpoolowi. W pierwszym podejściu wyszło mi, że piłkarze Villas-Boasa, owszem, wywalczą 70 punktów, ale nie zajmą nawet miejsca piątego – będą punkt za Arsenalem, trzy za Chelsea i sześć za… Evertonem. Potem przestraszyłem się własnej śmiałości i zacząłem prognozy korygować, zwłaszcza w przypadku drużyny z Goodison Park. Część zresztą błyskawicznie skorygowała rzeczywistość: ani zwycięstwa Tottenhamu ze Swansea, ani porażki Chelsea z Southamptonem w swojej rozpisce nie przewidywałem.

Wszystko to potrwa więc do samego końca, igrając z naszymi nadziejami, łudząc, śmiesząc, tumaniąc i strasząc. Negatywną aurę wokół Beniteza, fatalną atmosferę i zanik motywacji w szatni, niepewność związaną z następnym menedżerem (byłżeby to Jose Mourinho?) i liderem drużyny (przedłużą kontrakt z Frankiem Lampardem? przypomną Johnowi Terry’emu, że wciąż potrafi dobrze się ustawiać?) równoważąc niewiarygodnym wciąż potencjałem tej drużyny (Oscar, Hazard, Mata…), jakże często marnowanym przy użyciu wulgarnej taktyki „długa piłka na Fernando”. Pozytywną aurę wokół Villas-Boasa, świetną atmosferę w szatni, życiową formę Garetha Bale’a równoważąc najtrudniejszym wśród drużyn czołówki kalendarzem, kryzysem formy obu napastników i wpisanym w klubowe DNA talentem do wywracania się na ostatniej prostej (AVB mówił coś o „winning mentality”? dawno się tak nie śmiałem). Nieoczywistą aurę wokół Arsene’a Wengera (kolejny sezon bez trofeum, z kolejnymi kwestionowanymi transferami i mnóstwem nieoczekiwanych wywrotek) równoważąc tym, że drużyna pozbierała się po raz kolejny (nawet Gervinho zaczął trafiać), od paru tygodni gra dobrze, a i rywali do końca sezonu ma stosunkowo łatwych…

Arsenal miażdżący Reading, Tottenham dowożący wygraną ze Swansea, Chelsea kapitulująca z Southamptonem – nieoczekiwanie meczem dnia stało się jednak spotkanie Sunderlandu z MU. Spotkanie z podtekstami, bo właśnie tu przed rokiem Czerwone Diabły pożegnały się z mistrzostwem Anglii i tu miejscowi kibice boleśnie upokarzali je wówczas ironicznymi przyśpiewkami. Zarazem: spotkanie w zasadzie bez historii, z odniesionym bez najmniejszego wysiłku zwycięstwem grających bez kilku kluczowych piłkarzy przyszłych zwycięzców Premier League, z jednym zaledwie słabym strzałem gospodarzy na bramkę de Gei. Spotkanie, o którym mówimy ze względu na kolejny w tym sezonie popis gry Michaela Carricka (zobaczcie imponujący diagram podań angielskiego pomocnika), oraz z powodu zwolnienia po jego zakończeniu menedżera gospodarzy, Martina O’Neilla.

W dzisiejszej prasie decyzję tę przyjęto ze zdziwieniem: O’Neill jeszcze w czasach Leicester wyrobił sobie mir wśród dziennikarzy, a i za rywala uchodził niewygodnego. Do czasu. Nienajlepsze pod koniec jego pracy wyniki Aston Villi można było wprawdzie tłumaczyć raptownym zakręceniem przez właściciela klubu kurka z pieniędzmi, ale w Sunderlandzie kurek był odkręcony, a wyników – zwłaszcza jeśli je zestawić z inwestycjami – nie było, podobnie jak nie było też stylu gry. Sunderland O’Neilla był jedną z drużyn grających w Premier League najbrzydziej – i mówiąc to nie mam na myśli wszystkich brutalnych wejść Lee Cattermole’a. Kupiony za 10 milionów Adam Johnson obniżył loty, podobnie jak niezły w pierwszej fazie sezonu Steven Fletcher, sytuacji nie ułatwiły kontuzje – nie tylko tego ostatniego, ale także wspomnianego Cattermole’a. Fatalna seria ośmiu meczów bez zwycięstwa prowokowała reakcję zarządu, zwłaszcza w kontekście kolejnych arcytrudnych spotkań: wyjazdów do Chelsea i Newcastle. Znamy ten sposób myślenia klubowych właścicieli: wyrwać zespół z letargu, potrząsnąć nim i wytworzyć wrażenie nowego początku przez zmianę szkoleniowca… Czasem się udaje, a skoro w Sunderlandzie mają już ponoć upatrzonego następcę (Steve’;a McClarena? Gusa Poyeta? Roberto di Matteo?), i w tym przypadku można powiedzieć, że to jeszcze trochę potrwa. A mówiąc precyzyjniej: potrwa do samego końca, do ostatniej minuty ostatniej kolejki.

