Napisał ktoś, że tytuł Man of the Match powinien przypaść dziecku Garetha Bale’a (Walijczyk – początkowo awizowany w pierwszym składzie – w ostatniej chwili opuścił stadion i wyruszył ze swoją dziewczyną do szpitala). Napisał niesłusznie, i to bynajmniej nie dlatego, że tytuł powinien przypaść Juanowi Macie. Rzecz w tym, że obecność Bale’a na boisku niewiele by zmieniła – nawet tego Bale’a, który przed tygodniem zachwycał formą w meczu Walii ze Szkocją. Już prędzej przydałby się, oj, jakby się przydał, Moussa Dembele do zatykania dziur między linią obrony a piłkarzami ofensywnymi, które tak umiejętnie zagospodarowywali Hazard, Oscar i wspomniany Mata. Druga linia Tottenhamu oddała im pole właściwie bez walki; walki, której podjęcie Dembele by gwarantował, a jego ruchliwość zmusiłaby także ofensywnych graczy Chelsea do większej ostrożności (fakt, że ustawienie 4-2-3-1 dzięki mobilności Belga przechodziło często w 4-3-3, był jednym z kluczy do serii czterech kolejnych zwycięstw Tottenhamu). Porównajcie jego zaangażowanie w grę defensywną w meczu z MU, z wczorajszą grą defensywną Huddlestone’a.
Nade wszystko zaś: przydałaby się lepsza postawa defensywy, w której trzech występujących wczoraj zawodników było jednak zawodnikami wyjściowej jedenastki. Zwłaszcza szokujących błędów Gallasa („trzy asysty” – powtarzali między sobą zachwyceni kibice Chelsea) nie dało się usprawiedliwić w żaden sposób i obecność Bale’a doprawdy niewiele by tu zmieniła. Czy Villas-Boas wyciągnie wnioski z katastrofalnej gry Francuza i da szansę Dawsonowi? Co zrobi z Walkerem, który od kilku tygodni ma obniżkę formy, a w ślad za tym również wyraźny spadek wiary w siebie (wczoraj, krytykowany niemiłosiernie przez własnych kibiców za postawę przy czwartym golu, najpierw emocjonalnie odpowiadał im na Twitterze, później zaś zdecydował się zamknąć konto na tym serwisie)? A skoro już jesteśmy przy decyzjach personalnych Portugalczyka: po wyjeździe Bale’a nie lepiej było postawić na innego skrzydłowego, młodego Townsenda, zamiast kazać się męczyć po lewej stronie najpierw Dempseyowi (okropnie zwalniał grę…), a później nieco tylko lepszemu Sigurdssonowi?
Zabawny jest ten futbol. Już w pierwszej połowie wyższość Chelsea nie podlegała dyskusji, choć – co charakterystyczne i może być dla gości jakąś przestrogą – także wówczas Tottenham zdołał zagrozić jej po stałych fragmentach gry, w drugiej jednak chwila zagapienia przy rzucie wolnym pozwoliła gospodarzom wrócić do gry i wkrótce osiągnąć ogromną przewagę, udokumentowaną golem Defoe’a. „Mecze rozgrywa się w głowach”, powtarzałem sobie, widząc animusz, z jakim poczynali sobie piłkarze Villas-Boasa; pasja, motywacja i inne emocje są w tej lidze ważniejsze od taktycznych niuansów i rozpracowywania oponenta – to, wystawcie sobie, słowa samego Portugalczyka z czwartkowej konferencji, „nie masakrujemy piłkarzy nadmiarem szczegółów” – dodawał AVB, którego nie bez powodu przecież nazywano w Chelsea „DVD”. Niedługo jednak. To, co w trakcie drugiej połowy zaczął wyprawiać grający za plecami Torresa tercet – jak się ruszał z piłką i bez, jak wymieniał pozycje, jak szukał się do wymiany podań i jak znajdował miejsca niezajmowane akurat przez rywali – przyprawiał o zawrót głowy dwójkę środkowych pomocników Tottenhamu. Zresztą trenerowi gospodarzy trzeba oddać, że szybko wyciągnął wnioski i w miejsce skołowanego kombinacjami rywali i zbyt rzadko próbującego odbierać im piłkę Huddlestone’a postanowił wstawić Livermore’a. Nie zdążył: zanim doszło do zmiany, Mata strzelił swoją pierwszą bramkę, zanim nowy piłkarz Tottenhamu zdążył poczuć grę – Hiszpan strzelił drugiego gola. Zdaje się, że już to raz napisałem, ale wysłanie Maty na kilkutygodniowy urlop zaraz na początku sezonu było genialnym posunięciem Roberto di Matteo: pomocnik wcześniej zagubiony i przygasły teraz strzela gola za golem i asystuje przy kolejnych, do spółki z równie efektywnym Hazardem. Sami zobaczcie akcję, w której Mata oddaje piłkę do Mikela, a potem rusza na wolne pole pomiędzy Walkerem i Gallasem, czekając na domknięcie trójkąta i kluczowe podanie Hazarda.
