Szybka setka Jose Mourinho

Nic, wydawałoby się, prostszego: napisać jeszcze jeden tekst o kłopotach Davida Moyesa w Manchesterze United, dowolnie tylko (za pomocą jakiegoś algorytmu?) zmieniając kolejność akapitów. Kontuzje dwóch kluczowych napastników, Rooneya i van Persiego? Było. Kiepska forma skrzydłowych? Było. Nieprzekonujący środek pomocy i transferowy marazm? Było. Adnan Januzaj jako jednyny jasny punkt? No też było, do cholery. Wystarczy lekko zmienić przymiotniki, podstawić w miejsce nazwisk piłkarzy Tottenhamu albo Sunderlandu – nazwiska zawodników Chelsea, dołożyć informację, że było to setne zwycięstwo Jose Mourinho w Premier League, przypomnieć, że okienko transferowe kończy się za dwanaście dni, i nikt się nie zorientuje. Niektórzy, zdaje się, tak właśnie wyobrażają sobie pracę dziennikarzy sportowych.

Spróbujmy zatem inaczej. Zacznijmy od doskonałego początku United, drużyny pełnej animuszu, agresywnej w pressingu, która w ciągu pierwszych pięciu minut pozwala Chelsea zaledwie na trzy podania. Od ruchliwych Januzaja i Welbecka, rozciągających defensywę gospodarzy, od wysoko grających bocznych obrońców MU (jedną z najlepszych okazji dla MU miał dziś Evra) i od szerokiej gry, z której może gdyby zdrowi byli van Persie z Rooneyem, byłoby komu skorzystać (inna sprawa, że statystyka dośrodkowań gości – zobaczcie obrazek – wystawia dobre świadectwo Terry’emu i Cahillowi)… Skończmy ten pierwszy etap w okolicy szesnastej minuty, kiedy słaby dziś Phil Jones dał się nabrać na zwód Eto’o, a odbita od nogi Carricka piłka przefrunęła nad bezradnym de Geą. Do tego momentu można jeszcze mówić o pechu.

Potem jednak następuje etap drugi, typowy dla drużyn Jose Mourinho – etap oddania rywalowi inicjatywy (to wtedy groźną sytuację ma Welbeck, a jego koledzy mają pretensje do sędziego za niepodyktowanego karnego) i czyhania gospodarzy na okazję do kontry, zakończony drugą bramką Eto’o po katastrofalnym zachowaniu obrońców MU przy rzucie rożnym. Etapu trzeciego właściwie nie ma, choć do rozegrania pozostaje jeszcze 45 minut: piłkarze mistrzów Anglii wracają na boisko dobrych parę chwil przed gospodarzami, ale zanim zdążą ponownie wejść w mecz, przegrywają już 3:0, i to po kolejnym błędzie w kryciu przy rogu. Jose Mourinho nie zostawia niczego przypadkowi, kończąc spotkanie z czwórką defensywnych pomocników na boisku; honorowy gol Hernandeza nie zmienia ogólnego obrazu.

Do Davida Moyesa można mieć pretensje o pozostawienie na ławce Kagawy i o wystawienie w środku pomocy wspomnianego Jonesa: o kreatywność Anglika nigdy nie podejrzewaliśmy, ale tym razem słabo radził sobie również w destrukcji. Przede wszystkim zawstydzała jednak postawa obrońców, kierowanych przez Nemanję Vidicia. Serb wyleciał tuż przed końcem spotkania za faul, który być może zasługiwał jedynie na żółtą kartkę (tak samo jak na czerwoną zasługiwał ukarany tylko żółtą Rafael kilkadziesiąt sekund później), ale prawdziwie nagannego zachowania dopuścił się zwłaszcza przy drugim golu dla Chelsea, gdzie w jednej akcji zdążył zaspać aż dwukrotnie. Przecież jest to, u licha, jeden z liderów drużyny – kto ma ją podrywać do walki i świecić przykładem, jeśli nie kapitan; kapitan, którego zabraknie teraz w trzech kolejnych spotkaniach?

Wielkiego meczu na Stamford Bridge nie obejrzeliśmy – ot, jedna z drużyn okazała się lepiej zorganizowana (w defensywie zwłaszcza) od drugiej. Mourinho zaskoczył wystawieniem Eto’o, zwłaszcza że Fernando Torres zdobywał ostatnio bramki, i wiele więcej robić nie musiał: na taki Manchester United wystarczyła drobna żonglerka w ataku plus niewielkie szachrajstwo w przedmeczowych zapowiedziach, z których wynikało, że Ivanović nie nadaje się jeszcze do gry. Za plecami trójki Hazard-Willian-Oscar obejrzeliśmy Ramiresa z Luizem, Lampard, Mikel i sprowadzony z Benfiki Matić usiedli na ławce. Nikt się specjalnie nie wysilał, no może poza Petrem Cechem, którego zwód a la Boruc wystraszył kibiców i wyraźnie poirytował trenera.

Z wydarzeń sobotnich zapamiętałem najlepiej ten moment tuż przed golem Jesusa Navasa dla Manchesteru City, w którym pomocnik Cardiff Aaron Gunnarsson odbija się jak piłeczka od Yayi Toure, rozpoczynającego właśnie kolejny szybki atak gospodarzy. Niby byli równie blisko piłki, niby szli bark w bark, ale zwycięzca tego starcia mógł być tylko jeden, a po demonstracji fizycznej siły nadeszła jeszcze demonstracja umiejętności technicznych: lekko podkręcona, akurat tak, żeby ominąć rywali, piłka adresowana zewnętrzną częścią prawej stopy do wychodzącego na pozycję Edina Dżeko. Manchester City w pigułce: wciąż niepewny z tyłu (Demichelis gubił się nie tylko przy obu bramkach dla gości), im bliżej pola karnego przeciwników, tym mocniejszy. I z wielkim polem manewru trenera Pellegriniego: wczoraj za Nasriego zagrał Navas, za Fernardinho Javi Garcia, a za Aguero (który wszedł z ławki i strzelił czwartą bramkę) – Edin Dżeko. Zawsze, kiedy ich oglądam, waham się, czy podziwiać bardziej Davida Silvę, czy Yaya Toure. Ten drugi zapisał w meczu z Cardiff, oprócz podania do Dżeko, także własną bramkę po tym, jak wyprzedził w wyścigu do piłki Noone’a, przebiegł kilkudziesiąt metrów i zagrał klepkę z Aguero, a potem zaliczył również asystę kolejnym kapitalnym długim podaniem do Aguero. Pierwszy tradycyjnie rozprowadzał kolegów (Kolarowa zwłaszcza), gubiąc krycie w nieprzyjemnej strefie między linią obrony i pomocy Cardiff.

Gdyby chcieć szukać różnic między Manchesterem City, a grającym również w sobotę Liverpoolem, należałoby odnajdywać je właśnie w sile Yayi Toure i geniuszu drobnych rozegrań Davida Silvy. Coutinho, operujący w podobnej strefie co Hiszpan, w meczu z Aston Villą zawiódł na całej linii, a grający przed własną obroną Steven Gerrard tracił kilkakrotnie piłkę na rzecz naciskającego go Weimanna. Defensywa Liverpoolu gubi się podobnie jak obrona City, duet Suarez-Sturridge w ataku nie ustępuje Aguero i Negredo; kłopot nieoczekiwanie robi się w drugiej linii i wiąże z jej optymalnym zestawieniem. Trochę zaskakująco obciążeniem dla drużyny stał się po powrocie do zdrowia jej niekwestionowany dotąd lider: trójka Lucas-Allen-Henderson jest bardziej mobilna, Lucas dodatkowo lepiej od Gerrrarda asekuruje obrońców. Wczoraj, oczywiście, gospodarzy zaskoczyło ofensywne ustawienie Aston Villi, ze wspomnianym Weimannem u szczytu formującej diament czwórki pomocników, i nieprawdopodobnie pracującymi Agbonglahorem i Benteke przed nim. Być może fakt, że Liverpool uratował ostatecznie punkt, można przypisywać bramce do szatni, być może taktycznej zmianie w przerwie (Lucas, a następnie Allen za Coutinho), a być może kontuzji Agbonglahora. Ale skoro już porównujemy MC i Liverpool: czy nie czas na chwilowy przynajmniej odpoczynek Mignoleta od gry w pierwszym składzie?

