Chile: witamy nieproszonych gości

Pożegnanie Hiszpanów napisałem wczoraj, dla Sport.pl, zwracając uwagę, że jak na to, do czego przyzwyczaiła nas historia piłki nożnej, i tak królowali bardzo długo. Alex Ferguson mówi, że dzieje futbolu toczą się w czteroletnich cyklach, co oznacza, że osiem lat to w piłce to nie jedna, ale dwie epoki. Od czasu dominacji reprezentacji Urugwaju z lat 1924-1930 nie było drugiego przypadku tak długiego utrzymywania się jednego zespołu na szczycie. I nie było zespołu, który potrafiłby przechodzić przez chwile piękne i trudne równie zintegrowany. Jak wspólnie zwyciężali, tak wspólnie biorą odpowiedzialność za klęskę: u Hiszpanów nikt nie skacze sobie do gardeł, jak wczoraj piłkarze Kamerunu.

Dziś jednak mamy nową opowieść: o buntownikach piłki, którzy chcą podbić kolejny już mundial. Chile, prowadzone wówczas przez Marcelo Bielsę, zachwyciło nas podczas mistrzostw w RPA nieustannym pressingiem i próbami błyskawicznego ataku po odbiorze, stanowiąc wtedy bodaj najcięższy orzech do zgryzienia przez przyszłych mistrzów świata. Obecny trener, Jorge Sampaoli, sam uważa się za ucznia Bielsy (w zasadzie, biorąc pod uwagę intensywność oddziaływania „Szaleńca” na światową myśl trenerską, należałoby napisać: apostoła) i podobnie jak poprzednik gra trójką obrońców, co pozwala pomocnikom rozpoczynać pressing najwcześniej, jak to możliwe. Mówiąc bardziej obrazowo: Chilijczycy opadają swoich rywali jak sfora psów myśliwskich, a po odbiorze – jak sfora psów wyścigowych atakują. Sceny z centrum prasowego na Maracanie, przez które przebiegli ich kibice, próbując nielegalnie wedrzeć się na trybuny, w gruncie rzeczy mogą być metaforą zachowania samej reprezentacji: oto chmara nieproszonych gości w piłkarskim salonie. Gości, którzy nie przepraszają, że przeszkadzają i którzy wcale nie chcą być lubiani: raczej chcą, żeby się ich bano.

Bo też jest się czego obawiać. Dodajmy ruchliwość Vargasa i Sancheza do inteligencji i uniwersalności taktycznej Vidala i Aranguiza (ten ostatni grał u Sampaoliego jeszcze w klubie Universidad de Chile, należy więc do psów najlepiej wytresowanych) – i nie dajmy się wpuścić w jałową dyskusję, czy dwaj pierwsi są bardziej napastnikami, czy skrzydłowymi. Po prostu zachwycajmy się tempem, w jakim to się odbywa, i doceniajmy fakt, że wreszcie udało im się przełożyć liczbę stwarzanych sytuacji na gole. To było dotąd jedno z przekleństw Chile: niemal w każdym meczu wydawali się lepsi niż przeciwnik, ale niemiłosiernie pudłowali, a bywało, że po golu ze stałego fragmentu gry triumfowali ostatecznie ich rywale. Wczoraj nic podobnego się nie zdarzyło, również dlatego, że Claudio Bravo był we własnym polu karnym nieporównanie bardziej  zdecydowany od Casillasa.

Po wyjściu z grupy trafią na kogoś z trójki Brazylia, Meksyk, Chorwacja – i żadnej z tych drużyn łatwo nie będzie. Obiecałem sobie, że jeśli Chile awansuje do ćwierćfinału, spróbuję napisać relację z meczu tak, jak oni grają: ani razu nie stawiając kropki.

L’architetto

Weźmy same statystyki: 108 podań, z czego 100 celnych (95 proc. celności), to jak na razie rekord mundialu. Niemal równo połowa z tego na połowie rywala, jedno kluczowe, po którym dobrą okazję ma Balotelli, i kilka  przedostatnich, zwłaszcza na prawą stronę, gdzie osamotnionego Bainesa nękają Candreva i Darmian. 117 kontaktów z piłką i ten jeden zachwycający brak kontaktu z 35. minuty, kiedy po rzucie rożnym Andrea Pirlo przepuszcza futbolówkę, ściągając równocześnie do boku próbującego go upilnować Sturridge’a, i Marchisio strzela pierwszą bramkę dla Włochów. W końcu rzut wolny z ostatniej minuty, kiedy piłka po jego strzale trafia w poprzeczkę, ponad bezradnym Hartem – a wygląda to tak, jakby pomocnik Juventusu uczestniczył w jakimś spektakularnym „crossbar challenge” i umyślnie celował właśnie tam.

Weźmy to, czego statystyki nie powiedzą. Kiedy innych łapią skurcze, problem zmęczenia wydaje się go nie dotyczyć. Niby nie biega dużo, niby nie forsuje tempa (był najwolniejszy w drużynie – minimalnie wolniejszy nawet od Sirigu), ale jeśli policzyć cały pokonany przez niego dystans, będzie to ponad 10,5 kilometra, zaledwie 44 metry mniej od Gerrarda. Innymi słowy: cały czas znajduje się blisko piłki, gotów do zmiany tempa gry, przerzucenia akcji z jednej strony na drugą, przejścia z obrony do ataku. Niby nie podnosi głowy, niby się nie rozgląda, a przecież piłki przezeń adresowane nieomylnie odnajdują kolegów.

Czy można w przypadku piłkarza przyznawać noty za styl? Czy można zestawiać jego zachowanie na boisku np. z jego strojem podczas sesji zdjęciowych? Z jego fryzurami? Wszystko to robi przecież podobne wrażenie – tyleż naturalnego, niedbałego, nonszalanckiego niemal, co starannie wystudiowanego. Jak rzut karny w stylu Panenki, który przesądził o losie Anglików na Euro przed dwoma laty.

pirlo_1024_grande

Oczywiście jasnych punktów we włoskiej drużynie było więcej, np. Marco Verratti, który zapewne zastąpi kończącego już karierę reprezentacyjną weterana Juventusu na pozycji cofniętego rozgrywającego, regista, albo Matteo Darmian, prawy obrońca, który debiutował w tej drużynie zaledwie dwa tygodnie temu. Ale – jak już wyznawałem wielokrotnie – oglądanie meczów z jego udziałem od lat jest dla mnie przyjemnością porównywalną z oglądaniem filmów jego ukochanego Woody Allena. Z tą różnicą, że w odróżnieniu od amerykańskiego, włoski reżyser jest równiejszy – zwłaszcza kiedy szykuje swoje dzieła na festiwale tej rangi, co zorganizowany dziś w Brazylii.

O, widzę, że znów wpadam w tę samą pułapkę, co zawsze. Zawsze kiedy piszę o Pirlo – kiedy, jak to ujął swego czasu Rafał Stec – wznoszę odę do Pirlotechniki, mam skłonność do mnożenia metafor. Mówienia o urodzie brazylijskich modelek. Wspominania jedwabnych szalików i Nicka Hornby’ego. Przywoływania basso continuo (wczoraj, obok mistrza z Turynu, tworzyli je Verratti i de Rossi). „Pirlo nie kopie piłki – mówił swego czasu Joey Barton. – On ją pieści. Kocha się z nią powoli i zmysłowo”. Dobry cytat na T-shirt, chociaż spece z Goulsoul znaleźli jeszcze lepszy, z Le Corbusiera. „Architektura jest mądrą, skoordynowaną grą brył w świetle”.

Módlmy się

Zawsze mi tego brakowało. Poważnego potraktowania religijnych potrzeb kibiców. Pokazania, że jest dla nich miejsce w Kościele/Kościołach. Ucieszyłem się zatem, czytając przygotowane przez Kościół Anglikański modlitwy na mundial, zawierające także, uwaga, modlitwę za reprezentację Anglii przed jej meczem z Włochami.