Łzy kibica

ja, owszem, będę płakał po Queens Park Rangers. Inaczej niż Michał Zachodny, choć – o paradoksie – wychodząc z podobnych przesłanek. Nie ze względu na sentyment do Harry’ego Redknappa, który przecież przyjmując propozycję Tony’ego Fernandesa świetnie wiedział, co robi, a i kontrakt, który wynegocjował, z pewnością do skromnych nie należał. Nie ze względu na grupę zawodników, wśród których wielu zdążyło się wypalić w poprzednich klubach, a ze wszystkich umiejętności związanych z profesjonalnym futbolem przy Loftus Road imponowało jedynie pieczołowitością przy podpisywaniu kwitków z wypłatami. Z pewnością także nie ze względu na ekscentrycznego właściciela, szastającego pieniędzmi populistę, wdającego się z kibicami w niepotrzebne dyskusje na Twitterze. Rzecz w tym, że kiedy myślę o losie takich klubów, wciąż odzywa mi się w głowie wyznanie Davida Conna, skądinąd kibica Manchesteru City, o tym, że w chwili sensacyjnego triumfu tej drużyny w ostatniej minucie ostatniego sezonu, ronił łzy nie tyle wzruszenia z powodu jej powrotu na tron, co „w nagłym powrocie dzieciństwa, w którym tak bardzo kochałem swój klub i nigdy nie myślałem, że ktokolwiek inny może być jego właścicielem”.
Chodzi mi więc o ludzi na dobre i złe związanych z klubem; ludzi, którzy odwiedzali Loftus Road może nawet na kilkadziesiąt lat przed pojawieniem się tam Tony’ego Fernandesa z jego górą pieniędzy, lokowanych tak absurdalnie w tygodniówce pana Bosingwy. O ludzi, którzy wiedzą równie dobrze jak Michał Zachodny czy ja, że z takim stosunkiem budżetu płacowego do obrotów, przy takich perspektywach dochodów z innych źródeł niż portfel właściciela (maleńki stadion, marne perspektywy globalnej, komercyjnej ofensywy), jedyną szansą na przetrwanie ich ukochanego klubu jest tenże Tony Fernandes. Nawet przy założeniu, że ziści się scenariusz utrzymania w Premier League (dziś równie prawdopodobny jak to, że Manchester United nie zostanie mistrzem Anglii) i pieniądze z nowej umowy telewizyjnej popłyną jeszcze szerszym strumieniem, obecnego Queens Parku po prostu nie da się prowadzić bez nieustającego wsparcia z kieszeni multimilionera. Co będzie, jeśli poirytowany jakąś jedną czy drugą wpadką, rozczarowany brakiem sukcesów albo cierpiący na skutek biznesowych niepowodzeń na innych frontach Malezyjczyk zakręci kurek z pieniędzmi? Porównanie z Chelsea jest o tyle nietrafione, że Chelsea ma już wystarczającą markę, by dać sobie radę bez Romana Abramowicza…
Rzeczywiście QPR ma wszelkie dane, by powtórzyć los Leeds czy Portsmouth, rzeczywiście jest fatalnie zarządzany, a zimowe zakupy były nie pierwszymi w najnowszej historii klubu aktami paniki, dokładanymi do serii błędów popełnionych latem i w trakcie sezonów poprzednich. Problem w tym, że w razie katastrofy ofiarą tych błędów nie padną ani zawodnicy – chronieni kontraktami, gwarantowanymi dodatkowo przez związek zawodowy, ani Harry Redknapp, który od trudnych pytań wykręci się jednym czy dwoma gorzkimi żartami zza szyby samochodu. Ucierpią kibice. Wciąż pamiętam, że w przypadku takiego Accrington Stanley, które na skutek kłopotów finansowych w 1962 roku musiało wycofać się z rozgrywek ligowych, upadło w 1966 i zostało powołane do życia na nowo przez fanów w 1968 – powrót do profesjonalnej Football League zajął prawie pół wieku.
Myślę o kibicach QPR tym bardziej, że wczoraj nie musieli cierpieć. Występ ich ulubieńców w pierwszej połowie meczu z AV nie był występem drużyny pogrążonej w sytym letargu: napędzani przez Loica Remy’ego i Androsa Townsenda (nie przydałby się Tottenhamowi na skrzydle, gdy kontuzjowany jest Aaron Lennon?) goście mieli co najmniej trzy świetne okazje na podwyższenie prowadzenia, ale Brad Guzan bronił jak natchniony. Swój pierwszy groźny atak Villa wyprowadziła dopiero w 46. minucie i… schodziła na przerwę nie pamiętając już o tym, jak wcześniej była łomotana. Przeziębiony Zamora nie wrócił na drugą połowę, a wraz z nim ulotniła się także koncepcja gry, w której będącego na szpicy Anglika wspierała wspomniana dwójka, wraz z resztą drużyny aktywnie angażująca się także w pressing. Teraz Queens Park postawił na grę z kontry, zawodnicy cofnęli się na własną połowę, boczni obrońcy AV zyskali więcej miejsca, z czasem robiło się także coraz bardziej nerwowo… Kiedy się mówi o odpadnięciu angielskich drużyn z Ligi Mistrzów, warto mieć w tyle głowy mecze takie jak ten: emocjonujące do granic możliwości, ale budujące napięcie na kaskadzie pomyłek. Zawodników Aston Villi usprawiedliwia przynajmniej młody iek…
A skoro wspomnieliśmy o Lidze Mistrzów bez Anglików (Beckhama wyjąwszy): to jeden z licznych tematów niepodjętych w ciągu minionego tygodnia. Konklawe i przyspieszony termin druku nowego numeru „TP” kosztowały mnie nienapisane blogi o meczach Barcelony z Milanem i Bayernu z Arsenalem (za nieobejrzane spotkanie Inter-Tottenham jestem właściwie wdzięczny), a stan, w jakim się obecnie znajduję, przypomina nieco stan Tottenhamu po porażce z Fulham na własnym boisku. Muszę się otrząsnąć.