Tottenham zrównał się z Liverpoolem punktami, po meczu, który znów zaczął niemrawo, znów mógł i może nawet powinien przegrywać (Bony trafił w poprzeczkę, sędzia nie podyktował karnego za faul Dawsona na napastniku Swansea), potem zaś wyszedł na prowadzenie po jednej udanej akcji, miał farta przy kolejnej (samobój Chico Floresa tuż po przerwie) i nie oddał już inicjatywy. Marzyłbym o przeczytaniu szczerej rozmowy z Andre Villas-Boasem o tym, czy i dlaczego zrezygnował z usług Emmanuela Adebayora.

Weekend straconych tematów

Znów wpadam na chwilę, znów złożony jakąś grypoanginą, z nadzieją, że do jutra poprawi się na tyle, by móc napisać parę zdań więcej po meczu Arsenalu z Aston Villą. Tymczasem sygnalizuję jedynie parę tematów, które zaprzątały mi głowę, gdy nie całkiem przytomny oglądałem kolejne mecze Premier League, a i Atletico-Barcelona zdołałem przy okazji wcisnąć.

 

Pierwszy dotyczy Chelsea. A właściwie tego, że w prawdomówność słów Jose Mourinho przestałem wierzyć wkrótce po jego pierwszym zatrudnieniu przez ten klub, czyli niemal dziesięć lat temu, podstawę teoretyczną dla swojej nieufności znajdując wkrótce u jego biografa, Patricka Barclaya. „Musi pan zrozumieć – mówił mu znajomy psychoanalityk – że niemal każda wypowiedź publiczna Mourinho jest częścią jego pracy i jej celem nadrzędnym nie jest komunikowanie się, ale zwiększenie szans swojej drużyny na zwycięstwo. Podczas konferencji prasowych nie rozmawia z dziennikarzami, tylko ze swoimi zawodnikami, innymi menedżerami, federacją piłkarską itd. Moja rada to przeniesienie w świat sportu pytania, które nieustannie powinien sobie zadawać każdy dziennikarz polityczny: »Dlaczego ten fałszywy sukinsyn mnie okłamuje?«”.

Oto dlaczego nie zaprzątają mnie już analizy, co Mourinho miał na myśli, zapowiadając wkrótce po powrocie do Chelsea zmianę stylu gry tej drużyny. Oto dlaczego, gdy rozważał kwestie dotyczące przyszłości w klubie Juana Maty, skłonny byłem raczej wierzyć tym dziennikarzom, którzy od chwili powrotu Wyjątkowego na Stamford Bridge wróżyli klubowemu piłkarzowi roku koniec kariery w Chelsea, niż zaprzeczeniom Portugalczyka. Oto dlaczego nie zdziwiłem się, kolejny raz widząc Davida Luiza w środku pomocy, choć miał to być jeden z tych błędów przeszłości, których wyplenienie Jose Mourinho obiecywał.

Zadaniem drużyny jest wygrywanie. Zadaniem trenera: ciułanie kolejnych punktów, żeby na koniec roku wystarczyło do mistrzostwa. Nie mówimy w końcu o Tottenhamie, gdzie prezes i kibice przyznają najwyraźniej jakieś dodatkowe punkty za styl. Mówimy o klubie Jose Mourinho, który, jak to zwykle on, znajduje swoje formuły do wygrywania, nawet jeśli za cenę trwającej osiemdziesiąt minut nudy. Jeden błysk geniuszu Hazarda w morzu przeciętności, symbolizowanej przez długie piłki do Torresa (zobaczcie obrazek), jak niegdyś do Drogby – że to niby nie tak miało wyglądać? Ojtam, ojtam, znajdźcie sobie lepiej inne sprawy do przedyskutowania. Albo chytrze podsunie je wam Jose Mourinho, tak jak po meczu z Liverpoolem, kiedy ni stąd, ni zowąd przypiął się do Suareza.

 

Temat drugi to właściwie cała plejada tematów, które domagałyby się rozwinięcia, gdyby dopisywało zdrowie. Jednym z nich mogłoby być oczywiście sędziowanie. Nieuznany gol Tiote dla Newcastle w meczu z Manchesterem City albo karny dla Liverpoolu w spotkaniu ze Stoke. Tyle że pastwienie się nad sędziami jest jałowe.

Inne wątki wytrącili nam ich potencjalni bohaterowie: David Moyes i Sam Allardyce, wygrywając swoje mecze (tematy poboczne przy Moyesie to, rzecz jasna, Adnan Januzaj: czy nie zostanie zajeżdżony w tak młodym wieku, czy nie nazbyt wielką odpowiedzialność składa się na jego barki, oraz powracający do drużyny Darren Fletcher). Można by oczywiście napisać o odbiciu Sunderlandu, który od paru już tygodni nie wygląda na drużynę z końca tabeli, i o coraz mocniej pogrążającym się Fulham (za wcześnie na samodzielność w przypadku Rene Meulensteena?). Albo nawet o wracającym do bramki Southampton Borucu, niewątpliwie ratującym swojej drużynie zwycięstwo nad WBA. O tym, jak korzystnie wyglądał na tle błędów innych bramkarzy, z Simonem Mignoletem na czele.

Co pozwoliłoby otworzyć temat meczu Stoke-Liverpool, z hokejowym wynikiem, fatalnymi błędami z tyłu i genialną grą z przodu, duetu (znów te duety…) Suarez-Sturridge zwłaszcza, a także z heretyckim pytaniem, czy goście nie wyglądaliby lepiej z Gerrardem na ławce. Ktoś na Twitterze określił ten mecz mianem najgorszego i najbardziej rozrywkowego zarazem spotkania sezonu – zaiste można by poświęcić tej jeździe bez trzymanki osobny kawałek. Może się złoży kiedyś na tekst „Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca”, zawierający wstydliwe wyzwanie, że lubiłem organizację gry defensywnej, nawet jeśli ceną za jej podziwianie były czasem mecze zakończone bezbramkowo.

 

Temat trzeci: Tottenham przekroczył magiczną barierę czterdziestu punktów, nie muszę się więc obawiać o spadek z Premier League w tym sezonie. A w pierwszej połowie meczu z Crystal Palace obawiałem się bardzo, bo tak fatalnie grającej drużyny nie widziałem od dawna. Owszem, Tottenham prowadzony jeszcze przez Andre Villas-Boasa sprały w tym sezonie West Ham, Liverpool i MC, ale w każdym z tych meczów widać było jakiś trenerski zamysł, jakąś koncepcję, której nie udało się zrealizować, np. na skutek fatalnego zbiegu okoliczności, jak kuriozalny błąd bramkarza w 14. sekundzie. Tim Sherwood wciąż ma więcej szczęścia niż rozumu: gdyby nie najgorzej strzelony karny, jaki widzieliśmy w tym sezonie, i gdyby nie seria kiepskich ostatnich podań w wykonaniu gości, słowem: gdyby rywal był silniejszy, piłkarze Tottenhamu schodziliby na przerwę przegrywając trzema bramkami. Przy całym tym mówieniu o pierwszym porządnym tygodniu wspólnych treningów, drużyna robiła wrażenie kompletnie się nierozumiejącej: to, jak się ustawiał Chiriches, przerażało równie mocno, jak celność podań Walkera, monotonia zwodów Dembele (zawsze na tę samą, lewą nogę) czy organizacja obrony przy rzutach rożnych (sam Lloris, wychodząc do dośrodkowań, w końcówce trzykrotnie mijał się z piłką). Gol, który przesądził o losach pojedynku z kiepskim przeciwnikiem padł po długiej piłce do Adebayora i jego zgraniu – jakbym oglądał West Ham, bez urazy. Jeden młody Bentaleb, wprowadzony do drużyny przez Sherwooda, bliski swojej pierwszej bramki po uderzeniu w spojenie słupka z poprzeczką i mimo kilku strat dobrze radzący sobie w środku pola (106 podań, to brzmi jak u Xaviego…), nie czyni wiosny.