Autorem tekstów modlitewnych jest biskup Nick Baines (nie mylić z lewym obrońcą Evertonu, Leightonem Bainesem, zwłaszcza że jego ekscelencja kibicuje tej drugiej drużynie z miasta – Liverpoolowi). Jak na chrześcijanina przystało, modlitewną pamięcią obejmuje on zarówno tych, którzy kibicują, jak tych, których mundial nie interesuje. „Bóg nie jest kibicem – tłumaczy – a na świecie dzieją się ważniejsze rzeczy, żeby wspomnieć chociażby Irak, Nigerię czy Sudan. W najgłębszym sensie modlitwy chodzi jednak o szczere wyrażanie swoich pragnień i o to, by odmieniała ona naszą wizję Boga, świata i siebie nawzajem. Przez najbliższych kilka tygodni myśli i uczucia milionów mężczyzn, kobiet i dzieci z całego świata będą skupione na Brazylii – jestem pewien, że również wiele modlitw wznosić się będzie ku niebu w trakcie turnieju”.

Co istotne, biskup Baines trafnie opisuje mechanizmy rządzące angielskimi (czy tylko angielskimi?) kibicami. „Wiem, że niektórzy sugerują, iż Anglia tylko cudem mogłaby zdobyć Puchar Świata – mówi. – Nieustannie grzeszymy przecenianiem, przesadą i formułowaniem nadmiernych oczekiwań wobec występu naszej reprezentacji, a potem rozgrzeszamy się w zbiorowym nieumiarkowanym bluźnieniu przeciwko piłkarzom i trenerowi, którzy ośmielili się temu nie sprostać”.

Hierarcha Kościoła Anglii ma nadzieję, że „mundial będzie przypomnieniem radości zjednoczenia się narodów wokół wspólnej sprawy – co samo w sobie jest już powodem do świętowania”. Wraz z moim redakcyjnym kolegą-niekibicem, Michałem Kuźmińskim, postanowiliśmy więc przełożyć jego teksty. A nuż znajdą zastosowanie liturgiczne.

Modlitwa za mundial

Panie wszystkich narodów, który podałeś nam ziemię, prowadź, strzeż i chroń wszystkich tych, którzy pracują i grają w Mistrzostwach Świata. Niech wszyscy odnajdą na tym turnieju czas świętowania, doświadczenie ludzkiej wspólnoty i narastającą obecność sportowego ducha. Amen.

Modlitwa za Brazylię

Boże narodów, który zawsze powoływałeś nas do bycia błogosławieństwem dla innych, błogosław wszystkich, którzy biorą udział w Mistrzostwach Świata. Uśmiechnij się do Brazylii, która gości drużyny biorące udział w turnieju, weź też w opiekę podróżujących na to święto. Amen.

Modlitwa dla wszystkich, których to po prostu nie interesuje

Panie, gdy wszystkich wokół ogarnia mundialowa gorączka, racz nas pobłogosławić zrozumieniem, wzmocnić naszą cierpliwość i – jeśli zajdzie taka potrzeba – obdarzyć współczuciem. Amen.

Modlitwa dla reprezentacji Anglii (wersja pierwsza)

O, Boże…

Modlitwa dla reprezentacji Anglii (wersja druga)

Boże, sędzio Wszechświata, pomóż Anglikom obudzić ich nogi, ich oczy i ich pasję, by szybciej biegali, lepiej podawali i radość większą w grze odnajdywali. Amen.

Początek dla Brazylii

1. Mowa ciała ich zdradza. Nie lubię sędziów uciekających przed piłkarzami od czasu, gdy przeczytałem o Howardzie Webbie, że robi tak, gdy nie jest pewien własnej decyzji (bo gdy ma poczucie, że rozstrzygnął słusznie, to wręcz odwrotnie: szuka okazji do konfrontacji). Japoński arbiter po podyktowaniu jedenastki uciekał przed Chorwatami, aż się kurzyło.

Nie zarzucam mu oczywiście udziału w jakimkolwiek spisku, nie twierdzę, że miał w pamięci czerwoną kartkę, którą pokazał w RPA Felipe Melo, nie mówię także, że podobne rzeczy będą się teraz zdarzały przez cały turniej. Jeśli już wyciągać z postawy Japończyka jakiekolwiek wnioski na temat tego, jak może wyglądać sędziowanie podczas mundialu, to na podstawie pierwszego spornego incydentu: kiedy ukarał Neymara tylko żółtą kartką za uderzenie łokciem w Modricia. Ta decyzja była zwyczajnie słuszna: faul zasługiwał na kartkę, ale pokazanie czerwonej byłoby jednak przesadą…

Niko Kovac mówił po meczu, że zanim jeszcze turniej się rozpoczął, FIFA informowała trenerów, że sędziowie mają być uwrażliwieni na zbyt łatwe upadki piłkarzy w polu karnym – jeśli brać te słowa za dobrą monetę, to przy karnym, dającym gospodarzom prowadzenie, mieliśmy do czynienia nie z błędem systemowym (gwizdać wszystko, żeby przypadkiem nic nie umknęło), a z indywidualną pomyłką. Wiem, że Chorwatów to nie pocieszy, ale mimo ich krzywdy nie wydaje mi się, byśmy mieli oglądać mundial nadużywających gwizdka aptekarzy.

2. Neymar przyniósł oczyszczenie. Jasne: Rafał ma rację, przypominając, że „każda fraza o kraju owładniętym futbolową obsesją nosi w sobie przesadę”, bo nie istnieją kraje, które „oddychają futbolem”, a kibice zawsze stanowią mniejszość. Jednak wyrównujący gol piłkarza Barcelony, a wcześniej niewiarygodne zaiste wykonanie brazylijskiego hymnu przez tłum zgromadzony na stadionie, pozwalają myśleć o przestawieniu zwrotnicy, jeśli idzie o stosunek mieszkańców kraju do mistrzostw świata. Nie mówię, że to dobrze, nie mówię, że mnie to cieszy – po prostu stwierdzam fakt, że Brazylia ma od dziś inne tematy niż nienawiść do FIFA i ulegających jej polityków. Zresztą jeśli idzie o tę drugą kwestię, to w Sao Paolo zwyciężyła nie tylko reprezentacja: z obawy przed gwizdami pani prezydent zrezygnowała z przemówienia w trakcie ceremonii otwarcia.

3. Wszyscy mówią o Neymarze, ale najlepszy był Oscar. Jego dryblingi pozostawały poza zasięgiem Chorwatów, jego dośrodkowania z prawej strony siały gigantyczne zamieszanie, jego strzał z pierwszej połowy sprawił dużo kłopotów Pletikosie, a bramka na 3:1 była zwyczajnym majstersztykiem. Obok Luisa Gustavo to właśnie piłkarz Chelsea stanowił najjaśniejszy punkt drużyny.

 Nie oznacza to oczywiście, że nie powinniśmy oddawać sprawiedliwości także graczowi Barcelony. Że Neymarowi bardzo zależy, widać było choćby po tym, jak zniecierpliwiony kiepskim początkiem meczu wracał po piłkę aż na własną połowę. Dobrze, że strzelił już pierwszego wieczora: jeśli to mają być mistrzostwa gwiazd, te ostatnie nie mogą biegać po brazylijskich boiskach zablokowane przedłużającą się nieskutecznością.

