Tottenham, czyli ja

Może jednak napiszę o czymś innym. O literaturze na przykład. Byłem przecież wczoraj na Targach Książki w Warszawie, kupiłem to i owo, a wieczór w hotelu na Muranowie spędziłem na lekturze wybitnej „Stacji Muranów” Beaty Chomątowskiej. Wciąż mam w tyle głowy zdanie pewnego znakomitego skądinąd autora, który po ustaleniu, ile mianowicie meczów oglądam tygodniowo, zapytał: „To ile w tym czasie książek mógłbyś napisać?”. Ile pożyteczniejszych rzeczy moglibyśmy zrobić dla siebie i dla innych, gdyby nie te wszystkie godziny z futbolem?

No dobra. Miałem ten wpis wymyślony od miesięcy, w szczegółach dopracowany i wypieszczony, ze wszystkimi autoironicznymi komentarzami powstawianymi w odpowiednie miejsca. Oddając książkę do produkcji przed kilkunastoma tygodniami (ci, co już czytali, wiedzą), oparłem się na założeniu, że to się właśnie tak skończy. Kilka tygodni temu dzieliłem się przekonaniem, że zabraknie punktu. O znaczeniu kontuzji Sandro dla tegorocznej postawy Tottenhamu pisałem aż za często. Dlaczego po prostu nie zrealizuję przygotowanego scenariusza, sięgając po frazy dawno przygotowane?

Siedemdziesiąt dwa punkty. To może być jeden z powodów. Nigdy w historii Premier League Tottenham nie zakończył sezonu z takim dorobkiem na koncie – i nawet tyle nie wystarczyło. Tym razem obyło się bez lazanii (w istocie: norowirusa), bez maślanych rąk Martona Fulopa (fana Tottenhamu skądinąd) i triumfu Chelsea w finale Ligi Mistrzów. Było, chciałoby się rzec, zwyczajnie. Ot, jeszcze jeden ligowy mecz, niemal identyczny jak przed tygodniem i nawet rozpoczęty w tym samym składzie, wymagający od drużyny cierpliwości, wysiłku i inteligencji, bo rywal bronił się desperacko, a rozstrzygnięty w końcówce dzięki ostatniemu już w tym sezonie (w całej północnolondyńskiej karierze?) podaniu na prawe skrzydło do Bale’a, jego ścięciu do środka i kapitalnemu uderzeniu zza linii pola karnego. Temat do odstąpienia: co zrobi teraz piłkarz roku w Premier League, jaka przyszłość go czeka i w jakim klubie.

Chociaż tyle, że gol w ogóle padł. Chociaż tyle, że nie musimy się teraz żołądkować o niepodyktowane rzuty karne – za zagranie ręką i za faul na Bale’u (który to już raz Walijczyk dostał żółtą kartkę za nurkowanie, choć wcale nie nurkował?), wyliczać słupków i wybić z linii bramkowej, słowem: uskarżać się na pecha, odwieczne przekleństwo i pieski los kibiców Tottenhamu. A może właściwie szkoda, że strzelili? Może gdyby skończyło się 0:0, w gruncie rzeczy łatwiej byłoby się pogodzić z faktem, że nawet zwycięstwo okazało się w tym przypadku niewystarczające?

Zaraz, zaraz, o czym ja właściwie miałem pisać? O dziewięćdziesiątej piątej minucie całkiem niedawnego meczu z Wigan, w której trwało potężne zamieszanie w polu karnym piłkarzy Roberto Martineza i Tottenham kilkakrotnie był o włos od zwycięskiego gola. O koszmarze derbów z Fulham, nieoczekiwanie przegranych na White Hart Lane, przegranych w dodatku z drużyną Martina Jola i po golu Dymitara Berbatowa. O dwóch katastrofalnych błędach piłkarzy z Londynu, które zwycięstwo na Anfield zamieniły w klęskę. O bezbramkowym remisie ze Stoke. Przede wszystkim i w pierwszym rzędzie (tak przynajmniej twierdzi AVB): o nieopisanych zaiste kilkudziesięciu sekundach na Goodison Park, w których drużyna, prowadząca od 76. minuty po golu Dempseya, dała sobie strzelić dwie bramki w doliczonym czasie gry. A może raczej o pierwszych trzech meczach sezonu, meczach ze słabeuszami, zakończonych porażką z Newcastle (mimo bramki Defoe’a, strzelonej na 1:1) oraz remisami z West Bromwich (gol Morrisona w ostatniej minucie, odbierający wygraną) i Norwich (uderzenie Snodgrassa na cztery minuty przed końcem, również pozbawiające Koguty kompletu punktów). Jak widzicie powodów, dla których Tottenham nie zagra w przyszłym sezonie w Lidze Mistrzów, jest aż nadto.