„Nie podobało mi się, jak grała w ostatnich dwóch latach Chelsea”, mówił Jose Mourinho. No więc mnie się nie podoba, jak gra Tottenham. Której drużynie wolelibyście kibicować?

Cztery cztery dwa

Powiedz mi, co czytasz, a powiem ci, w jakim systemie chciałbyś ustawiać swoją drużynę. Ze zrozumiałych względów śledzę uważnie debatę o nowym ustawieniu Tottenhamu pod Timem Sherwoodem, patrzę, jacy publicyści i które media wyraźnie mu sekundują, a które trzymają dystans, i wydaje mi się, że odnajduję pewną prawidłowość: im kto bardziej związany z tytułem konserwatywnym albo tabloidowym (co nie tylko u nas idzie w parze: przywiązanie do tradycyjnych wartości plus golizna i plotki), tym bardziej upaja się powrotem do 4-4-2 i szydzi z wszystkiego, co trąci podejrzanym (w podtekście może także: cudzoziemskim) wyrafinowaniem. Jeżeliś z „Guardiana” – trzymałeś raczej z Villas-Boasem, dostrzegając sens w jego metodach i ubolewając jedynie, że w kluczowym meczu z Liverpoolem nie był wystarczająco elastyczny, żeby odejść od wysokiej linii obrony (co potrafił przecież zrobić, grając chwilę wcześniej z Manchesterem United). Jeśli piszesz do „Daily Mail” czy „The Sun”, zachwycasz się prostotą rozwiązań proponowanych przez Sherwooda i wierzysz, że jak zadziałały na początku, tak będą funkcjonować w przyszłości.

Co do mnie, próbuję nie uwikłać się w ideologiczne przedzałożenia. W wizji Villas-Boasa dostrzegałem sens, byłem również przekonany, że po dogłębnych zmianach personelu, przeprowadzonych w trakcie tych wakacji, Portugalczyk zasłużył na dużo więcej cierpliwości ze strony kibiców i właścicieli. Równocześnie nie mogę nie dostrzegać, ile do drużyny wniósł Emmanuel Adebayor i że w pierwszych meczach pod nowym trenerem piłkarze Tottenhamu wyglądali, jakby ich wreszcie rozsiodłano i pozwolono biegać luzem. Tim Sherwood zresztą w kwestiach taktycznych nie dawał się zbić z tropu, pytania o system uchylając albo zamieniając na żarty. „U mnie – powiadał, zbierając zachwyty u wspomnianych żurnalistów „Daily Mail” czy „The Sun” – obrońcy mają bronić, napastnicy atakować, a pomocnicy grać w drugiej linii”, zaś w futbolu „chodzi o to, żeby najlepsi piłkarze dostawali piłki we właściwych sektorach boiska”. Nawet po sobotniej porażce z Arsenalem Sherwood przekonywał, że nie mieliśmy do czynienia z żadnym 4-4-2, bo Adebayor zbiegał do boków, a Eriksen, gdy tylko ciężar gry przenosił się na prawą stronę, natychmiast schodził do środka i próbował zniwelować jednoosobową przewagę Arsenalu w tej strefie. „Mieliśmy jedenastu piłkarzy i próbowaliśmy ich rozmieścić w taki sposób, żeby zabezpieczyć wszystkie sektory boiska – tłumaczył Sherwood dziennikarzom. – Nie mam pojęcia, dlaczego mówicie o 4-4-2”.

Brzmiało to wszystko bardzo dobrze, prawie tak dobrze jak mój ulubiony aforyzm z pomeczowej konferencji trenera Tottenhamu, o tym, że „meczu nie wygrywa się i nie przegrywa na ekranie telewizora albo na tablicy”. Rzecz w tym, że na ekranie telewizora i na taktycznych tablicach widać było jednak zupełnie coś innego, niż to, do czego próbował nas przekonywać. Śledzenie konfrontacji Dembele i młodego Bentaleba z Artetą, Wilsherem i Rosickym było czymś przytłaczającym: zawodników gości zabiegano kompletnie w środku pola, ich napastnicy w zasadzie byli odcięci od podań, a luka między linią obrony a resztą formacji pozwalała się odnaleźć i rozpędzić nie tylko Walcottowi, ale także imponującemu skądinąd Gnabry’emu czy Cazorli. Dawno wrażenie przepaści między Arsenalem i Tottenhamem nie było dla kibica gości aż tak dojmujące.

Owszem: ubiegły rok okazał się dość nieoczekiwanie w kilku klubach rokiem powrotu do gry dwójką napastników (patrz pod D jak duety, w bilansie 2013 r. na Sport.pl), zważmy jednak, jak prezentuje się środek pomocy w drużynach, które pozwalają sobie na ten luksus. Yaya Toure i Fernardinho, na przykład, wraz ze schodzącym do środka Nasrim, cofającym się Aguero, nie pozwoliliby Arsenalowi stworzyć pod swoją bramką aż takiego kotła. Ba: pamiętamy, jak się skończył grudniowy mecz między Arsenalem i Manchesterem City na Etihad – ile szybkości, siły, dynamiki w środku przeciwstawili Kanonierom gospodarze. Z pełnym uznaniem dla Tima Sherwooda, ufającego młodym zawodnikom, z którymi pracował przez kilka lat w klubie: wystawiać przeciwko takiemu rywalowi Nabila Bentaleba zamiast Etienne’a Capoue było kryminałem i robieniem młodzieńcowi krzywdy. A tłumaczenia trenera, że Capoue nie zna, zapachniały tym, czym wiele jego dotychczasowych wypowiedzi: Harrym Redknappem.

Innymi słowy: nie neguję, że wyjście dwójką napastników na sobotnie spotkanie z Crystal Palace może mieć sens, pytanie jednak, co robić dwa tygodnie później, podczas meczu z Manchesterem City. Nowy trener Tottenhamu jednak, podobnie jak jego poprzednik, powinien wypracować swój plan B. Inaczej spierać się będziemy jedynie o to, czyje samobójstwo bardziej nam się podobało, Villas-Boasa czy Sherwooda, i która gazeta opisałaby to bardziej malowniczo.

PS A propos debaty o Moyesie: argumenty dla obu stron sporu próbuję przedstawić na Sport.pl. Podyskutujcie z autorem 😉

Moyes musi kupić nie tylko czas

1. „Nikt się nie boi Manchesteru United. Taka prawda”. Pierwsze zdania poprzedniego wpisu czynię niniejszym pierwszymi zdaniami wpisu następnego. Kolejni przyjeżdżający na Old Trafford menedżerowie powtarzają swoim piłkarzom frazę „oni są do wzięcia”, i chyba tylko ja wciąż się do tego nie przyzwyczaiłem – bo sądząc po niepewności, bijącej z trybun stadionu podczas spotkania ze Swansea, fani MU już się oswoili. Z drugiej strony wzbraniam się przed powtarzaniem raz jeszcze tej samej litanii tłumaczeń: drużyna ze słabościami znanymi już przed rokiem, niewzmocniona w czasie letniego okienka transferowego na skutek zaniedbań i niekompetencji nowego dyrektora Eda Woodwarda, drużyna trapiona kontuzjami (pomyślcie tylko, co by było, gdyby van Persie w poprzednim sezonie grał tak samo w kratkę jak obecnie), drużyna rywalizująca o miejsca w czołówce z przeciwnikami dużo silniejszymi niż rok wcześniej, w przypadku wczorajszego meczu dodatkowo drużyna z arcydługą listą nieobecnych (van Persie, Rooney, Vidić, Fellaini, Young, Jones, Rafael, Nani). Neil Warnock powiedział niedawno, że z tymi piłkarzami Jose Mourinho miałby wyniki równie mierne, co David Moyes.