Kto potrzebuje Lamparda czy nawet Terry’ego? To też już raz napisałem: rewolucja Villas-Boasa dokonuje się w Chelsea z rocznym opóźnieniem (dziś strzelali piłkarze, których sprowadzał – Cahill i Mata, lub którym dał szansę – Sturridge); po wielu latach, podczas których drużyna osiągała sukcesy, choć nie zachwycała stylem, przyszedł czas także na piękny futbol. Nie mam żadnych wątpliwości, że o takiej właśnie grze marzył przed rokiem Portugalczyk – problem w tym, że nie bardzo miał ludzi.
Co mi się spodobało (copyright na formułę: Paweł Czado), to serdeczność między ławkami. Jeszcze przed rozpoczęciem meczu AVB podszedł do strefy Chelsea i przywitał się z całym sztabem szkoleniowym, a nawet z rezerwowymi piłkarzami – pofatygował się nawet do Lamparda, z którym przecież miał mocno na pieńku. Po zakończeniu spotkania serdecznie uścisnął się z Roberto di Matteo („Dziękowałem mu za Matę” – wyznawał później Włoch). Porażka nie jest jego winą – w tych okolicznościach i przy tych osłabieniach zrobił, co mógł, w przerwie potrafił jeszcze poderwać drużynę; o porażce zdecydowały indywidualne błędy i ekstraklasa rywali. Kiedy gospodarze kupowali Sigurdssona i Dempseya, goście sprowadzili Hazarda i Oscara – widać różnicę w budżecie, nieprawdaż?
Co mi się również w tej kolejce spodobało, to burza wokół kampanii Kick It Out, zbojkotowanej przez część zawodników, uważających najwyraźniej, że w obliczu zwiększającej się liczby incydentów rasistowskich władze angielskiej piłki działają zbyt opieszałe. Największą awanturę wywołała odmowa nałożenia koszulki promującej akcję przez Rio Ferdinanda i deklaracja Alexa Fergusona, że ukarze swojego zawodnika – ale warto podkreślić, że podobnych do Ferdinandowego gestów było więcej i że pochodziły w większości od piłkarzy czarnoskórych. Wyprowadzam z tego wniosek, że Kick It Out nie została sprowadzona do rytualnych gestów politycznej poprawności: że mówimy o rzeczach, które bolą, a gest Ferdinanda (a także m.in. Jasona Robertsa, Joleyona Lescotta czy wielu piłkarzy QPR – a tym brata Rio, Antona, i Evertonu) ma potrząsnąć i wezwać do działania, o które chodzi wszystkim marzącym o wykopaniu rasizmu ze stadionów, a nie pokazać, że nam jest wszystko jedno.
O ataku na Chrisa Kirklanda rozpisywać się nie ma potrzeby. Groza.