Z drugiej strony, cholera, wygraliśmy na Old Trafford. Ograliśmy MC i Arsenal, zremisowaliśmy z Chelsea. Także my (my, czyli Bale) strzelaliśmy gole w końcówkach. Można powiedzieć, że przeżywaliśmy dziś na White Hart Lane sezon w pigułce: świetny Lloris, dobry Vertonghen, błyskotliwy Lennon, wreszcie zdrowy i pracujący dla drużyny Adebayor, i wieńczący ciężką pracę kolegów Bale, a do tego przytomnie kierujący drużyną przy linii Andre Villas-Boas. Tak, to był naprawdę udany sezon. Tak, menedżer zrobił świetną robotę, układając klocki na nowo po odejściu Modricia i van der Vaarta. Tak, ta grupa młodych i chętnych do pracy chłopaków ma przed sobą przyszłość. Chyba że po wysoce prawdopodobnym (miałem o tym nie pisać) odejściu Bale’a, Villas-Boas będzie musiał układać wszystko od nowa. O tym, czym jest dopinanie budżetu bez dużego stadionu i stałych dochodów z Ligi Mistrzów wiele mówi porównanie finansów Arsenalu i Tottenhamu: różnica w pieniądzach wpływających na klubowe konta wynosi niemal równe sto milionów funtów. Sto milionów funtów i punkt różnicy w tabeli…

Arsene’owi Wengerowi jednak ukłony: jedenaście zwycięstw w ostatnich czternastu meczach mówi wiele o tyle razy wyśmiewanym charakterze tej drużyny. Świetny transfer Cazorli, równa forma Artety, odrodzenie Ramseya, gole Walcotta, Giroud, a nawet Podolskiego, błyski Kościelnego i Gibbsa (kto pamięta o Clichym?) – wszystko to złożyło się na sukces Kanonierów na równi z niezłą postawą Fabiańskiego w bramce, a później powrotem Szczęsnego między słupki. Ja we wzajemne szydery nigdy nie dawałem się wciągać (inna sprawa, że ich skala pokazuje, że tamta strona nieco się obawiała, czyż nie?), a projektowi Wengera od lat zwyczajnie kibicowałem; mimo iż kosztem Tottenhamu, na jakimś poziomie cieszę się, że dał radę zdobyć to swoje wymarzone „piąte trofeum”. Nie mogę jednak nie zauważyć, że postawa Newcastle nie tylko w tym meczu to rozczarowanie sezonu – po ubiegłorocznym błysku, z taką kadrą, żegnająca solidnego i wiernego rezerwowego bramkarza Steve’a Harpera (temat do odstąpienia: lata jego walki z depresją), mogła pokazać pokazać przynajmniej tyle charakteru, co Sunderland na White Hart Lane.

Może jednak napiszę o czymś innym. O pożegnaniach Owena, Scholesa i tysiącpięćsetnym, najostatniejszym meczu Fergusona (5:5, poszaleli?). O udanym w sumie epizodzie Beniteza w Chelsea (nawet Torres strzelił na pożegnanie). O zwycięstwie Norwich Chrisa Hughtona na City of Manchester Stadium. O tym, jak trzy najważniejsze zespoły Premier League będą zaczynać przyszły sezon z nowymi menedżerami – nawet jeśli jeden z nich okaże się nie całkiem nowy. Innym razem. Czymś trzeba będzie w końcu wypełnić pustkę najbliższych dni i tygodni. Na razie żegnam się z Wami w tę trzydziestą ósmą z kolei niedzielę, wypowiadając z najczystszym sumieniem kibica Tottenhamu: futbol jest okrutny. Tottenham, czyli ja. Tyle roboty na nic i niezłomne przekonanie, że niezrażony jeszcze jedną klęską będę potrafił zacząć od nowa.

Rozmowa zamiast lektury

Zanim sezon się skończy, zanim Tottenham przegra (albo i nie) wyścig o Ligę Mistrzów, zanim Alex Ferguson usiądzie na ławce MU po raz ostatni, można jeszcze o tym wszystkim i innych tematach okołofutbolowych porozmawiać. Jeśli porozmawiać ze mną, to dziś w Warszawie, we czwartek w Krakowie.