Zostawmy jednak analizę wszystkiego, co poszło nie tak, na moment ewentualnej utraty cierpliwości przełożonych. Gdyby wśród nich był Daniel Levy, Moyes byłby bezrobotny już od jakiegoś kwartału, ale wychowani przez Fergusona i Charltona prezesi MU zachowują kamienne twarze. Nie wiemy oczywiście, co dzieje się za kulisami: jak wyglądają rozmowy menedżera z zarządem i co myśli o tym wszystkim sir Alex. Uspokaja pozostałych decydentów, nadal powtarzając, że Moyes potrzebuje czasu, czy rozmyśla o kolejnym rozwiązaniu? Jak często rozmawiają, i o czym – na ile młodszy Szkot pozostaje pod wpływem starszego, a na ile jest samodzielny?

Jedno, co trzeba oddać Manchesterowi United, to że w niewątpliwie kryzysowej sytuacji pozostaje nieprzejrzysty jak chińskie biuro polityczne. Oficjalnie wszystko jest wciąż w najlepszym porządku: David Moyes cieszy się poparciem zarządu i fanów, na Old Trafford wisi transparent z wizerunkiem „Wybranego”, a jego nazwisko pojawia się w kibicowskich pieśniach – nikt jeszcze buczeć nie zaczął. Nawet najbardziej rozplotkowane angielskie media nie szukają następców obecnego menedżera MU, a w tekstach wciąż się wspomina, ile lat zajęło Aleksowi Fergusonowi sięgnięcie po pierwsze trofeum w Anglii. Kiedy żegnał się z Old Trafford, w maju, sir Alex nie omieszkał przypomnieć, że kiedy drużynie pod jego kierownictwem kiepsko się wiodło, wspierał go zarówno klubowy zarząd, jak współpracownicy, piłkarze i kibice. „Wasze obecne zadanie to wspieranie nowego menedżera” – mówił do tysięcy obecnych wówczas na stadionie i niewątpliwie ta lekcja została odrobiona.

 

2. Twarde fakty są jednak takie, że z Pucharu Anglii na poziomie trzeciej rundy nie odparł nawet Wilf McGuiness, niesławnej pamięci pierwszy następca Matta Busby’ego. Że mistrzowie Anglii przegrali u siebie dwa mecze z rzędu, i to z drużynami, które nie dawały ostatnio zbyt wielu powodów, żeby się ich obawiać (o tym, jak Arsenal pokazał Tottenhamowi miejsce w szeregu, boleśnie weryfikując wartość zwycięstwa Kogutów na Old Trafford, napiszę pewnie jutro). Że w tym sezonie na własnym stadionie polegli już pięciokrotnie (pozostali triumfatorzy, obok Tottenhamu i Swansea, to WBA, Everton i Newcastle). Że ostatni raz tak nisko w lidze na początku stycznia byli, kiedy w Polsce zaczynała się reforma Balcerowicza. Że ich najdroższy tegoroczny zakup, Maroune Fellaini, swojego jedynego gola w tym sezonie strzelił dla Evertonu. Ktoś złośliwie napisał, że Manchester United w tym sezonie pozwala bić kolejne rekordy… przeciwnikom – Swansea przecież jeszcze nigdy dotąd tu nie wygrała.

Twarde fakty są jednak również takie, że trwa okienko transferowe, a jutro MU gra pierwszy mecz półfinałowy w Pucharze Ligi, z Sunderlandem. Idealny czas, żeby się odbić; żeby przypomnieć sobie, że dopiero co drużyna wygrała sześć meczów z rzędu. Poprzednie okienko Czerwone Diabły przespały, dyrektor Woodward uczył się dopiero swojego fachu, obecne, zimowe okienko, jest dla desperatów, czyli… właśnie dla nich.

 

3. Oczywiście w pierwszym rzędzie David Moyes potrzebuje zdrowych van Persiego, Rooneya, Carricka i Vidicia. W drugim jednak musi dokonać mocnego transferu. Takiego, jaki latem przeprowadził Arsene Wenger, sprowadzając do Arsenalu Mesuta Özila. Dobrą drużynę menedżer Arsenalu miał i bez Niemca, dzięki Özilowi jednak wszystkie te Ramseye i Wilshere’y naprawdę w to uwierzyły (a i sprowadzenie Flaminiego było tu nie od rzeczy). Pojawienie się na Old Trafford gwiazdy europejskiej piłki przemówi do głów trenujących tam piłkarzy mocniej niż sto pierwsza rozmowa motywująca ich menedżera.

Chodzi więc raczej o piłkarza już gotowego do bycia liderem, niż dopiero wdrażającego się do tej roli – bardziej, powiedzmy, Sneijdera czy Reusa (dorzucając Borussii Kagawę na otarcie łez?), niż Lallanę czy Barkleya. Z nazwisk, które tu wymieniam, widać, o którą pozycję chodzi przede wszystkim, choć nie neguję, że United wzmocniliby także prawy i lewy obrońca. O tej porze roku ci najlepsi nie będą się oczywiście kwapić do przeprowadzki, ale argumenty Manchesteru – przynajmniej te, które przemawiają najmocniej, argumenty finansowe – należą nadal do najmocniejszych w Europie.

Trzy ważne egzaminy Moyes zdał: poradził sobie w fazie grupowej Ligi Mistrzów, a po wylosowaniu Olympiakosu ma otwartą drogę do ćwierćfinału, opanował kryzys z Rooneyem, zaś wprowadzając do pierwszej drużyny Januzaja pokazał, że odważne stawianie na młodych może być nadal znakiem rozpoznawczym Manchesteru United w równym stopniu jak gra skrzydłami. Czwarty egzamin przed nim: po sześciu miesiącach pracy, podczas których miał okazję przyjrzeć się wszystkim grającym tu piłkarzom (jeśli spojrzycie na statystyki, będziecie musieli przyznać, że każdy bez wyjątku dostał swoją szansę), odcisnąć na drużynie ślad własnej osobowości – pozbyć się tych, którzy zawiedli, i sprowadzić na ich miejsce nowych. Ptaszki ćwierkają, że w Carrington odbywa się w tym tygodniu nadzwyczajne spotkanie wszystkich europejskich skautów MU. Wiadomo: Moyes musi kupić nie tylko czas.

PS O zwycięskim debiucie Solskjaera w Pucharze Anglii przeczytacie na Sport.pl.

Diabeł kompletnie niestraszny

Nikt się nie boi Manchesteru United. Taka prawda. Może sobie na Old Trafford przyjechać drużyna prowadzona przez kompletnie zielonego menedżera, może dać się kompletnie zdominować w ciągu pierwszych dwudziestu minut, może kilkadziesiąt sekund po zdobyciu drugiej bramki dać sobie strzelić kontaktowego gola i dalej wierzy, że jest w stanie coś tu osiągnąć.

Tak naprawdę to jest ta jedna, jedyna zmiana, związana z odejściem sir Aleksa i paroma kiepskimi wynikami MU z początku sezonu. W ostatnich tygodniach drużyna nabrała wreszcie regularności w wygrywaniu, David Moyes mówił nawet o jej wyjściu z cienia Fergusona, ale rywale mają już w tyle głowy, że mają do czynienia z ziemianami takimi jak oni. Ileż to razy braliśmy, ileż to razy brałem ja sam podobny scenariusz: klub, któremu kibicuję, obejmuje prowadzenie z Manchesterem United, robi to nawet na Old Trafford i ma nawet przewagę dwubramkową, a potem doświadcza czegoś, co staje się udziałem, bo ja wiem, pieska preriowego, który nieopatrznie zirytował bizona, a potem daremnie próbuje uratować się spod jego rozpędzonych kopyt.