A ja, owszem, będę płakał po Queens Park Rangers. Inaczej niż Michał Zachodny, choć – o paradoksie – wychodząc z podobnych przesłanek. Nie ze względu na sentyment do Harry’ego Redknappa, który przecież przyjmując propozycję Tony’ego Fernandesa świetnie wiedział, co robi, a i kontrakt, który wynegocjował, z pewnością do skromnych nie należał. Nie ze względu na grupę zawodników, wśród których wielu zdążyło się wypalić w poprzednich klubach, a ze wszystkich umiejętności związanych z profesjonalnym futbolem, przy Loftus Road imponowało jedynie pieczołowitością przy podpisywaniu kwitków z wypłatami. Z pewnością także nie ze względu na ekscentrycznego właściciela, szastającego pieniędzmi populistę, wdającego się z kibicami w niepotrzebne dyskusje na Twitterze. Rzecz w tym, że kiedy myślę o losie takich klubów, wciąż odzywa mi się w głowie wyznanie Davida Conna, skądinąd kibica Manchesteru City, o tym, że w chwili sensacyjnego triumfu tej drużyny w ostatniej minucie ostatniego sezonu, ronił łzy nie tyle wzruszenia z powodu jej powrotu na tron, co „w nagłym powrocie dzieciństwa, w którym tak bardzo kochałem swój klub i nigdy nie myślałem, że ktokolwiek inny może być jego właścicielem”.