W Warszawie będę dziś na Targach Książki, na Stadionie Narodowym, przy stoisku Wydawnictwa Czarne, gdzie moją i pozostałe książki tej oficyny można kupić z dwudziestoprocentowym rabatem, a potem w klubie Kosmos Kosmos na Koszykowej, gdzie spotkanie autorskie ze mną poprowadzi sam Michał Pol. Na Targach jestem 15.15-16.15 (stoisko 95/D9); na tych, którzy w tym czasie idą na mecz Legia-Lech, czekamy z Michałem o 17.00. W Krakowie z kolei, z Piotrem Mucharskim, mamy rozmawiać we czwartek, 23 maja, o 18.00, w księgarni pod Globusem przy Długiej. W planach, jak słyszę, kolejne miasta, a recenzje, jak na razie, są przychylne. Do zobaczenia!

Wschody i zachody księżyca

Blue Moon
You saw me standing alone
Without a dream in my heart
Without a love of my own

Blue Moon
You know just what I was there for
You heard me saying a prayer for
Someone I really could care for

Księżyc zaszedł i nikt nie płacze po Roberto Mancinim… może poza kibicami, którzy wspierali go do końca. Nie płaczą pragmatyczni właściciele, rozczarowani, że na ubiegłorocznym sukcesie nie potrafił zbudować czegoś trwałego. Nie płaczą piłkarze, których gonił do ciężkiej pracy. Nie płaczą dziennikarze, wobec których bywał równie opryskliwy, jak wobec piłkarzy. Ci starsi i bardziej szowinistyczni nie wybaczyli mu zresztą, że nie jest Anglikiem; młodsi i bardziej otwarci mają wielką nadzieję na powiew świeżości, związany ze spodziewanym przyjściem Manuela Pellegriniego; piszą o taktycznej uniwersalności Chilijczyka i tłumaczą jego wpadkę w Realu problemami na szczytach klubowej hierarchii czy sprzedaniem zawodników, na których liczył (Sneijdera na przykład). W Manchesterze, zapewniają, podobnych problemów już nie będzie: Pellegrini jest wszak wybrańcem dyrektora Begiristaina.

Zwykle w podobnej sytuacji mam pokusę bronić zwolnionego, podnosząc np. fakt, że zdobył jednak z klubem Puchar i mistrzostwo Anglii, obecny sezon zaś – przed którym nie doczekał się przekonujących wzmocnień (van Persie wybrał MU, Hazard Chelsea, a w MC wylądowali Maicon, Rodwell czy Javi Garcia; jeden Nastasić wiosny nie czyni) – skończył na drugim miejscu w lidze i w finale pucharu, a z Ligi Mistrzów odpadł po morderczej i wyrównanej rywalizacji w „grupie śmierci”. Wyrzucenie z Chelsea Carlo Ancelottiego nie przyniosło jakoś klubowi powrotu na szczyt ligowej tabeli…

Że kazał piłkarzom ciężko pracować, organizował dodatkowe sesje, skupiał się podczas zajęć na detalach gry defensywnej? Doprawdy karygodne… Gdyby którykolwiek z podwładnych sir Alexa Fergusona wpadł na pomysł poskarżenia się na podobne praktyki, zostałby przez trenera zamordowany i z pewnością nie byłoby to „holistyczne traktowanie”, o które upominają się właściciele MC uzasadniając zwolnienie Włocha. Trudno zresztą uważać za przejaw „holistycznego traktowania” z ich strony dopuszczenie do eksplozji pogłosek o możliwej zmianie szkoleniowca na dobę przed finałem Pucharu Anglii.

Błędy Roberto Manciniego były oczywiście ewidentne. „Morderstwa” dokonywane przez Fergusona odbywały się raczej za zamkniętą szczelnie bramą ośrodka treningowego –menedżer MC tymczasem publicznie krytykował swoich piłkarzy, i to o takim znaczeniu, jak Hart, Balotelli, Nasri czy kapitan Kompany. I bywał niekonsekwentny: na więcej pozwalał Balotellemu, co zdaniem takiego np. Alana Hansena nie mogło pozostać bez wpływu na atmosferę w zespole („Jeśli on może, to dlaczego nie ja?” – pytali ci spokojniejsi, patrząc na kolejne wybryki „Supermario”), również „skończony” ponoć Tevez otrzymał drugą szansę po pięciu miesiącach od pamiętnej awantury w Monachium i mimo późniejszego wyjazdu do Argentyny bez zezwolenia klubu. O tym, że jako taktyk Mancini skupiał się nadmiernie na grze defensywnej, że zwlekał ze zmianami w kluczowych momentach spotkań, że nie radził sobie z rotacją piłkarzy, tu i ówdzie przez ostatnie godziny pisano.