Nie ma Aleksa Fergusona i nie ma stracha. Wszystko pozostałe się przecież nie różni (no, może jeszcze van Persiego dziś brakowało): piłkarze ci sami, styl gry taki sam, oparty na skrzydłach i dośrodkowaniach, dobre komendy z ławki i dobre zmiany – wyjąwszy wymuszone przesunięcie Valencii na prawą obronę. Tottenham wygrał dzięki udanym kontratakom, dzięki kapitalnej grze Adebayora i rozpaczliwej obronie (zobaczcie pysznie zielony obrazek z Chirichesem i Dawsonem), ale przecież gospodarze zrobili wszystko, żeby z nim wygrać. Od początku słaby punkt gości został zdefiniowany: niepewny w obronie Danny Rose, przed którym gra nieprzyzwyczajony raczej do wspierania bocznego obrońcy Eriksen: Valencia i Smalling przedzierali się przez słabe zasieki i dośrodkowywali bez najmniejszego trudu. Na drugim skrzydle, choć Lennon tradycyjnie okazywał się przydatny w defensywie (również niezwykle zielono, i to w jakim sektorze boiska!) i absorbował uwagę Evry, Adnan Januzaj był po prostu zbyt dobry, jak na możliwości Kyle’a Walkera. W pierwszej fazie meczu naciskani już przed własną bramką piłkarze Tottenhamu nie byli w stanie wymienić między sobą dwóch-trzech podań; w gruncie rzeczy to cud, że napędzany przez niebędącego przecież w pełni sił Wayne’a Rooneya Manchester United nie wyszedł wtedy na prowadzenie, i że tyle dośrodkowań gospodarzy (proszę spojrzeć na kolejną ilustrację) nie znalazło celu.

O szczęściu, potrzebnym w zawodzie trenera, można by napisać osobną książkę. Tim Sherwood miał go dziś co niemiara. Żaden z błędów Llorisa nie zaowocował bramką, Howard Webb nie podyktował też karnego za incydent z udziałem Francuza i Ashleya Younga: reputacja „nurka” zaszkodziła skrzydłowemu MU, bo Lloris nie miał kontaktu z piłką, a rozpędzony Young niewątpliwie o niego zawadził. Szczęściu przypisuję też fakt, że przy drugim golu Tottenhamu piłka dotarła do Eriksena po odbiciu od obrońcy i że de Gea nie zdołał jej zatrzymać, oraz że w ciągu ostatnich kilkuset sekund spotkania żadna z fantastycznych okazji MU (sam Vidić próbował trzykrotnie) nie zmieniła się w bramkę.

Oczywiście szczęściu trzeba umieć pomagać. Osobiście mogę uważać Tima Sherwooda za londyńskiego Dyzmę (w dni powszednie), albo za młodsze wydanie Harry’ego Redknappa (w niedziele i święta), ale danie szansy Adebayorowi muszę oklaskiwać. Niejasne były dla mnie losy tego piłkarza za kadencji Andre Villasa-Boasa: do momentu zwolnienia Portugalczyka z posady niewystawianie napastnika z Togo przypisywałem czynnikom obiektywnym. Najpierw wielotygodniową nieobecnością, spowodowaną śmiercią brata piłkarza i żałobą, którą klub rzecz jasna przyjmował ze zrozumieniem. Potem ogromnymi zaległościami treningowymi, a w końcu: kontuzjami, które powracający Adebayor zaczął łapać. Zagrał przecież kawałek meczu z MC, miał potem dostać szansę w Lidze Europejskiej, ale przyplątał mu się kolejny uraz. Może jestem naiwny, ale naprawdę wydawało mi się, że wcześniej po prostu nie mógł dostać szansy.

Inna sprawa, że kiedy się wreszcie pojawił na boisku, okazało się, że jest tym Adebeyorem, którego pamiętamy z najlepszych lat w Arsenalu: doskonale utrzymującym się przy piłce, niezależnie od presji rywala, świetnie współpracującym z kolegami (93 proc. celnych podań, przy kiepskiej, bodaj najsłabszej w tym sezonie średniej drużyny – 74 proc.), pracującym dla drużyny na skrzydłach, dokąd wyciągał obrońcę, a nawet z tyłu (pamiętacie, jak w końcówce pierwszej połowy gonił Rooneya aż w okolice prawego narożnika boiska?), a nade wszystko – skutecznym (dzisiejsza główka jak z podręcznika); wszystko to widać na załączonym obrazku. W alfabecie podsumowującym 2013 rok, pisanym dla Sport.pl, na „d” stworzyłem hasło „duety” – wygląda na to, że do wymienionej tam listy, obejmującej Diego Costę i Davida Villę, Sturridge’a i Suareza, Ibrahimovicia i Cavaniego, Negredo i Aguero, Llorente i Teveza, wypada dopisać kolejny, bo oczywiście znalezienie partnera w ataku uwolniło też Soldado. Hiszpan bez piłki zachowuje się fantastycznie, jego podanie do Lennona z pierwszej połowy zasługiwało na kolejną w tym sezonie asystę – szkoda, że przed bramką w Premier League nie potrafi się jeszcze odblokować i strzela wyłącznie z rzutów karnych.

Napisałem o Sherwoodzie, że w dni nieparzyste uważam go za Dyzmę. Moim zdaniem bardzo szybko z tym nowym Tottenhamem, grającym dwójką napastników i szeroko otwierającym się w środku pola, rywale nauczą sobie radzić – zwłaszcza rywale, którzy nie przeciwstawiają drużynie z White Hart Lane podobnego ustawienia i mają w drugiej linii jednoosobową przewagę. Oczywiście widzę, że Eriksen (jak Luka Modrić we wczesnej fazie Redknappa) coraz częściej schodzi z lewej strony do środka, a przy pierwszym golu zawędrował nawet na prawe skrzydło, ale widzą to również rywale. Samo uwolnienie naturalnych instynktów piłkarzy, zachęcanie ich do „wyrażania siebie” na boisku (w tym Sherwood od Redknappa nie różni się niczym), na dłuższą metę do sukcesu nie wystarczy – potrzebny jest jeszcze system, którego pod komunałami o „lwich sercach” po prostu nie dostrzegam.

Nie mówię oczywiście, że nie miałem dziś frajdy. Ale nie chcę mówić o tym zbyt głośno, bo wiem aż za dobrze, jak fatalną opinię ma w pewnych kręgach „Tygodnik Powszechny”. Nasi egzorcyści z pewnością nie byliby zachwyceni, widząc jak nikt się nie boi diabła. Nawet jeśli jest on czerwony.

 

Cudowna noc i inne przyjemności

Zainspirowany (i, co tu kryć, wyróżniony) przez autorów bloga Numer 10, postanowiłem przypomnieć sobie tegoroczne frajdy lekturowe z polskiej sieci okołopiłkarskiej. Wróciły do mnie trzy indywidualne i trzy zbiorowe.

Pierwsza, największa frajda, to krótki tekst Stefana Szczepłka – pozornie o tym, jak zaproszono go do testowania nowej piłki mundialowej, ale tak naprawdę o tym, co futbol daje chłopcu. To znaczy mężczyźnie. To znaczy starszemu panu. Chciałbym umieć tak pisać.

Druga, poniekąd powiązana, to kilka prostych sposobów na to, jak wrócić na boisko po stanowczo zbyt długiej przerwie, opisanych przez Pawła Czado.

Trzecia to boleśnie trafna diagnoza uzależnień człowieka Twitterowego, z niepokojącą – i świetnie mi znaną – pokusą napisania relacji z meczu, którego się nie oglądało: Rafał Stec w najwyższej formie.