Chodzi mi więc o ludzi na dobre i złe związanych z klubem; ludzi, którzy odwiedzali Loftus Road może nawet na kilkadziesiąt lat przed pojawieniem się tam Tony’ego Fernandesa z jego górą pieniędzy, lokowanych tak absurdalnie w tygodniówce pana Bosingwy. O ludzi, którzy wiedzą równie dobrze jak Michał czy ja, że z takim stosunkiem budżetu płacowego do obrotów, przy takich perspektywach dochodów z innych źródeł niż portfel właściciela (maleńki stadion, marne perspektywy globalnej, komercyjnej ofensywy), jedyną szansą na przetrwanie ich ukochanej drużyny jest tenże Tony Fernandes. Nawet przy założeniu, że ziści się scenariusz utrzymania w Premier League (dziś równie prawdopodobny jak to, że Manchester United nie zostanie mistrzem Anglii) i pieniądze z nowej umowy telewizyjnej popłyną jeszcze szerszym strumieniem, obecnego Queens Parku po prostu nie da się prowadzić bez nieustającego wsparcia z kieszeni multimilionera. Co będzie, jeśli poirytowany jakąś jedną czy drugą wpadką, rozczarowany brakiem sukcesów albo cierpiący na skutek biznesowych niepowodzeń na innych frontach Malezyjczyk zakręci kurek z pieniędzmi? Porównanie z Chelsea jest o tyle nietrafione, że Chelsea ma już wystarczającą markę, by dać sobie radę bez Romana Abramowicza…

Rzeczywiście QPR ma wszelkie dane, by powtórzyć los Leeds czy Portsmouth, rzeczywiście jest fatalnie zarządzany, a zimowe zakupy były nie pierwszymi w najnowszej historii klubu aktami paniki, dokładanymi do serii błędów popełnionych latem i w trakcie sezonów poprzednich. Problem w tym, że w razie katastrofy ofiarą tych błędów nie padną ani zawodnicy – chronieni kontraktami, gwarantowanymi dodatkowo przez związek zawodowy, ani Harry Redknapp, który od trudnych pytań wykręci się jednym czy dwoma gorzkimi żartami zza szyby samochodu. Ucierpią kibice. Wciąż pamiętam, że w przypadku takiego Accrington Stanley, które na skutek kłopotów finansowych w 1962 roku musiało wycofać się z rozgrywek ligowych, upadło w 1966 i zostało powołane do życia na nowo przez fanów w 1968 – powrót do profesjonalnej Football League zajął prawie pół wieku.

Myślę o kibicach QPR tym bardziej, że wczoraj nie musieli cierpieć. Występ ich ulubieńców w pierwszej połowie meczu z AV nie był występem drużyny pogrążonej w sytym letargu: napędzani przez Loica Remy’ego i Androsa Townsenda (nie przydałby się Tottenhamowi na skrzydle, gdy kontuzjowany jest Aaron Lennon?) goście mieli co najmniej trzy świetne okazje na podwyższenie prowadzenia, ale Brad Guzan bronił jak natchniony. Swój pierwszy groźny atak Villa wyprowadziła dopiero w 46. minucie i… schodziła na przerwę nie pamiętając już o tym, jak wcześniej była łomotana. Przeziębiony Zamora nie wrócił na drugie 45 minut, a wraz z nim ulotniła się także koncepcja gry, w której będącego na szpicy Anglika wspierała wspomniana dwójka, wraz z resztą drużyny aktywnie angażująca się także w pressing. Teraz Queens Park postawił na grę z kontry, zawodnicy cofnęli się na własną połowę, boczni obrońcy AV zyskali więcej miejsca, z czasem robiło się także coraz bardziej nerwowo… Kiedy się mówi o odpadnięciu angielskich drużyn z Ligi Mistrzów, warto mieć w tyle głowy mecze takie jak ten: emocjonujące do granic możliwości, ale budujące napięcie na kaskadzie pomyłek. Zawodników Aston Villi usprawiedliwia przynajmniej młody wiek…

A skoro wspomnieliśmy o Lidze Mistrzów bez Anglików (Beckhama wyjąwszy): to jeden z licznych tematów niepodjętych w ciągu minionego tygodnia. Konklawe i przyspieszony termin druku nowego numeru „TP” kosztowały mnie nienapisane blogi o meczach Barcelony z Milanem i Bayernu z Arsenalem (za nieobejrzane spotkanie Inter-Tottenham jestem właściwie wdzięczny), a stan, w jakim się obecnie znajduję, przypomina nieco stan Tottenhamu po porażce z Fulham na własnym boisku. Muszę się otrząsnąć.