4. Chorwacja nie zaskoczyła. Wiedzieliśmy, że jej druga linia potrafi grać w piłkę – i grała, przede wszystkim Modrić i Rakitić (Kovacicia jednak spaliła trema). Wiedzieliśmy, że do gry obronnej można mieć zastrzeżenia oraz że bramkarz najlepsze lata kariery ma już za sobą – i potwierdziło się również. Przy karnym Pletikosa długo wygrywał wojnę nerwów, ale w końcu uderzenie Neymara przebiło mu ręce. Przy bramce Oscara wyraźnie spóźnił się ze skokiem (nawiasem mówiąc Julio Cesar też nie przekonywał, ale Chorwaci nie zmusili go do aż tak wielkiego wysiłku). Dramatyzować jednak nie ma co: ten mecz był do przegrania, zaś Meksyk i Kamerun wydają się rywalami w zasięgu Chorwacji (zwłaszcza po powrocie do drużyny pauzującego za kartkę z baraży Mandżukicia). Niko Kovac nie ma wielkiego doświadczenia trenerskiego – z Brazylią przegrał dopiero pierwszy mecz w karierze – ma jednak wszelkie powody, by być konsekwentny.

Mundialowa jedenastka książek

Mówiłem już, że czytać o piłce lubię o wiele bardziej niż piłkę oglądać? W zasadzie ktoś powinien mnie uszczypnąć. Szykując się do mistrzostw świata, przeglądając fiszki, oglądając stare mecze, spoglądam na półkę i widzę ogromną pryzmę nowości. Wszystkie o piłce, wszystkie po polsku, niektóre polskich autorów, a niektóre przełożone – ale nareszcie przełożone tak, że podczas lektury człowiek jako tako oswojony z językiem polskim nie cierpi katuszy. Niektóre wprowadzane na rynek zaledwie parę miesięcy po światowej premierze, do publikacji niektórych przyłożyłem rękę, o kilku pisałem już w „Tygodniku Powszechnym” – oto moja mundialowa jedenastka na wypadek bezsenności, odwyku albo przeciwnie: nieodpartej potrzeby nagłego sprawdzenia własnych intuicji u źródła.ksiazki

Jako mundialowy niezbędnik wypada potraktować przede wszystkim „Futebol” Alexa Bellosa, wieloletniego korespondenta brytyjskiej prasy w Brazylii. Jego historia tamtejszej piłki to owoc rocznej podróży po kraju, w którym nawet domy pogrzebowe sprzedają trumny z herbami klubów. I reportaż o tym, jak np. kryzys w miejscowej piłce na początku XXI w. okazał się odbiciem szerszych problemów społecznych. Najlepsze fragmenty dotyczą… klęski. W kraju, który pięciokrotnie zdobywał mistrzostwo świata, nie celebruje się rocznic wielkich zwycięstw – w 2000 r. analizowało się raczej „półwiecze koszmaru”, którym była przegrana z Urugwajem w 1950 r. „Feralny finał” ze stadionu Maracana był przez lata metaforą wszystkich brazylijskich porażek, rytuałem przejścia i datą, od której historia kraju pisze się na nowo.  Nie zdziwcie się, jeżeli telewizyjni komentatorzy podczas mistrzostw będą mówić Bellosem, skoro sam Stefan Szczepłek zatytułował recenzję z niej po prostu „Książka do nabożeństwa”.

Ale po lekturze „Futebolu” warto sięgnąć po „Canahrinhos. Jedenaście wcieleń Boga futbolu” Dariusza Wołowskiego. Autor, dziennikarz „Gazety Wyborczej” korzysta oczywiście z odkryć Bellosa, a jego książka jest również owocem pobytu w Brazylii – to historia tamtejszej piłki, ale opowiedziana przez ludzi, od Arthura Friedenreicha poczynając (pierwszego liczącej się czarnoskórej gwiazdy miejscowej ligi), na Neymarze kończąc, przez Pelego i Garrinchę po drodze. Przewaga Wołowskiego nad Bellosem: książka jest pisana tu i teraz (w podrozdziale o rasizmie mowa np. o akcji bananowej Daniego Alvesa z kwietnia 2014 r.) i zawiera tzw. polskie akcenty – jak gruntowny meczu na mistrzostwach świata w 1938 r., będącego koncertem gry Wilimowskiego i Leonidasa.

A skoro przy Polakach jesteśmy: do niejednej walizki polskiego korespondenta na mundial dopychano „Kopalnię”: czasopismo będące wspólnym przedsięwzięciem grupy dziennikarzy sportowych, animowanym przez Marka Wawrzynowskiego i Piotra Żelaznego. Od Steca o zmęczonej Hiszpanii do niżej podpisanego, tworzącego notatkę do nienapisanej książki o węgierskiej „złotej jedenastce”, mamy tu szereg tekstów w mistrzostwa wprowadzających – czasem bezpośrednio, jak w przypadku świetnego tekstu Wawrzynowskiego, tłumaczącego, skąd wzięło się nowe belgijskie „złote pokolenie”, czy wywiadu Michała Zachodnego z Jonatanem Wilsonem, zapowiadającego mundial od strony taktycznej, a czasem nastrojowo-historycznie (świetny Piotr Żelazny, o tym, dlaczego Polska nie została mistrzem świata w 1978 r., Paweł Czado o śląskich sportowcach, którzy grali na mundialach dla Niemiec…). W zależności od pory dnia sięgnijcie po jednych i drugich – w końcu szanujący się kibic żyje wyłącznie przeszłością lub przyszłością, nigdy czasem teraźniejszym.

Jak dobrze pójdzie, „Kopalnia” stanie się projektem cyklicznym. Na razie Wawrzynowski i Żelazny prowadzą wydawnictwo pod tą samą nazwą – to ono wydało „Futebol”, i także ono opublikowało książkę „Tor!”. To z kolei historia piłki niemieckiej, skomplikowana, jak wiemy, bo z epizodem nazistowskim, ale przecież do niego nieograniczona. U autora, Ulricha Hessego, podobnie jak u Bellosa cenię umięjętność opowiedzenia historii społecznej kraju przy użyciu piłkarskiego narzędzia. Możemy dzięki temu zobaczyć, jak dzieje powojennych Niemiec piszą się na nowo od… zwycięstwa. Jednym z najlepszych rozdziałów „Tora!” jest przecież opis finału mundialu w Bernie w 1954 r. – pierwszego po II wojnie, w którym Niemcy mogły wziąć udział. Dzięki wygranej z Węgrami, naród obciążony winą za zbrodnie wojenne, podzielony i wciąż się samokontrolujący, zaczyna się odradzać. Sprawozdawcy radia niemieckiego puszczają nerwy: „Nazwijcie mnie wściekłym, nazwijcie mnie szalonym”, woła – a finał tego procesu obserwujemy podczas MS w 2006 r., kiedy świat z zachwytem odkrywa „nowe Niemcy” i będącą ich symbolem wielokulturową reprezentację…

Ale skoro o historii i nazizmie mowa, wypada wrócić do Simona Kupera i jego „Futbolu w cieniu Holokaustu” – pisałem kiedyś o niej w „Tygodniku Powszechnym”, więc nie będę się nadmiernie powtarzał, w każdym razie tu również futbol jest kluczem do świata: do rozmowy o przeszłości i współczesności, o ukrytych śladach wojny i współczesnym antysemityzmie. Niewygodne pytania, jakie stawia Kuper – nie tylko Holendrom przecież – dotyczą m.in. emocji, jakie wywołuje w nas piłka nożna, i lojalności, jakie jej towarzyszą. Potęgę powojennego Ajaksu Amsterdam współtworzyli wszak bracia van der Meidenowie, znani jako „budowniczowie bunkrów” (w czasie wojny przekształcili niewielką rodzinną firmę w wielkie przedsiębiorstwo budujące dla Niemców koszary, bunkry i stanowiska dział) – to oni finansowali transfery, pensje piłkarzy i premie meczowe, znajdowali graczom domy itd. Współtworzyli, bo ich sojusznikami w tym dziele byli prezes Jaap van Praag – Żyd, który przeżył wojnę, ukrywany przez przyjaciół z klubu – oraz żydowski biznesmen Maup Caransa. Jakkolwiek to zabrzmi, podstawową tożsamością tych wszystkich ludzi był Ajax. „Każdy się zgadzał, że zdrada własnego narodu to coś złego, ale – by sparafrazować E.M. Forstera – wielu ludzi sądziło, że to lepsze niż zdrada swojego klubu piłkarskiego” – pisze Kuper.