Frajdy zbiorowe to Krótka Piłka, ze szczególnym uwzględnieniem panów Markiewicza, Staszaka, Serockiego, Jankowiaka i Falenty, Taktycznie, ze szczególnym uwzględnieniem panów Gomołyska i Gazdy, i goszczący mnie od kilku miesięcy Sport.pl, ze szczególnym uwzględnieniem panów Wilkowicza, Szadkowskiego i Kiedrowskiego; wszystkie trzy miejsca łączy rzecz jasna osoba pana Zachodnego.

Jeżeli nie macie co robić w Sylwestra, zawsze możecie poczytać piłkarski alfabet ostatnich dwunastu miesięcy, od A do Ż, który opublikowałem na wspomianym Sport.pl. Potraktujcie to jako przystawkę przed daniem głównym: drukowanym przez nas w „Tygodniku” esejem Marka Bieńczyka o gestach Kozakiewicza, Zidane’a i Cantony. Nigdy nie będę umiał tak pisać jak autor „Książki twarzy”, chociaż tyle (to jeszcze jedna tegoroczna frajda), że miałem przyjemność z nim rozmawiać podczas Festiwalu Conrada.

Fotografia dla Festiwalu Conrada: Michał Ramus

Szczęśliwego Nowego Roku! Z gestów, niechże mu już będzie za te wszystkie lata, wybieram Bale’owe serduszko.

To była Chelsea

Upierałem się przed sezonem, że Chelsea pod Jose Mourinho powinna zostać mistrzem Anglii już w tym sezonie i mimo czarów, odprawianych coraz częściej przez Manchester City, i mimo imponującej wciąż regularności Arsenalu (z Newcastle zdołali wygrać bez Ozila i Ramseya…), zamierzam upierać się nadal. Niby jej obrońcom ciągle zdarza się popełniać błędy, niby jej napastnicy rzadko strzelają bramki, niby podczas wyjazdowych meczów z najgroźniejszymi rywalami grają na asekuranckie 0:0, niby wiele jej spotkań kończy się zwycięstwami wymęczonymi, z jednobramkową przewagą, ale zważywszy na szerokość składu (genialny w poprzednich sezonach Mata wciąż na ławce…), idealną proporcję rutyny i młodości, głodu wygrywania i wiedzy, jak to się robi, a także ze względu na skalę niekwestionowanych kompetencji trenera, niewygranie ligi w maju 2014 uznam za porażkę. Zwiększająca się z każdym tygodniem ostrość języka Jose Mourinho zdaje się mówić, że i on poczuł krew rywali…

Składając sobie i Wam życzenia świąteczne wspomniałem o trenerze Chelsea w kontekście klasy podejmowanych przezeń polemik, a ten i ów z uczestników blogowej dyskusji poczuł się tym dotknięty. Chcę więc przypomnieć, że po meczu z Arsenalem Mourinho mówił o „płaczących” obcokrajowcach, a dziś także strzelał z podobnych armat (zawsze trafiających do przekonania angielskich mediów), mówiąc o swoim poczuciu odpowiedzialności za brytyjskie cnoty i niechęci, jaką żywi do symulantów. Do tej ostatniej kategorii zaliczył rzecz jasna Luisa Suareza, który po wejściu Eto’o padał na murawę „jakby go ktoś zastrzelił” albo jakby uprawiał „akrobatyczne skoki do wody”.

Powiedzmy więc od razu, że faul na Urugwajczyku był ewidentny, a niepodyktowania jedenastki nie sposób usprawiedliwiać tym, że akcja wychodziła już z pola karnego i nie było bezpośredniego zagrożenia bramki (serio: spotkałem takie wpisy na Twitterze, i to pochodzące od wybitnych skądinąd dziennikarzy). Powiedzmy też, że Eto’o mógł wylecieć już w pierwszej połowie za ostre wejście w Hendersona, a w drugiej połowie czerwone kartki mogli obejrzeć zarówno faulujący Lucasa Oscar, jak samemu wymierzający sprawiedliwość Oscarowi Lucas. Jakimikolwiek kaskadami słów próbowałby to przykryć Jose Mourinho, decyzje Howarda Webba pomogły jego drużynie.

A przecież po zwycięstwie nad Liverpoolem mógłby po prostu chwalić swoich piłkarzy. Tak dobrze grającej Chelsea jak dziś w pierwszej połowie jeszcze w tym sezonie nie oglądaliśmy: właściwie to niewiarygodne, że w takim momencie roku, w samym środku świątecznej zgęstki spotkań, stać ją było na taką intensywność walki o piłkę. Druga linia Liverpoolu, niedawno masakrująca Tottenham i walcząca jak równa z równą z Manchesterem City, praktycznie nie istniała w zderzeniu z pressingiem, w którym pracowali nie tylko Lampard i Luiz, ale także świetny dziś Willian i tradycyjnie świetny Oscar (zobaczcie, ile piłek odebrali). Nawet Eto’o tym wejściem w Hendersona pokazał, że próba odbioru i uprzykrzenia życia rywalowi była zadaniem wszystkich członków drużyny; zadaniem, z którego świetnie się wywiązali. Suarez prawie nie otrzymywał podań, a jeśli już, to z dala od bramki i bez szans na rozpędzenie się, podobnie odcinani i osaczani byli Sterling i Coutinho. Obrazek, ilustrujący przejęcia piłki w wykonaniu zawodników Chelsea, zdaje się przedstawiać mur, ustawiony jeszcze na połowie rywala. Charakterystyczne, że po szybkim objęciu prowadzenia Liverpool nie był w stanie spokojnie rozgrywać piłki, czyhając na okazję do kontry. Bramka wyrównująca była może dziełem przypadku – Hazard doskoczył do piłki odbitej od Sakho, ale też: nikt z pomocników gości za Belgiem nie nadążył. Gol numer dwa to już piękna zespołowa akcja z udziałem Luiza, Azplicuety i Oscara, nawet jeśli można dyskutować, czy Mignoletowi nie zabrakło siły w rękach, by wypchnąć na róg uderzenie Eto’o.

Po przerwie Liverpool wrócił do gry, ale do wyrównania nie doszło: Chelsea broniła się umiejętnie (te wszystkie rzuty wolne, zdobywane w końcówce daleko na połowie Liverpoolu…) i miała większe możliwości manewru przy wykruszających się z powodu kontuzji zawodnikach (nie żebym chciał w tym momencie otwierać kolejną jałową dyskusję na temat konieczności przerwy zimowej w Premier League, ale policzcie, ilu piłkarzy z drużyn, którym kibicujecie, kontuzjowało się właśnie w ciągu ostatnich kilkunastu dni…). Lampard zmieniony przez Mikela, Ivanović przez Cole’a, Eto’o przez Torresa – wszystko to brzmi dużo lepiej, niż wymiana Allena na młodego Brada Smitha z Australii…

Wiele słów wypowiedziano w ostatnich miesiącach o bajecznym Arsenalu i bajecznym MC, sporo napisano także o przełomowym sezonie Liverpoolu i głęboko rozczarowującym Tottenhamu i MU (zabawne, że drużyny z Old Trafford i White Hart Lane dzielą w tabeli zaledwie dwa punkty do piłkarzy z Anfield Road…). Gra Chelsea do zachwytów nie skłaniała, o przełomie mówić nie pozwalała, choć oczywiście o głębokim rozczarowaniu nie mogło być mowy. Po prostu: Jose Mourinho robił swoje i jestem dziwnie spokojny, że będzie robił swoje do maja.