Coś pękło, coś się skończyło

Zbyt długo kibicuję tej drużynie, żeby nie wiedzieć, co się teraz może zdarzyć. Zbyt dobrze pamiętam kapitulację, która miała miejsce przed rokiem podczas meczu z Arsenalem i od której zaczęła się długa seria meczów bez zwycięstwa, by odpędzić atak paniki. Zbyt długo przeżywałem aferę z rzekomo nieświeżą lazanią albo majowy triumf Chelsea w Lidze Mistrzów, pozbawiający Tottenham prawa w tegorocznych rozgrywkach tejże. Zbyt długo trwa moja kibicowska przygoda, stanowczo zbyt długo.

Żebyż to jeszcze Tottenham przegrał w stylu, jaki zapowiadał pierwszy kwadrans meczu: dobry pressing Liverpoolu, Lucas pilnujący Bale’a, błędy w ustawieniu prowizorycznie skleconej drugiej linii (Parker i Livermore w środku, zastępujący kontuzjowanego Lennona Dembele po prawej, ale również szukający miejsca w centrum na tyle często, by Jose Enrique i Coutinho robili na skrzydle, co chcieli) i dużo miejsca, jakie wypracowywał sobie Suarez między obroną a nadmiernie zapuszczającym się do przodu Parkerem, w końcu także – jak zawsze w przypadku Tottenhamu – próby prostopadłych zagrań za plecy wysoko ustawionej obrony. Żebyż to jeszcze gospodarze potrafili wykorzystać fakt, że wyszli na prowadzenie, i szybko dobili nas z kontry, wykorzystując szybkość Suareza i Sturridge’a. Nic podobnego się przecież nie stało: to osłabiony kadrowo, grający trzeci arcyważny mecz w ciągu tygodnia Tottenham zaczął kontrolować grę i wypracowywać sobie sytuacje – szkoda, że Sigurdsson nie trafił około trzydziestej minuty, skądinąd po składnej, zespołowej akcji z udziałem Dembele i Bale’a, a nie jakimś tam stałym fragmencie. To Tottenham strzelił gola do szatni, potem wyszedł na prowadzenie wkrótce po rozpoczęciu drugiej połowy i zaczął stwarzać dobre okazje po kontratakach (Sigurdsson nie wykorzystał świetnego podania Bale’a w okolicach 60 minuty, a właściwie piłka po jego uderzeniu i bloku Carraghera trafiła w słupek)…

Mniej więcej w tej fazie spotkania zacząłem redagować esemesa do przyjaciela, że jeśli tym razem nam się uda, to rzeczywiście zacznę wierzyć w odmianę złego losu, zwłaszcza że przyjaciel ów nie mógł się nachwalić ukochanej mej drużyny po czwartkowym meczu z Interem i karcił mnie srodze za dotychczasowe czarnowidztwo. Wymiętolona koperta z zaproszeniem na jakiś wernisaż, której używałem do robienia notatek, pokrywała się uwagami na temat instynktów strzeleckich Vertonghena, dorównujących – jak widać – elegancji w grze obronnej, albo komplementami pod adresem Sigurdssona, który, choć znów pechowy przy wykańczaniu akcji, znakomicie potrafił wychodzić do piłki w każdą dziurę po Lucasie czy Gerrardzie. Owszem, przyznaję: oglądając drugą połowę pojedynku na Anfield byłem bliski zostania optymistą i nawet fakt, że Lennona mógłby w takim meczu zastąpić Andros Townsend (z pewnością widzieliście gola tego chłopaka dla QPR wczoraj – rzecz w tym, że wypożyczając go, zostaliśmy bez rezerwowego skrzydłowego) mnie jakoś nie martwił.