A propos niepokojących pytań (i znów a propos mundialu), mamy po polsku „Przekręt” Declana Hilla. To jedna z tych książek, do których przyłożyłem rękę, czytając przekład przed drukiem. I choć w trakcie lektury miałem z tą książką kłopot: nużyły mnie wielostronicowe opisy dziennikarskich perypetii autora, nie we wszystkie sensacyjne historie wierzyłem – to zasadnicze przesłanie wydaje mi się nie do podważenia. Świat piłki ma gigantyczny problem z ustawianiem meczów; problem większy niż bylibyśmy skłonni przyznać. „Najmroczniejsza refleksja po lekturze »Przekrętu« brzmi: Declan Hill stawia diagnozę makabryczną, a niewykluczone, że i tak skali epidemii nie docenił” – pisze w posłowiu Rafał Stec. Zważcie: aby zarobić setki tysięcy dolarów na ustawionym spotkaniu, nie trzeba zaskakującej porażki faworyta ze słabeuszem – wystarczy, że lepsza drużyna wygra określoną liczbą bramek. Hill opisuje w „Przekręcie” dziwne zachowanie obrońców Ghany w trakcie meczu z Brazylią na mundialu w Niemczech. W ubiegłotygodniowym „New York Timesie” analizuje z kolei, obfitujący w zdumiewające decyzje sędziego i piłkarzy drużyny z Ameryki Środkowej, „pojedynek” RPA-Gwatemala, rozegrany na kilka dni przed rozpoczęciem mistrzostw o 4 lata późniejszych. Jeśli podobne rzeczy mogą mieć miejsce w trakcie meczów, na które zwrócone są oczy całego świata, to cóż dopiero podczas rozgrywek ligi malezyjskiej czy fińskiej?

Z innych książek, które czytałem przed drukiem, mamy autobiografię Harry’ego Redknappa, „Zawsze pod kontrolą”. Najstarszy z pracujących dziś angielskich trenerów opisuje w niej m.in. zdumiewający rok 2012, w którym najpierw miał proces sądowy o rzekome oszustwa podatkowe, później stał się faworytem do posady trenera reprezentacji, a w końcu zajął z Tottenhamem czwarte miejsce w lidze i… stracił pracę. Z brutalną szczerością pokazuje też skalę demoralizacji szatni QPR – klubu, którego rok później nie zdołał utrzymać w Premier League (i z którym właśnie wrócił do ekstraklasy). Przede wszystkim jednak Redknapp fantastycznie portretuje dziesiątki ludzi znanych i nieznanych (z tych pierwszych wymieńmy chociażby Rio Ferdinanda, Paolo di Canio czy Franka Lamparda). Pisałem już o tej książce dla Sport.pl, z poczuciem, że po przejściu na emeryturę sir Aleksa Fergusona takich postaci w angielskim futbolu już nie ma. W dzieciństwie kopiących piłkę na londyńskich ulicach i kończących fatalne szkoły, po których wciąż bazgrze się jak sześciolatek. Z początkami kariery piłkarskiej i przygotowaniami do sezonu polegającymi na bieganiu przy ruchliwej szosie. Z imprezowaniem u boku George’a Besta czy Bobby’ego Moore’a, i z uczeniem się fachu trenerskiego w posępnym baraku albo na boisku z rosnącymi pośrodku drzewami, gdzie żeby zacząć zajęcia, najpierw trzeba posprzątać po psach. Z wejściem w świat wielkich pieniędzy i wielkich pokus, w którym jednak zarabiające miliony gwiazdy pozostają zagubionymi, wymagającymi troskliwej opieki dzieciakami. Z językiem komunikacji dalekim od dyplomatycznego (trudno w autobiografii Redknappa zliczyć pojawiające się wulgaryzmy), ale i ze świadomością, że na podopiecznych nie można tylko wrzeszczeć. „Harry – usłyszał kiedyś od Bobby’ego Moore’a – przez cały ten czas, od kiedy tu trafiłem, Ron Greenwood (trener Moore’a i Redknappa w West Hamie) nigdy mi nie powiedział: »Dobra robota «. Ani razu. Każdy z nas potrzebuje czasem to usłyszeć”.

A skoro wspomniałem Aleksa Fergusona, to ukazała się właśnie po polsku – przełożona równie szybko jak książka Redknappa – jego monumentalna „Autobiografia”. I choć podobnie jak w przypadku menedżera QPR kłopot można mieć z faktem, że poznajemy wyłącznie jego wersję wydarzeń, a niejedną kłopotliwą kwestię w zasadzie się pomija (tak jest np. z historią jego sporu sądowego z dawnym współwłaścicielem MU, Johnem Magnierem – rzecz, którą np. Patrick Barclay omawia w wydanej przed dwoma laty biografii „Futbol, cholera jasna!”), to w zamian dostajemy tyle historii, tyle ocen i tyle wykładu Fergusonowskiej filozofii futbolu, że narzekanie na cokolwiek byłoby niestosownością. Lektura niepomijalna.

Co zresztą ciekawe: mocne zdania sir Aleksa o bezsensowności pochopnego zwalniania trenerów, wróciły do mnie podczas lektury „Futbolu i statystyk” Chrisa Andersona i Davida Sally’ego: okazuje się, że z badań wynika, iż zwolnienie szkoleniowca, który przegrywa mecz za meczem, owszem: może przynieść poprawę w perspektywie kilku spotkań, ale w dłuższej – kluby wracają do średniej. Andersona i Sally’ego cenię za zdolność do takiego właśnie komplikowania rzeczywistości. Najłatwiej strzelić bramkę zaraz po tym, jak się ją straciło? Nic podobnego: policzyli to na przykładzie meczów angielskiej ekstraklasy. Jak wielkie jest niebezpieczeństwo związane z rzutami rożnymi? 89 proc. strzałów oddawanych po ich rozegraniu nie przynosi skutku (nic dziwnego, że Barcelona i reprezentacja Hiszpanii sprawiają wrażenie, jakby w dużej mierze zrezygnowały z rzutów rożnych i wykorzystywały je raczej jako okazję do utrzymania się przy piłce niż wstrzelenia jej w pole karne); mógłbym tak jeszcze długo, za każdym razem podpierając się statystykami, które przywołują – na szczęście z badań wynika także pewnego rodzaju dążenie do równowagi. Okazuje się, że w piłce nożnej proporcje szczęścia do umiejętności wynoszą… 50:50. Oba czynniki są potrzebne, żeby sięgnąć po mistrzostwo kraju/wygrać wielki turniej. Żeby triumfować w pojedynczym meczu – wystarczy jeden z nich. Zwłaszcza że – uwierzycie? – prawdopodobieństwo zwycięstwa w meczu drużyny niżej notowanej, mającej gorszych piłkarzy, przeżywającej plagę kontuzji itd., wynosi aż 45,2 proc. Bycie faworytem w piłce okazuje się iluzoryczne. Nie przypuszczałem, że na podobne zdanie natrafię w książce o naukowej stronie futbolu, więc przywołuję je z najwyższą przyjemnością (raz jeszcze korzystając z tekstu pisanego dla „Tygodnika”: „W piłce nożnej cuda po prostu się zdarzają”.