Na szczycie

Są jednakowoż takie mecze, które mają wszystko, nawet jeśli zabrakło w nich haniebnego incydentu, alias głupoty, alias dziecinady, alias żenady (por. Nick Hornby, „Siedem bramek i awantura”). Ten dzisiejszy, między MC i Liverpoolem, miał niestety również wyjątkowo fatalne decyzje sędziowskie (por. Nick Hornby op. cit.): pierwszą związaną ze spalonym przy nieuznanym golu Sterlinga, drugą zaś przy incydencie w polu karnym City, gdy Lescott ciągnął za koszulkę Suareza; inna rzecz, że i Skrtel o mało nie rozerwał stroju Kompany’ego podczas jednego ze starć w polu karnym Liverpoolu.

Szkoda, bo poza tym był to prawdziwy mecz na szczycie, w którym zdarzające się, owszem, pomyłki, brały się nie tyle z technicznej niedoskonałości, co z tempa, w którym poszczególni zawodnicy starali się realizować swoje pomysły, lub z pressingu, z jakim musieli sobie radzić. Mecz z kapitalnymi akcjami (kontratak City przed drugim golem, z podaniami do i od Nasriego, o centymetry mijającymi buty rywali), z jednym czy drugim zgraniem Suareza do kolegów, niemal od niechcenia, a przecież zawsze znajdującym cel, podobnie zresztą jak w przypadku zgrań Davida Silvy. Z nieprawdopodobną pracą wykonywaną przez Urugwajczyka w poszukiwaniu wolnej przestrzeni – zbieganiem do boków i wyciąganiem za sobą obrońców City – i z wyjściami z drugiej linii Yayi Toure.

A także – co zasługuje na osobny akapit – ze świetną postawą Joe Harta w bramce Manchesteru City. Kiedy Manuel Pellegrini sadzał go na ławce, pisałem, że niejeden świetny bramkarz miał w karierze takiego doła i że prawdziwą wielkość osiągał dopiero dzięki wyjściu z niego. Po dzisiejszym występie Harta można z pewnością powiedzieć, że pierwszy krok został zrobiony: jego interwencja z pierwszej połowy, po wymianie Suarez-Henderson-Coutinho, odebrała Liverpoolowi szansę na jedną z piękniejszych zespołowych bramek w tym sezonie.

Goście kolejny raz grali bez Gerrarda i kolejny raz nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ta nieobecność im służy. Trójka pomocników biegała jak szalona, sytuacje stwarzały się jedna za drugą – problemem było jedynie wykończenie. To w pewnym sensie charakterystyczne: z Tottenhamem Flanaganowi wyszedł strzał życia, z City Johnson spudłował; Henderson tam trafił, tu nie – choć i tak największe pudło stało się udziałem Sterlinga, już przy stanie 2:1. Ale nawet przy tej nieskuteczności Liverpool zrobił wrażenie drużyny, która miejsca w pierwszej czwórce łatwo nie odda; drużyny, o której obliczu nie stanowi bynajmniej jedynie Luis Suarez. Wiem, że wszyscy piszą teraz, ile jest wart i jaką ma średnią bramek w tym sezonie, ale ileż jego gra zawdzięczała dziś Coutinho i Sterlingowi, a ile holującym piłkę z głębi Allenowi i Hendersonowi? Pamiętamy zresztą, że kiedy jeszcze był zdyskwalifikowany, Liverpool szedł jak burza dzięki grze duetu Coutinho-Sturridge.

Można oczywiście żałować, że nie dane nam było obejrzeć w jednym meczu dwóch najlepszych obecnie piłkarzy Premier League, Suareza i Aguero. Ale w MC również, pomimo świecącej arcyjasno gwiazdy Argentyńczyka, o zespole wypada mówić w pierwszej kolejności. O podstawie, jaką dają kolegom, Fernardinho i Toure. O geniuszu Silvy i coraz lepszym pod okiem Pellegriniego Nasrim. O Navasie, momentami tłamszącym Cissokho po lewej stronie Liverpoolu. O Negredo i Zabalecie. O rezerwowych, których może rzucać do gry chilijski szkoleniowiec City, i z których każdy lepszy jest od takiego Mosesa, wprowadzonego przez Brendana Rodgersa w miejsce Coutinho. Gdzieś tam, na koniec sezonu, ten punkt – siła ławek rezerwowych – może okazać się ważniejszy niż to, że na Etihad Stadium przyjechała drużyna, która wcale nie była gorsza od gospodarzy, a punkty odebrało jej sędziowanie.

Sobie i Wam

Żeby nasza droga na szczyt wyglądała tak, jak droga Brendana Rodgersa.

Żeby towarzyszyli jej ludzie tak zdolni jak ci, z którymi pracuje Manuel Pellegrini.

Żebyśmy polemizowali z większą klasą niż Jose Mourinho.

Żebyśmy mieli tak dobry charakter, jak Chris Hughton.

Żebyśmy umieli być wierni sobie tak silnie, jak Arsene Wenger.

Żebyśmy mieli większe szczęście do pracodawców niż Andre Villas-Boas.

Żebyśmy mieli takie szczęście do pracodawców, jak Roberto Martinez.

Żebyśmy otwierali się na młodych, jak Paul Lambert, i nie rezygnowali pochopnie z doświadczonych, jak Sam Allardyce.

Żebyśmy mieli fryzury tak piękne, jak Michael Laudrup.

Żeby nasze menu świąteczne układał raczej Harry Redknapp niż Juande Ramos.

Żebyśmy umieli kiedyś pójść na swoje, jak Steve McClaren, i żebyśmy umieli jak on podnosić się po klęskach.

Żebyśmy wiedzieli, kiedy odejść, jak Alex Ferguson, i żebyśmy mieli takie życie rodzinne, jak on.

Żeby nasze drużyny poprowadził kiedyś Marcelo Bielsa (w ostateczności Jürgen Klopp – Pep Guardiola wydaje się jednak zbyt doskonały). Albo żebyśmy sami je kiedyś poprowadzili.

Żebyśmy, jak Pep, potrafili co jakiś czas odpocząć od futbolu.

Żebyśmy wspólnie rozwinęli tę listę życzeń, i rozwijali ją przez kolejne tygodnie, miesiące i lata.

Słowem: wszystkiego najlepszego!

Against modern football

Bywa i tak, że najgorszym wrogiem klubu jest jego właściciel. Kupił go sobie, włożył w niego pieniądze, kolejne wydał na zatrudnienie trenera czy piłkarzy, teoretycznie: jego własność, może sobie z nią robić, co chce. No właśnie: czy może?

Po pierwsze, zachowania właściciela podlegają ocenie mediów – widzących jawną nieracjonalność poszczególnych decyzji i mogących mimo wszystko mieć wpływ na kolejne. Po drugie – właściciela oceniają ci, dla których cały ten interes teoretycznie się kręci: kibice. Przykłady najświeższe dotyczą dwóch beniaminków Premier League, Cardiff i Hull, ale przecież i w Tottenhamie teraz, i w Chelsea całkiem niedawno, o nieracjonalności właścicieli można by powiedzieć całkiem sporo.