Zabawne, prawda? Szkoda, że nie tak zabawne, jak kilkudziesięciometrowe podanie Kyle’a Walkera w tył, po którym Hugo Lloris musiał popędzić w stronę piłki, by niefortunnie skierować ją pod nogi Stewarta Downinga. I nie tak zabawne, jak kolejne samobójcze zagranie zawodnika Tottenhamu – Jermaina Defoe, po którym Assou-Ekotto sfaulował w polu karnym przejmującego piłkę Suareza. Nie, właściwie w ogóle nie zabawne. Raczej cholernie irytujące. Irytujące, bo to nie Liverpool wygrał ten mecz, tylko piłkarze Tottenhamu sami oddali zwycięstwo.

To była najdłuższa seria bez porażki Tottenhamu w Premier League – poprzednim razem, w okolicznościach niemal równie kuriozalnych, bo tracąc dwa gole w ostatnich kilku minutach, również przegraliśmy nad rzeką Mersey, na Goodison Park. To było zarazem pierwsze zwycięstwo Liverpoolu nad drużyną z czołówki. W obu przypadkach coś pękło, coś się skończyło. Gdyby Sturridge i Coutinho wzmocnili drużynę Brendana Rodgersa pół roku wcześniej, Liverpool miałby coś do powiedzenia w walce o pierwszą czwórkę (wciąż jeszcze ma?). Jeśli idzie o Tottenham, nie mogę nie myśleć o fatalnym kalendarzu – mecze z MC, Chelsea, Evertonem wciąż przed nami, w dodatku taka Chelsea, niezależnie od kibicowskich bluzgów, spadających nieustannie na głowę Rafy Beniteza, musi po remisie na Old Trafford złapać wiatr w żagle.

Jeśli zaś chodzi o mnie – jamnika wychowanego pod szafą i w ostatnich miesiącach nieśmiało wystawiającego spod niej głowę – wracam na swoje miejsce: idę redagować teksty o  konklawe i tragedii na Broad Peak. Jeśli chcecie poczytać coś naprawdę ciekawego, kupcie sobie nowy „Tygodnik”, mnie zaś nie budźcie do czasu, jak Arsenal wróci na czwarte miejsce, a Gareth Bale odejdzie do Realu. Wtedy znowu poczuję się jak prawdziwy kibic.