Co prowadzi nas do pozycji przedostatniej: „Bramkarza, czyli outsidera” Jonathana Wilsona. Po pierwsze, wydało go to samo wydawnictwo, co „Futbol i statystyki”: Bukowy Las. Po drugie, w „Bramkarzu” natrafiam na zdanie Camusa – bramkarza przecież – „Szybko nauczyłem się, że piłka nigdy nie zmierza tam, gdzie byś sie jej spodziewał”. Pisząc tę książkę Wilson – jak wiecie w świecie dziennikarzy futbolowych instytucja ze względu na swoją historię taktyki piłkarskiej („Odwrócona piramida”, którą również szczęśliwie mamy po polsku) oraz założenie kwartalnika „Blizzard” – podróżuje przez kontynenty, spotyka słynnych sportowców grających na tej pozycji (także Jana Tomaszewskiego, niestety…) i zdumiewa się, jak różnie mogą być traktowani w poszczególnych kulturach. Zdecydowanie najciekawszy jest jednak rozdział ostatni, „Strach przed karnymi i inne egzystencjalne dylematy”. „Bramkarz jest jedynym zawodnikiem, który ma czas mysleć, którego można sobie wyobrażać jako posiadającego życie wewnętrzne – pisze Wilson. – Jest także całkowicie świadomy czyhających na niego zagrożeń. Nie może ani uciec, ani się schować, ani dla zapomnienia rzucić się w wir gry. Musi czekać”. Bramkarze – dodaje Wilson – często kończą jak wygnańcy albo kozły ofiarne. „Marks winił kapitalistów, Freud winił seks, Dawkins winił religię, Larkin obwiniał swoich rodziców, a doktor Atkins – ziemniaki. Piłkarze winią bramkarza”. Fascynująca lektura nie tylko o piłce nożnej.

Ostatnią książkę testowały moje dzieci: „Messi, mały chłopiec, który stał się wielkim piłkarzem” to rzecz autorstwa Yvette Żółtowskiej-Darskiej, inteligentnie krojąca biografię Argentyńczyka tak, by siedmiolatek mógł wyciągnąć z niej coś nie tylko na tematy czysto piłkarskie. Zanim zaczniemy oglądać – czytamy, i jest nam z tym bardzo dobrze.

Zacząłem od tego, że czytać o piłce lubię o wiele bardziej niż ją oglądać. Jeśli też tak macie, zaglądajcie przez najbliższy miesiąc i na bloga, i na Sport.pl, kupujcie „Gazetę Wyborczą” i „Tygodnik Powszechny”. Wszystkie informacje o kolejnych tekstach będę podawał na profilu Facebookowym „Futbol jest okrutny”.

 

 

Jak pożegnać Lamparda

Wpadam na chwilę, z poczuciem, że o Franku Lampardzie trzeba będzie jeszcze napisać osobno. Wpadam, by podzielić się obserwacją w gruncie rzeczy banalną: coraz trudniej uwierzyć w to, że piłkarz jest dla klubu czymś więcej niż siłą roboczą. Niby nic nowego – czytaliście autobiografię Harry’ego Redknappa, to wiecie, jak West Ham traktował Bobby’ego Moore’a w czasach, gdy piłkarz ten zakończył karierę (nazywanie trybuny jego imieniem miało nadejść później – po śmierci, wcześniej jednej z klubowych legend kazano kupować bilety na mecze), a jednak wciąż się dziwię.

Frank Lampard, który w niezwykle eleganckim i pełnym wdzięczności oświadczeniu ogłosił wczoraj decyzję o odejściu z Chelsea, spędził na Stamford Bridge lat (Boże, jaki ja jestem stary: świetnie pamiętam, kiedy przychodził, grywałem już w Championship Managera, kiedy on występował jeszcze w West Hamie…), zagrał 648 meczów, strzelił 211 bramek. W tej ostatniej kategorii jest rekordzistą klubu – on, pomocnik! Bywały to bramki fantastyczne, jak ta z Bayernem w 2005, albo z Barceloną w 2006 r., ale bywały też niby zwyczajne, strzelane z rzutów karnych, jednak o wielkim znaczeniu dla drużyny – jak ta z marca 2012 r., w meczu z Napoli, kiedy trenowany już przez Roberto di Matteo zespół gonił wynik w przegranej wydawałoby się rywalizacji w Lidze Mistrzów. Nawet w ostatnim sezonie zdobył ich osiem…

Wszystkich tytułów, które za nim idą (trzech mistrzostw kraju, czterech Pucharów Anglii, zwycięstw w Lidze Mistrzów i Lidze Europejskiej) nie ma co wyliczać – wszystkie należą do przeszłości. Frank Lampard ma 35 lat, nie chce się zrobić młodszy. Chelsea proponowała mu ponoć roczne przedłużenie umowy, on chciał zostać dłużej – i tu jest pies pogrzebany. Umowa, której oczekiwał, należała mu się nie tylko za wszystko, co dał tej drużynie w przeszłości, ale także ze względu na to, co mógł jej jeszcze zaoferować – jeśli już nie w pierwszym składzie, to na ławce, a nawet na boisku treningowym. Wspomniany Redknapp nakreślił w swojej książce dobry portret obu Lampardów – ojca i syna – jako pierwszorzędnych profesjonalistów, pracujących więcej i dłużej niż oczekuje trener, dających przykład młodszym. Mieć kogoś takiego w kadrze, dopóki chce grać w piłkę – bezcenne. A kiedy podejmie decyzję o zakończeniu kariery – uczcić meczem pożegnalnym i zatrzymać w klubie na dalsze lata, jako ambasadora. Tak to sobie wyobrażam, z pożytkiem dla wszystkich stron: piękne, zorganizowane specjalnie dla niego pożegnanie (kiedy klaskał do kibiców po ostatnim ligowym meczu na Stamford Bridge wydało się przecież, że zostanie), hołdy klubowego właściciela, trenera, kolegów z drużyny, a nie natychmiastowe spekulacje, czy ma go zastąpić Fabregas, czy może Pogba.

PS. A propos legend i książek o nich: ukazała się właśnie po polsku autobiografia sir Aleksa Fergusona. Dla czytelników bloga „Futbol jes okrutny” istnieje możliwość kupienia jej z dwudziestoprocentrowym upustem. Wystarczy kliknąć na ten link i wpisać kod FJO.

PS 2. Mundial zaczyna się dzisiaj: okazja do rozmowy o mistrzostwach świata w niezłym towarzystwie nadarzy się o godz. 19 w warszawskim Kurorcie nad Wisłą.

Pochettino w Tottenhamie

Obiektywizmu się nie spodziewajcie. Pisałem w lipcu 2012 roku, kiedy w Tottenhamie pojawił się Andre Villas-Boas, że natychmiast po nominacji nowego trenera robię się jednooki; że wyszukuję i zauważam jedynie argumenty na potwierdzenie tezy, iż tym razem na pewno się uda, a „ukochana ma drużyna grać będzie piłkę ofensywną, ale nowoczesną; szybką, ale poukładaną taktycznie, zaś jej menedżer nie będzie się kompromitował nadmiernym gadulstwem”. Ci, którzy mówili, że historia piłki nożnej toczy się w cyklach, nie mieli z pewnością na myśli, że Tim Sherwood okaże się aż takim Redknappem, a spodziewania związane z przyjściem Mauricio Pochettino będą aż tak podobne do tych, z którymi przyjmowaliśmy Villas-Boasa…

Dlaczego np. miałoby mi przeszkadzać, że nowy trener Tottenhamu wciąż mówi do dziennikarzy za pośrednictwem tłumacza? Po pierwsze, nieważne jak – grunt, że dogaduje się z piłkarzami, po drugie tak zwani dobrze poinformowani mówią, że z angielskim radzi już sobie całkiem nieźle, a w sierpniu pewnie całkiem się przełamie (był to ponoć jeden z warunków zatrudnienia); sami widzicie, jak wygląda teraz praca mojego mózgu. W ciągu trzynastu lat prezesury Daniela Levy’ego, Mauricio Pochettino będzie dziesiątym trenerem w tym klubie: George’a Grahama, odziedziczonego po czasach rządów Alana Sugara, Levy najpierw zastąpił Glennem Hoddlem, później był David Pleat (wygryzł Hoddle’a po wojnie o dostęp do ucha prezesa), kuriozalny Santini, pochopnie zwolniony Jol, Ramos, którego farsową końcówkę opisywałem już jako bloger, Redknapp, Villas-Boas i Sherwood… Naprawdę w szukaniu dobrych stron każdego kolejnego szkoleniowca zdołałem się wyćwiczyć.