Problemem nie było to, czy piłkarze go lubili (za Fergusonem, wbrew oficjalnym wypowiedziom, których masę nam w tych dniach dostarczono, podwładni również nie przepadali), ale to, czy go szanowali i chcieli słuchać. A z tym bywało różnie. Momentów wielkich, jak pamiętny finisz w meczu z QPR przed rokiem czy triumf 6:1 nad Manchesterem United, było zbyt mało. Spotkania, w których grali jak mistrzowie (patrz kwietniowe derby) przeplatały się z takimi, w których całkiem nie po mistrzowsku dawali się ogrywać (patrz późniejszy o dwa tygodnie mecz z Tottenhamem). Silnik Toure, klasa Silvy, geniusz Aguero zasługiwały na więcej. Dżeko skuteczny bywał jedynie sporadycznie, Nasri dobrze grał tak co piąty mecz, a Hart co piąty mecz notował wpadkę. W sumie: zaskakująco często brakowało pasji – której w klubie za miedzą nie brakowało nigdy.

Tak, za przejaw „holistycznego traktowania” uznawałbym dawanie menedżerowi czasu. Alex Ferguson po trzech i pół roku pracy w MU grał TEN mecz pucharowy z Nottingham Forest, decydujący ponoć o jego być albo nie być, a po pierwsze trofeum sięgnął dopiero parę miesięcy później. Przez trzy i pół roku pracy w MC Mancini zdobył mistrzostwo i Puchar Anglii, trzykrotnie awansując z klubem do Ligi Mistrzów. Rzecz w tym, że ówczesny prezes Czerwonych Diabłów wiedział, iż Ferguson w tym czasie odciska swoje piętno na wszystkim, od pierwszej drużyny, z transferami dokonywanymi za jego poduszczeniem, po budowę zaplecza w klubowej akademii, która za chwilę miała wypuścić najlepsze pokolenie piłkarzy w historii klubu. Skupiony na pierwszej drużynie Mancini na boiska juniorskie zaglądał rzadko; odwiedzał je raczej dyrektor Begiristain.

Podsumowując tę historię myślę sobie, że być może Włoch przyglądał się Szkotowi; że konfrontując się z piłkarzami, będąc dla nich surowym i twardym, chciał postępować jak Alex Ferguson… Jeszcze jeden dowód na to, jak wyjątkowego gościa mieliśmy.

Wigan wróci

Tylko absolutna narrracyjna nieprzewidywalność futbolu mogła być powodem, dla którego oglądaliśmy ten mecz. Na papierze, na boisku, na trybunach i na kontach Arsenal i Wigan dzieli przepaść – dokładnie taka, jaka uwidoczniła się w ciągu pierwszych minut spotkania, kiedy gospodarze uruchomili karuzelę podań, spychając gości do bardzo głębokiej defensywy. A przecież Arsenal schodził na przerwę zaledwie remisując. A przecież tuż po rozpoczęciu drugiej połowy to Wigan miało przewagę, Szczęsny świetnie zatrzymał strzał Kone, potem wyjmował piłkę z siatki po „golu” ze spalonego, zaprzyjaźnieni kibice Kanonierów zaś obgryzali paznokcie na widok stojącego już przy linii bocznej i nie w pełni zdrowego Wilshere’a…

Niby niemożliwe, a przecież oglądaliśmy, przeżywając skrajne emocje: fani Arsenalu, rywalizującego z nim o czwarte miejsce Tottenhamu, Wigan oraz tzw. niezależni, choć ze skłonnością do snucia romantycznych fantzazji. Jakież by to było przecież piękne, gdyby ten maleńki klub z małego miasta, gdzie króluje rugby; klub niemal bez kibicowskiego zaplecza, za to z menedżerem wierzącym w sens gry piłką i prezesem potrafiącym sklecić drużynę pomimo znikomego budżetu, zdołał po raz ósmy urwać się spod szubienicy?