Wayne? Nie kupuję

Czy świat odrobinkę nie zwariował? Świat medialny przynajmniej. Czy jedna decyzja, jedno posadzenie na ławce rezerwowych piłkarza – zgoda, w jednym z najważniejszych meczów sezonu, ale w drużynie, której menedżer od lat z całą bezwzględnością stosuje rotację piłkarzy i który zrobił to samo z tym dokładnie piłkarzem cztery lata wcześniej podczas pojedynku z Interem – uprawnia do ogłaszania, że latem Wayne Rooney odejdzie z Manchesteru United?
Zgoda, były precedensy. Odsyłani na ławkę w ważnych meczach Devid Beckham, Ruud van Nistelrooy czy Dymitar Berbatow prędzej czy później odchodzili z klubu. Zgoda, w przypadku samego Wayne’a Rooneya istnieją zaszłości między piłkarzem a menedżerem i klubem (patrz historia z 2010 r. o kuszeniu przez Manchester City, publicznie formułowane zastrzeżenia na temat ambicji właścicieli). Wiele razy sir Alex wykazywał się też  nadzwyczajnym nosem przy pozbywaniu się zawodników, o których wiedział wcześniej, niż ktokolwiek inny, że osiągnęli już szczyt możliwości. Rooney ma 27 lat i całkiem niemałą historię kontuzji…
Zanim jednak o tym, powtórzmy proste zdanie na temat samego meczu z Realem. Czerwone Diabły nie odpadły, bo sędziwy menedżer posadził na ławce jednego z najgroźniejszych i najofiarniej walczących zwykle piłkarzy. Ferguson posadził zawodnika powoli odzyskującego formę po infekcji; piłkarza, który w meczu na Santiago Bernabeu zawiódł w realizacji zadań defensywnych (najgroźniejsze akcje Królewskich poszły jego stroną). To raz. Dwa: w rewanżu Ryan Giggs zrobił wszystko to, czego przed dwoma tygodniami oczekiwano od Rooneya, i w ogóle zespół funkcjonował bez zarzutu. Robiono mi tu czasem w komentarzach uwagi, że Manchesteru United w tym sezonie nie doceniam – tym razem byłem pod wrażeniem. Kontrowersyjnej czerwonej kartki nie da się wpisać w przedmeczowe założenia, w osłabieniu trudno się bronić przeciwko znajdującym każdy centymetr wolnej przestrzeni na boisku Xabiemu Alonso, Modriciowi czy Ozilowi.
Powiedzmy i drugie proste zdanie. Z biografii napisanej przez Patricka Barclaya, ale i z wypowiedzi samego Fergusona wynika, że kluczem do jego sukcesów menedżerskich jest absolutne panowanie nad sytuacją, „kontrola”. W szatni zapełnianej przez multimilionerów Szkot jest panem i władcą – jeśli ktoś wymyka się spod kontroli, zaczyna np. marudzić coś po kątach, bywa oddawany katu.
Równocześnie jednak ten pan i władca potrafi być dla swoich piłkarzy zaskakująco ojcowski. Z upływem lat nauczył się temperować legendarne wybuchy złości. Samego Rooneya zawsze prowadził z ogromnym wyczuciem, pomagając przetrwać i obyczajowy skandal, i wspomnianą aferę wokół nieprzedłużania kontraktu. Wysłanie wówczas Anglika do wyspecjalizowanego ośrodka treningowego w USA okazało się doskonałym posunięciem – Rooney wrócił do wielkiej formy i odzyskał zaufanie kibiców. Jedyne pytanie, jakie warto sobie zadawać dziś – kiedy ta forma znów się gdzieś zagubiła, a porównania z równym mu niegdyś statusem Cristiano Ronaldo brzmią wyjątkowo boleśnie – czy podobną operację zdoła przeprowadzić ponownie?
Tak, świat medialny odrobinkę zwariował. Od rana czytam analizy na temat przyszłości „przygasającej gwiazdy” autorstwa ludzi, którzy jeszcze niedawno opisywali starcie Real-MU niemal wyłącznie w kategoriach konfrontacji Rooney-Ronaldo. Widzę, z jaką łatwością znajdują argumenty za odejściem (rekordowo wysoki kontrakt – to klub, urażona ambicja – to piłkarz), jak operują kwotami, które trzeba będzie za niego zapłacić. Jednodniowe dziennikarstwo.
Uważam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Wayne Rooney zacisnął zęby jeszcze raz. Żeby wrócił do formy, której obniżki w mediach nie zauważono. Żeby zagrał w pierwszym składzie w weekend, żeby zdobył do lata parę bramek, pomagając klubowi odzyskać mistrzostwo kraju, żeby wrócił po wakacjach, a następnie przedłużył kontrakt (zapewne już z mniejszą tygodniówką, ale to inny temat). Żeby z upływem czasu dawał sir Alexowi jeszcze więcej możliwości, jeśli idzie o miejsce zajmowane na boisku.
W tym, co się stało we środę, nie ma żadnego spisku, demonicznej strategii i księgowych kalkulacji. Rooney nie zagrał w meczu z Realem, bo nie był w pełni formy na mecz z Realem, a Wellbeck czy Giggs lepiej pasowali do koncepcji Fergusona. Trzecie proste zdanie w tekście. I kropka.

Czy świat odrobinkę nie zwariował? Świat medialny przynajmniej. Czy jedna decyzja, jedno posadzenie na ławce rezerwowych piłkarza – zgoda, w jednym z najważniejszych meczów sezonu, ale w drużynie, której menedżer od lat z całą bezwzględnością stosuje rotację piłkarzy i który zrobił to samo z tym dokładnie piłkarzem cztery lata wcześniej podczas pojedynku z Interem – uprawnia do ogłaszania, że latem Wayne Rooney odejdzie z Manchesteru United?