To zresztą ważny punkt przy analizie sytuacji w Tottenhamie: Daniel Levy przestał być nietykalny. Dotąd szanowany za świetną rękę do interesów – zdolność uzyskiwania za swoich piłkarzy najwyższych cen (nawet teraz hiszpańskie i angielskie media sprzeczają się o wysokość kwot, które Real będzie musiał przelać na konto Tottenhamu w związku z faktem, że Modrić i Bale zostali zwycięzcami Ligi Mistrzów), wybudowanie arcynowoczesnego ośrodka treningowego czy rozpoczęcie prac nad rozbudową stadionu – za ostatnie decyzje o zmianach szkoleniowców znalazł się w ogniu krytyki. Harry Redknapp zawsze miał silny kontyngent fanów w mediach, co do Villas-Boasa nie ja jeden uważałem, że po tak ogromnych zmianach kadrowych należało mu się więcej czasu, a Tim Sherwood, mimo niewyparzonej gęby, miał najlepsze wyniki z nich wszystkich. Do prezesa dotarła zresztą chyba część krytyk, bo po ogłoszeniu decyzji o zatrudnieniu Pochettino, wbrew swoim zwyczajom, rozmawiał z dziennikarzami. Szyderstw i niewiary, powiązanych z podpisaniem przez Argentyńczyka imponująco długiego, pięcioletniego kontraktu, całkowicie to nie powstrzymało, ale z pewnością nieco stępiło ich ostrze.

Zostawmy jednak prezesa, przynajmniej do czasu, gdy Mauricio Pochettino również zacznie mu przeszkadzać. Dlaczego zaklinanie rzeczywistości w tym przypadku idzie mi łatwiej niż zazwyczaj?

Ano dlatego, że zdołałem się przez te półtora roku Argentyńczykowi uważnie przyjrzeć. Nie żeby zawsze osiągał rewelacyjne wyniki (z takim Tottenhamem np. przegrywał trzykrotnie), nie żeby prowadził kiedykolwiek drużyny o podobnym budżecie i podobnych aspiracjach, ale jednak jego pobyt w Premier League trzeba ocenić jednoznacznie pozytywnie. Southampton nie dość, że utrzymał się w lidze w jego pierwszym sezonie, to w drugim zajął nieoczekiwanie wysokie, ósme miejsce w tabeli. Do zespołu przebili się fantastycznie uzdolnieni młodzieńcy, wychowani w klubowej akademii – coś, czego na nowym miejscu pracy również się oczekuje (co zresztą ciekawe: ogłaszając zatrudnienie Pochettino i wyliczając jego zalety, Tottenham niektóre młode gwiazdy Southamptonu wymienił z nazwiska, co zabrzmiało trochę, jak próba ściągnięcia na White Hart Lane także ich). Wielu piłkarzy z St. Mary’s zaczęło grać lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Southampton miał swój styl, grał ofensywną piłkę – słowem grał tak, jak oczekuje się od Tottenhamu.

Prawdziwe ekscytacje zaczynają się dopiero w tym punkcie. Bo przecież tym, co odróżniało Pochettino od innych kandydatów, jest przywiązanie do intensywnego pressingu, rozpoczynanego już na połowie rywala, i gry wysoką linią obrony. Nie są to rzeczy na White Hart Lane nieznane, próbował je wdrożyć Villas-Boas – oby tym razem udawało się odzyskiwać piłkę szybciej, a następnie szybciej ją rozgrywać. Tym, co jednak różniło Tottenham w ostatnich miesiącach pracy AVB z Southamptonem Pochettino, było tempo i kreatywność, z jakimi piłkarze wymieniali podania (w przypadku „Świętych” – o wiele częściej prostopadłych) oraz płynność, z jaką zmieniali pozycje. Przyznawałem się niedawno do swoich fascynacji Marcelo Bielsą – mieć bielsistę w roli trenera jest w tym sensie czymś na kształt spełnionych snów; z pewnością w najbliższych miesiącach niejeden raz przywołam też cytat z Pepa Guardioli, który w czasach, gdy Pochettino prowadził Espanyol, powiedział, że identyfikuje się ze stylem gry tej drużyny.

Jest nadzieja, że Pochettino uratuje londyńską karierę najdroższych piłkarzy w historii Tottenhamu: swojego rodaka Erika Lameli i znanego mu z hiszpańskich boisk Roberto Soldado. Jest marzenie, że nakłoni Adama Lallanę, aby odrzucił zaloty Liverpoolu i również przeprowadził się na White Hart Lane, zwłaszcza że Lallana wielokrotnie wypowiadał się o swoim szefie z Southamptonu z najwyższym uznaniem. Jest niemal pewne, że zagoni nowych podopiecznych do ciężkiej pracy – tak, żeby po rozpoczęciu sezonu mieli siłę biegać dwa razy więcej niż rywale. Jeszcze w czasach hiszpańskich czytywałem o nim, że jest mocną osobowością, liderem, że ma charyzmę, a szatnia dałaby się za niego pokroić. Oby.

Atletico według Tony’ego Gatlifa

1. Wszyscy mówią „decima, decima”, ale to musi być tekst o innej madryckiej drużynie. Przy całym uznaniu dla Realu, który po raz dziesiąty wygrał najważniejsze klubowe rozgrywki na kontynencie, spełniając marzenia kibiców i zaspokajając ambicje prezesa Florentino Pereza (aby osiągnąć cel, latem 2013 r. po raz kolejny walczył o transferowy rekord, czyniąc sprowadzanego z Tottenhamu Walijczyka Garetha Bale’a prawdopodobnie najdroższym piłkarzem świata); przy nadzwyczajnym szacunku dla Carlo Ancelottiego, który potrafił wylać oliwę na wzburzone przez Jose Mourinho madryckie fale, który znalazł wspólny język z miejscowymi supergwiazdami: Ronaldo, Casillasem czy Ramosem, który wkomponował do drużyny wspomnianego Bale’a, okiełznał Pepe, przyznał należne miejsce Modriciowi i niebywale rozwinął świetnego wczoraj di Marię – dziś trzeba pisać o klubie mniejszym i uboższym, będącym o kilkadziesiąt zaledwie sekund od wygranej w finale Ligi Mistrzów, a wcześniej potrafiącym sprzątnąć sprzed nosa Realu i Barcelony mistrzostwo Hiszpanii.

Przed rozpoczęciem sezonu 2013/14 bukmacherzy przyjmowali zakłady, że Atletico zdobędzie mistrzostwo kraju i wygra Ligę Mistrzów po kursie 6560:1 – a gdyby nie gol Sergio Ramosa już w doliczonym czasie gry finału tejże Ligi Mistrzów, dający podopiecznym Ancelottiego wyrównanie i przedłużający mecz o dogrywkę, w której wycieńczone Atletico nie dało już rady, musieliby wypłacać takie wygrane. Podobne rzeczy nie zdarzały się od lat: akurat w hiszpańskiej piłce hierarchia wydawała się ustalona. Jeśli nie Real, to Barcelona, jeśli nie Barcelona, to Real – ten duopol, symbolizowany tyleż przez piłkarskie wielkości, co biznesowe marki Messiego i Ronaldo, został nieoczekiwanie rozbity, i to przez drużynę, której wartość rynkowa jest wielokrotnie mniejsza: piłkarzy Realu wycenia się na 521,9 milionów euro, Atletico zaś – zaledwie na 79,05 milionów.