W Cardiff malezyjski właściciel, biznesmen Vincent Tan, kilka dni temu wezwał do ustąpienia menedżera, Malky’ego Mackaya, grożąc, że jeśli Szkot nie zrobi tego dobrowolnie – zostanie zwolniony. Awantura wybuchła po tym, jak Mackay powiedział dziennikarzom, że chciałby wzmocnić drużynę w zimowym okienku transferowym: reprezentujący Tana dyrektor wykonawczy Simon Lin oświadczył, że menedżer został poinformowany, iż w styczniu żadnych transferów nie będzie, a letni budżet transferowy (35 milionów)  przekroczono o 15 milionów, wydanych w dopłatach i bonusach, co zresztą stało się już powodem październikowego zwolnienia zajmującego się dotąd w klubie transferami Iana Moody’ego. Żeby było zabawniej, Moody, zaufany współpracownik Mackaya, został zastąpiony przez 23-letniego Kazacha Aliszera Apsaljamowa, który przyjechał do Cardiff na praktyki i nie mógł początkowo wykonywać swoich obowiązków ze względu na kłopoty wizowe, za to był kolegą syna właściciela. Daje to pewne pojęcie o poziomie nadzoru właścicielskiego, zwłaszcza że Malky Mackay twierdzi, iż kwota, którą wydał latem, była uzgodniona z panem Tanem, niezorientowanym po prostu, że powiększanie jej o dopłaty i bonusy jest w tym świecie naturalne jak sędziowskie błędy. Obejrzałem zresztą sporną wypowiedź menedżera Cardiff i muszę powiedzieć, iż jego zdanie o styczniowych wzmocnieniach było opatrzone masą zastrzeżeń: że to zależy od właściciela, który był w wakacje niezwykle wręcz hojny, że wchodzą w grę wypożyczenia itd., itp. O tym, że wiedza pana Tana o futbolu jest bliska zeru mówił z kolei on sam, kiedy przejmował zadłużony klub, traktując to po prostu jak kolejną inwestycję – wcześniej na podobnej zasadzie inwestował w przemysł farmaceutyczny nie wchodząc przecież w szczegóły związane z działaniem leków. Ot, jeszcze jeden interes, w momencie zakupu zapowiadający się nieźle w kontekście choćby kontraktów telewizyjnych wynegocjowanych wówczas przez kluby Premier League: niejedna drużyna z zaplecza ekstraklasy przyciągała w tamtym okresie łasych na pewne pieniądze inwestorów.

Czy mam w ogóle przypominać, że Mackay wprowadził Cardiff do Premier League po ponad półwiecznej obecności i że wyciska z tej drużyny zdecydowanie więcej niż jej rzeczywisty potencjał? W Cardiff zdążył polec nawet Manchester City, pozycja w tabeli i zdobycz punktowa, jak na beniaminka i jak na ten moment sezonu, jest przyzwoita, gra także, a taki Gary Medel okazał się jednym z objawień sezonu. Nawet we wczorajszym meczu niepowstrzymany ostatnio Liverpool musiał się przecież natrudzić zdecydowanie bardziej niż przed tygodniem z Tottenhamem, i to mimo iż grał u siebie.

Być może to skala kibicowskich protestów i wsparcia okazanego Mackayowi w trakcie meczu na Anfield Road powstrzymała Vincenta Tana przed wyrzuceniem menedżera, być może do odłożenia decyzji nakłonił go szukający kompromisowego rozwiązania prezes klubu. Rzecz trzeba jednak skomplikować: chociaż pan Tan nie zna się na piłce, chociaż zbłaźnił się dokonując zmian w zarządzie, a nie wspomniałem jeszcze, iż kibicom naraził się również zmieniając barwy klubowe z tradycyjnych niebieskich na czerwone, to przecież nie wiadomo, w której lidze tułałoby się teraz Cardiff i jakie byłyby standardy trenowania i oglądania meczów w tym klubie, gdyby nie jego pieniądze. Przecież Malezyjczyk nie tylko kupił sobie Cardiff, ale również wsparł menedżera wspomnianymi kwotami transferowymi, sfinansował budowę ośrodka treningowego, rozbudował stadion itd. Inna sprawa (wejdźmy na jeszcze wyższy poziom skomplikowania), że wiele z tych inwestycji sfinansowano z udzielonych przez właściciela pożyczek – co będzie, jeśli zażąda ich zwrotu? Pamiętacie, jak upadało Porstmouth, nieprawdaż?

Historię Hull opisywano gruntownie: tam właściciel, w przekonaniu, że odwieczna nazwa klubu (Hull City) brzmi nie dość „globalnie”, postanowił zamienić „City” na „Tigers”, a potem – gdy kibice śpiewali „City, dopóki nie umrzemy”, odpowiedział, że mogą sobie umierać. Sprawę zmiany nazwy bada obecnie Football Association; miejmy nadzieję, że nie powtórzy błędu sprzed lat, kiedy umyło ręce podczas przenosin Wimbledonu do Milton Keynes. Tu na szczęście wybryki właściciela nie przekładają się na postawę drużyny na boisku.

A w Tottenhamie? Konsekwencje wybryku właściela zobaczymy z pewnym opóźnieniem. Z Southampton zespół wraca z trzema punktami, a jego tymczasowy szkoleniowiec Tim Sherwood brzmi zupełnie jak Harry Redknapp: mówi po swoim pierwszym zwycięstwie, że obrońcy mają bronić, napastnicy atakować, a pomocnicy grać w drugiej linii. „To prosta gra – dodaje. – Chodzi w niej o podawanie piłek do najlepszych piłkarzy, będących we właściwych sektorach boiska”… Zblatowani z Sherwoodem dawni koledzy, Jamie Redknapp np., pieją że odtworzył klubowe DNA, że drużyna wreszcie usatysfakcjonowała kibiców, grając z polotem, atakując dwójką napastników, strzelając bramki… Nie dodają przy tym oczywiście, że tak słabo w tym sezonie Southampton jeszcze nie grał i że nie był jeszcze – zwłaszcza w obronie – tak zdekompletowany; że zdumiewająco ofensywnie ustawiona druga linia Tottenhamu (ani jednego zawodnika nastawionego na odbiór piłki!) zostawiała w środku tak strasznie dużo miejsca, że pierwszego gola dla gospodarzy właściwie podała im na tacy, a parę minut później była blisko oddania im drugiego w niemal identyczny sposób. Jedyne, czego zazdroszczę Sherwoodowi, to szczęścia w dniu dzisiejszym i smętnie myślę, że kolejny raz już się nie uda i że w dzisiejszej piłce nic nie obnaża się łatwiej, jak dwójki środkowych pomocników grających w ustawieniu 4-4-2. To znaczy owszem: w kolejnych meczach tej drużyny będą padały gole, ale celu postawionego przed nią na ten sezon, czyli awansu do Ligi Mistrzów, dzięki samym golom się nie osiągnie. Raz już mieliśmy menedżera, stosującego podobną strategię, nazywał się Osvaldo Ardiles i za jego czasów bramkę rywali atakowali równocześnie Klinsmann, Sheringham, Anderton, Barmby i Dumitrescu. Skończyło się jak zwykle: miejsce w lidze o włos za najlepszymi, Klinsmann odszedł do Bayernu, a ówczesny właściciel, zanim zwolnił Ardilesa, zdążył powiedzieć w telewizji, że zamierza myć samochód koszulką Klinsmanna.

Oczywiście mnie też się podobało, że po kontuzji Dembele Tim Sherwood wprowadził na boisko 19-letniego debiutanta, Nabila Bentaleba – i podobała mi się gra tego chłopaka (zobaczcie, z jakim spokojem operował piłką, jak nie dawał się jej pozbawić i jak ją odzyskiwał). Mniej zachwycony byłem tłumaczeniem tej decyzji: Sherwood mówił, że z Bentalebem pracował od paru lat, a Capoue widział dopiero na trzech treningach i nie był pewien, na co go stać. Znaczy nie oglądał meczów Tottenhamu w tym sezonie? W momencie zwycięstwa, które wydaje się potwierdzać słuszność decyzji Daniela Levy’ego, powiem to jeszcze raz: fakt, że nie dał Villas-Boasowi więcej czasu, uważam za kryminalny, a przed sześcioma dniami podjął emocjonalną decyzją nie mając planu B, co jego służby prasowe przykrywają teraz kolportowaniem opowieści o „naszym Guardioli”.

Są oczywiście i tacy właściciele, którzy pozwalają sprawom klubu toczyć się według własnych spraw – weźmy takich Glazerów. No ale Glazerowie kupili klub dzięki pożyczkom zaciągniętym przez… klub. Czy to znaczy, że znikąd nadziei? Jakie to szczęście, że po meczu Tottenhamu mogłem obejrzeć Swansea z Evertonen. Roberto Martinez, ten to ma szczęście do właścicieli.