Zgoda, były precedensy. Odsyłani na ławkę w ważnych meczach Devid Beckham, Ruud van Nistelrooy czy Dymitar Berbatow prędzej czy później odchodzili z klubu. Zgoda, w przypadku samego Wayne’a Rooneya istnieją zaszłości między piłkarzem a menedżerem i klubem (patrz historia z 2010 r. o kuszeniu przez Manchester City, publicznie formułowane zastrzeżenia na temat ambicji właścicieli). Wiele razy sir Alex wykazywał się też  nadzwyczajnym nosem przy pozbywaniu się zawodników, o których wiedział wcześniej, niż ktokolwiek inny, że osiągnęli już szczyt możliwości. Rooney ma 27 lat i całkiem niemałą historię kontuzji…

Zanim jednak o tym, powtórzmy proste zdanie na temat samego meczu z Realem. Czerwone Diabły nie odpadły, bo sędziwy menedżer posadził na ławce jednego z najgroźniejszych i najofiarniej walczących zwykle piłkarzy. Ferguson posadził zawodnika powoli odzyskującego formę po infekcji; piłkarza, który w meczu na Santiago Bernabeu zawiódł w realizacji zadań defensywnych (najgroźniejsze akcje Królewskich poszły jego stroną). To raz. Dwa: w rewanżu Ryan Giggs zrobił wszystko to, czego przed dwoma tygodniami oczekiwano od Rooneya, i w ogóle zespół funkcjonował bez zarzutu. Robiono mi tu czasem w komentarzach uwagi, że Manchesteru United w tym sezonie nie doceniam – tym razem byłem pod wrażeniem. Kontrowersyjnej czerwonej kartki nie da się wpisać w przedmeczowe założenia, w osłabieniu trudno się bronić przeciwko znajdującym każdy centymetr wolnej przestrzeni na boisku Xabiemu Alonso, Modriciowi czy Ozilowi.

Powiedzmy i drugie proste zdanie. Z biografii napisanej przez Patricka Barclaya, ale i z wypowiedzi samego Fergusona wynika, że kluczem do jego sukcesów menedżerskich jest absolutne panowanie nad sytuacją, „kontrola”. W szatni zapełnianej przez multimilionerów Szkot jest panem i władcą – jeśli ktoś wymyka się spod kontroli, zaczyna np. marudzić coś po kątach, bywa oddawany katu.

Równocześnie jednak ten pan i władca potrafi być dla swoich piłkarzy zaskakująco ojcowski. Z upływem lat nauczył się temperować legendarne wybuchy złości. Samego Rooneya zawsze prowadził z ogromnym wyczuciem, pomagając przetrwać i obyczajowy skandal, i wspomnianą aferę wokół nieprzedłużania kontraktu. Wysłanie wówczas Anglika do wyspecjalizowanego ośrodka treningowego w USA okazało się doskonałym posunięciem – Rooney wrócił do wielkiej formy i odzyskał zaufanie kibiców. Jedyne pytanie, jakie warto sobie zadawać dziś – kiedy ta forma znów się gdzieś zagubiła, a porównania z równym mu niegdyś statusem Cristiano Ronaldo brzmią wyjątkowo boleśnie – czy podobną operację zdoła przeprowadzić ponownie?

Tak, świat medialny odrobinkę zwariował. Od rana czytam analizy na temat przyszłości „przygasającej gwiazdy” autorstwa ludzi, którzy jeszcze niedawno opisywali starcie Real-MU niemal wyłącznie w kategoriach konfrontacji Rooney-Ronaldo. Widzę, z jaką łatwością znajdują argumenty za odejściem (rekordowo wysoki kontrakt – to klub, urażona ambicja – to piłkarz), jak operują kwotami, które trzeba będzie za niego zapłacić. Jednodniowe dziennikarstwo.

Uważam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Wayne Rooney zacisnął zęby jeszcze raz. Żeby wrócił do formy, której obniżki w mediach nie zauważono. Żeby zagrał w pierwszym składzie w weekend, żeby zdobył do lata parę bramek, pomagając klubowi odzyskać mistrzostwo kraju, żeby wrócił po wakacjach, a następnie przedłużył kontrakt (zapewne już z mniejszą tygodniówką, ale to inny temat). Żeby z upływem czasu dawał sir Alexowi jeszcze więcej możliwości, jeśli idzie o miejsce zajmowane na boisku.

W tym, co się stało we środę, nie ma żadnego spisku, demonicznej strategii i księgowych kalkulacji. Rooney nie zagrał w meczu z Realem, bo nie był w pełni formy na mecz z Realem, a Wellbeck czy Giggs lepiej pasowali do koncepcji Fergusona. Trzecie proste zdanie w tekście. I kropka.