Niemiłosiernie nadużywana metafora o kopciuszku podbijającym książęce salony w tym przypadku nie znajduje zastosowania nie tylko ze względu na fakt, iż nie wypada się tu posługiwać zużytymi metaforami. Wszystko bowiem można powiedzieć o drużynie Atletico, ale nie to, że przypomina zahukaną dziewczynę z macoszynej kuchni.

2. Piłka nożna w wykonaniu Atletico Madryt – drużyny kierowanej przez Argentyńczyka Diego Simeone, przed laty boiskowego zabijaki, który w 1998 r. doprowadził prowokacyjnym zachowaniem do wyrzucenia z boiska Davida Beckhama podczas mundialu we Francji – bywała opisywana przy pomocy obrazów zapożyczanych z filmów Quentina Tarantino i Roberto Rodrigueza. „Waleczni, bezwzględni, cyniczni, na mecz wychodzą z nożami w zębach” – pisał o nich Rafał Stec w świetnym szkicu „Pies wojny”. „Ilekroć patrzę na Atletico, w prześladujących mnie kinofilskich skojarzeniach wracają twarze z »Dzikiej bandy« Peckinpaha, »Wściekłych psów« Tarantino czy »Maczety« Rodrigueza, z tytułową rolą Danny’ego Trejo – łudząco podobnego do argentyńskiego trenera i rutynowo już reprezentującego na ekranie buchający, nieokiełznany testosteron” – kontynuował autor „A jednak się kręci”, zastrzegając wszakże, że skojarzenia są niedokładne, bo „w madryckim sposobie gry nie ma miejsca na ślepą, furiacką brutalność (Peckinpah) lub przymrużenie oka (Tarantino, Rodriguez)” – że ten gang zabija na zimno, „odmierzając agresję w jej niezbędnych ilościach”.

Otóż właśnie: brutalności Atletico nie wypada demonizować; ważniejszy od wykalkulowanych fauli jest zawsze pressing, o rzadko spotykanej intensywności, a także błyskawiczne przejście z obrony do ataku. Jeśli już pozostać przy skojarzeniach kinofilskich, bardziej niż Tarantino przypomina mi się Tony Gatlif, z którego obrazów, takich jak „Vengo”, „Transylwania” czy „Exils”, postać Diego Simeone wydaje się wyjęta. „W każdym z tych tytułów czuło się podobną energię: ten sam powiew wolności i anarchii. Wszędzie spotykaliśmy bohaterów, których najbardziej wyrazistą cechą była jakaś nieposkromiona »dzikość w sercu«, pozwalająca im pozostać takimi, jakimi chcą, na przekór zmieniającemu się światu” – pisała kiedyś o Gatlifie Anita Piotrowska w „Tygodniku Powszechnym”. O intensywność więc tu chodzi, jak w tych scenach z filmów romsko-algierskiego reżysera, które dokumentują dzikie, plebejskie flamenco. Intensywność zarówno gry w piłkę, jak przeżywania, a także kontaktu ze zwykłymi ludźmi: wielokrotnie w trakcie wczorajszego meczu z Realem trener Atletico podnosił się z ławki nie po to, by wejść w relację ze swoimi piłkarzami, przekazać im instrukcje, dokonać korekt w taktyce, ale żeby jakimś gestem trafić do tysięcy tych, którzy przyjechali za jego zespołem na finał do Lizbony. To był ludowy bohater, próbujący odnaleźć się na europejskich salonach i ostatecznie z nich wyproszony – odesłany na trybuny przez sędziego po incydencie z Varanem. Tyleż outsider, człowiek wykorzeniony i odrzucany przez bogaty świat, co na dobre i złe zakorzeniony w swojej rodzinnej wspólnocie. Zawsze będę pamiętał, jak po meczu z Barceloną zabrał na konferencję prasową całą swoją ekipę. „Chciałem dzielić tę radość z moimi ludźmi” (miałbym ochotę przetłumaczyć: z moim ludem) – tłumaczył.

Jeśli mówić o aktorach, to równie dobrze jak Danny’ego Trejo, można przypominać pojawiającego się u Gatlifa Birola Ünela, znanego również z „Głową w mur” Fatiha Akina. Wszędzie tu chodzi o trzewia, o namiętność i gorączkę, o niemal paradokumentalną intensywność dziania się, nieuchronnie zmierzającą w klęskę i mrok.

3. Wznoszę swoje cante jondo na temat Atletico, bo żaden inny zespół nie wniósł w zakończony właśnie sezon europejskiej piłki tyle energii i pasji. Grupa kilkunastu zabijaków (kadra nie była tak liczna jak kadry potentatów – zamiast rotować składem w trakcie wyczerpującego sezonu, Simeone stawiał wciąż na tych samych zawodników, doskonale się wprawdzie rozumiejących, ale z czasem coraz bardziej zmęczonych) w drodze do finału Ligi Mistrzów nie przegrała ani jednego spotkania, eliminując Porto, Milan czy Barcelonę. Im dalej w sezon, tym jednak robiła się szczuplejsza. W finale nie mógł zagrać Arda Turan, a Diego Costa wytrwał zaledwie dziewięć minut – nie pomogła tajemnicza kuracja maścią z końskiego łożyska, aplikowaną przez serbską cudotwórczynię. Simeone dokonywał kolejnych zmian i w końcówce kontuzjowany obrońca Juanfran musiał kuśtykać po boisku, byle tylko drużyna nie grała w dziesiątkę. Ostatnich kilkanaście minut, jak zauważył Michał Zachodny, przypominało już jazdę nie tyle „na rezerwie”, co na oparach paliwa.

Ale wznoszę je także dlatego, że wszystko wskazuje na to, iż mamy oto kolejną we współczesnym futbolu opowieść o niespełnieniu. Jak z innym „klubem ludowym”, niemiecką Borussią Dortmund, bijącą się przed rokiem w finale Ligi Mistrzów z Bayernem i przegrywającą z nim w lidze, z roku na rok wykrwawianą na rynku transferowym, pozbawianą a to Kagawy, a to Goetzego, a to Lewandowskiego – Atletico, które zdołało się podnieść po odejściu Radamela Falcao, będzie zapewne musiało znaleźć zastępców dla Courtois i dla Diego Costy, obu wzywanych do Londynu przez Jose Mourinho, a być może także dla znakomitego wczoraj Koke. Porównanie z Borussią jest zresztą niedokładne – zespół Jürgena Kloppa nie może wprawdzie rywalizować na rynku transferowym z potentatami, ale od kilku lat nie pieniędzy mu nie brakuje. Atletico jest zadłużone, osobną kwestią są jego relacje z funduszami inwestycyjnymi. „Nawet wielkie sukcesy – pierwsze od 18 i 40 lat – mogą być zapowiedzią nie lepszych, ale gorszych czasów. Na szczyty dostawało się wiele klubów, lecz utrzymać się na nich jest znacznie ciężej” – przestrzega Łukasz Godlewski i trudno mu nie przyznać racji.

Atletico Madryt, Tony Gatlif i flamenco. Brakuje tylko wina – może być nawet z Andaluzji.

Mistrz z Manchesteru

Teza: Jose Mourinho i jego formacja obronna, jakże często z rozczarowującymi napastnikami. Antyteza: Brendan Rodgers i jego zawodnicy atakujący, z popełniającą błędy obroną. Synteza: Manuel Pellegrini i jego mistrzowie Anglii. Nie tylko druga linia, której symbolami byliby jeden z najlepszych piłkarzy sezonu, świetnie przenoszący grę z obrony do ataku zdobywca 20 bramek Yaya Toure, kapitalnie operujący między liniami David Silva i Samir Nasri, który strzelił dziś ważną bramkę, ale bodaj ważniejszą zdobył przed trzema tygodniami, doprowadzając do stanu 2: 2 w przedostatniej minucie meczu z Sunderlandem. Po prostu synteza.

Inaczej mówiąc: równowaga. Między atakiem a obroną (jeśli porównać liczby strzelanych i traconych bramek: Liverpool i MC strzeliły ich ponad sto, o 30 więcej niż Chelsea, Chelsea jednak straciła tylko 27, o 10 mniej niż MC i aż 23 mniej niż Liverpool). Między piekielnie skutecznym mimo trapiących go kontuzji Aguero i niezawodnym w kluczowych spotkaniach, choć nieustannie pojawiającym się w pogłoskach transferowych Dżeko, a zazwyczaj bezbłędnym Kompanym i często wyśmiewanym, a przecież w ostatnich spotkaniach znakomitym (w klubie wybrano go nawet piłkarzem kwietnia) Demichelisem. We wczesnych fazach sezonu argentyński obrońca należał do najbardziej, obok Joe Harta, krytykowanych piłkarzy tej drużyny – i podobnie jak bramkarz zakończył rozgrywki w wielkim stylu.

Na dłuższe podsumowania przyjdzie czas, i osobne miejsce trzeba w nich będzie przyznać Manuelowi Pellegriniemu. 60-letni Chilijczyk po raz pierwszy w trakcie pobytu w Europie zdobył mistrzostwo kraju – i zrobił to z klasą, elegancją i dystansem zaburzonym bodaj tylko raz, podczas antysędziowskiej tyrady po meczu z Barceloną w Lidze Mistrzów. Trzeba przyznać, że zarówno sam Pellegrini oswoił się z Anglią błyskawicznie, jak pomógł oswoić się z nią tym zawodnikom, którzy pojawili się wraz z nim – Navasowi, Negredo, Demichelisowi, Fernardinho (Jovetić stracił sezon z powodu kontuzji) – choć i tak o obliczu drużyny stanowili w pierwszym rzędzie piłkarze, z którymi pracował jeszcze Roberto Mancini.

W odróżnieniu od Włocha, menedżer z Chile postawił na futbol atrakcyjny dla oka. Pozwolił piłkarzom zachować swobodę na boisku i wygasił konflikty w szatni („Uczynił to miejsce znowu szczęśliwym – mówił niedawno David Silva. – Przyniósł radość i frajdę”). Nie bał się też, jako jeden z pierwszych w trakcie sezonu, którego jedną z cech charakterystycznych był powrót do gry dwoma napastnikami, stawiać na duet w ofensywie. Był jednakże elastyczny: kiedy trzeba, jego piłkarze przechodzili z 4-4-2 na 4-2-3-1 albo 4-3-3 – do tego nazewnictwa jednak nie przywiązywał wielkiej wagi (określił kiedyś formacje jako „numery telefonów”). Drużyna potrafiła grać bardzo szeroko (Navas) i korzystać ze skrzydłowych mających licencję na schodzenie do środka. Błędy, pojawiające się w spotkaniach z najlepszymi (porażka z Liverpoolem, po której wydawało się, że sprawa tytułu się wymyka), zostały z czasem wyeliminowane. Ostatni mecz, z West Hamem, był już chłodnym popisem profesjonalizmu: drużyna cierpliwie rozgrywała akcję za akcją, szukając miejsca w nieprawdopodobnym gąszczu pola karnego gości, aż w końcu wygrała dzięki strzałowi z dystansu i stałemu fragmentowi gry. Jak na ten nieprawdopodobny, pełen nagłych zwrotów akcji sezon, w trzydziestej ósmej kolejce wszystko odbyło się niezwykle spokojnie: żadnych pościgów i potknięć. Może tego ostatniego słowa lepiej przy kibicach Liverpoolu nie wymawiać, choć przecież i oni mieli wspaniały sezon.

Jak powiadam: na dłuższe podsumowania przyjdzie czas. Tymczasem stawiam parafkę, nie kropkę. I dziękuję za szósty pełny sezon Premier League na blogu „Futbol jest okrutny”.

Crystambuł

„Łatwo uczyć bronienia” – burczał Brendan Rodgers po niedawnej porażce z Chelsea. „Naprawdę, Brendan?” – chciałoby się zapytać po wczorajszym meczu z Crystal Palace, w którym jego piłkarze wypuścili trzybramkowe prowadzenie. Albo właściwie po całym sezonie, w którym podobnych przypadków nagromadziłoby się całkiem sporo. Nawet rozgrywany w czasie wielkanocnym mecz z Norwich, choć ostatecznie zakończony zwycięstwem, do końca trzymał w niepewności, podobnie jak np. spotkanie z Cardiff. Liverpool nieustannie uciekał do przodu dzięki fenomenalnej grze kwartetu ofensywnego, ale kiedy co jakiś czas oglądał się za siebie, widział upiory defensywy. 99 goli strzelonych to fenomenalne osiągnięcie, ale 49 straconych? Nawet piętnaste w tabeli Hull potrafiło bronić się lepiej. I można, owszem, mówić, że na tym polega trenerska filozofia i że to ona czyni tę drużynę tak atrakcyjną do oglądania, ale na końcu okazuje się, że to przez nią drużyna nie zostaje mistrzem Anglii. Posłuchajcie Jamiego Carraghera, gorzko wyrzekającego wczoraj wieczorem na brak lidera gry obronnej i przypominającego, że para Sakho-Skrtel tylko w jednym meczu sezonu zdołała nie dopuścić do utraty bramki.

Okoliczności były rzecz jasna nadzwyczajne: po strzeleniu trzeciej bramki Luis Suarez nawet nie cieszył się zanadto, tylko od razu popędził w kierunku piłkarzy Crystal Palace, by odebrać im futbolówkę i przyspieszyć rozpoczęcie gry od środka: jedyne, co mieli wówczas na myśli goście, to zmniejszająca się różnica bramek w stosunku do MC. To był amok, pościg, to było płynące z trybun „attack, attack, attack” kibiców – w sumie nic dziwnego, że aż tak się odsłonili. Pytanie tylko, czy ich trener nie powinien był zareagować przy stanie 2:3, wprowadzić na boisko Aggera czy Kolo Toure zamiast Mosesa, i spróbować coś uszczelnić? Pierwszy gol po rykoszecie, ok. Drugi z kontry, rozumiem. Ale ten trzeci, z przerażającym katalogiem błędów całej obrony? Przy bierności ławki trenerskiej, znajdującej się najwyraźniej na tej samej emocjonalnej huśtawce, co piłkarze? Mistrzostwo Anglii po czymś takim? Raczy pan żartować, drogi panie…

Zapomnieliśmy w trakcie tego fantastycznego sezonu, że Brendan Rodgers jest wciąż jeszcze młodym trenerem. Jak na swój wiek, nauczył się już bardzo wiele – i można być pewnym, że będzie uczył się dalej. Ale kiedy mówimy o wieku: trudno nie rozumieć łez Luisa Suareza. 31 bramek, nie licząc asyst, dwa tytuły Piłkarza Roku, z pewnością najlepszy futbol, jaki grał w życiu  – w jakimś sensie wszystko idzie na marne, skoro upragnione mistrzostwo kraju właśnie się wymyka. Rok z życia piłkarza to bardzo dużo, drugiego takiego Urugwajczyk mieć już nie będzie. A najsmutniejsze jest pewnie to, że kolejna taka okazja, przy wszystkich spodziewanych zbrojeniach rywali i przy tym, że podobnie jak oni Liverpool będzie teraz walczył również na europejskim froncie, nie powtórzy się również jego starszym kolegom, zwłaszcza Gerrardowi.

Akapit o najbardziej zwariowanym sezonie Premier League już sobie daruję. Crystal Palace grało przecież o pietruszkę. Ciekawe, co zrobi jutro Aston Villa.