Żadnych marzeń. Arsenal ma Cazorlę, piłkarza, który w tym meczu asystował przy wszystkich czterech bramkach (przy drugiej – bajecznie); piłkarza, którego nieobecność w jedenastce roku wydaje mi się krzyczącą niesprawiedliwością, a który dziś nie tylko wypracowywał, ale świetnie angażował się w walkę o piłkę (7 przechwytów). Wigan z kolei nie ma organizacji gry obronnej (z Arsenalem zawalał Scharner, dramatycznie za wolny przy Walcotcie, zagapiający się przy pułapkach ofsajdowych i rogach), Wigan miało i ma kłopoty ze zdrowiem kluczowych zawodników tej formacji (Stam, Figueroa, Ramis, Caldwell…), Wigan wreszcie padło ofiarą własnego sukcesu…

Zdumiewająca zaiste i kompletnie nieuzasadniona jest decyzja władz angielskiej piłki, przenoszących finał FA Cup na przedostatnią sobotę sezonu. Powiedzmy, że można ją jeszcze tłumaczyć w latach parzystych, kiedy każdy tydzień się liczy w związku z mundialem czy Euro, ale teraz, w 2013 roku? Piłkarze Martineza grali przed trzema dniami z Manchesterem City i naprawdę zostawili płuca na Wembley; najlepszy wówczas McManaman dziś został zniesiony na noszach. Arsenal odpoczywał przez 10 dni. Tę różnicę naprawdę było widać.

Zostawmy jednak dzisiejszy mecz i powiedzmy bardzo po prostu: to była fajna historia. Wielkich ucieczek. Udanych transferów, zwłaszcza z niewyeksploatowanych przez wielkie kluby Hondurasu, Ekwadoru czy Kolumbii. Wzajemnej lojalności prezesa i menedżera. Pucharu Anglii wyrwanego z rąk największych i najbogatszych.

Czy historia zakończona raz na zawsze, jak to widzi wielu ekspertów? Mimo wszystko nie sądzę. Wigan nie jest przykładem klubu żyjącego ponad stan: wielkich pieniędzy nie było tu nigdy, to, czego zabraknie dzięki transmisjom meczów z Premier League, może zresztą w jakiejś części zrekompensować dochód z Ligi Europejskiej, ostatni rok był finansowo wyjątkowo udany, przez kilka kolejnych Premier League będzie wypłacała spadkowiczowi tzw. „spadochronowe”. Z odejściami kluczowych piłkarzy nauczono sobie tu radzić. Filozofia i styl gry drużyny nie są nierozerwalnie związane z nazwiskiem Roberto Martineza, a i jego odejście nie jest nadal przesądzone. DW Stadium, jak było, tak i pozostanie fajnym miejscem na futbolowej ziemi. Whelan wie. Wigan wróci.

Pokolenie SAF

Był zapewne największym trenerem w historii piłki nożnej. Czy to wystarczający powód, żeby pisać o nim w „Tygodniku Powszechnym”? Czy aby uzasadnić pozorny eksces publikacji wielkiego tekstu o Wielkim Szkocie trzeba się zasłaniać informacją, że doniesienia o jego przejściu na emeryturę wywołały w brytyjskim internecie większy ruch niż rezygnacja Benedykta XVI? Cytować wypowiedzi najważniejszych postaci życia publicznego na Wyspach, od premiera Wielkiej Brytanii poczynając (wyliczając wszelkie zasługi Aleksa Fergusona przyznał, że czuje także rodzaj ulgi, bo jego ukochanej Aston Villi będzie odtąd dużo łatwiej; skądinąd David Cameron oddycha z ulgą również dlatego, że menedżer MU zawsze wspierał laburzystów, a Tony’emu Blairowi wręcz udzielał porad w kwestii zarządzania i mówił, żeby trzymał się z dala od Iraku)? Podawać informacje o tym, jak jego odejście wpłynęło na kurs akcji klubu (notowany na nowojorskiej giełdzie Manchester United jest przedsiębiorstwem, którego wartość rynkowa przekracza trzy miliardy dolarów)? A może właśnie niczego nie tłumaczyć, w przekonaniu, że piłka nożna jest taką samą częścią naszej cywilizacji, jak – powiedzmy – edukacja, architektura, teatr czy literatura? Napisać, że sir Alex Ferguson był największym trenerem w historii piłki nożnej, traktując rzecz tak, jakbyśmy pisali o znakomitym nauczycielu, wizjonerskim architekcie, wybitnym reżyserze i fantastycznym narratorze?

No, w tym ostatnim przypadku należałoby powiedzieć raczej: aforyście, bo jego najsłynniejsza fraza, wypowiedziana po zwycięstwie nad Bayernem Monachium w finale Ligi Mistrzów z 1999 r., składała się z trzech zaledwie słów. Drużyna MU, która przez cały mecz biła głową w mur, przegrywając od pierwszych minut 1:0, zdobyła dwa gole dopiero w doliczonym czasie gry. W niecałe 90 sekund udało się zrobić coś, czego nie sposób było zrobić w 90 minut i czego zrobienie drużynie tak znakomicie zorganizowanej jak niemiecka wydawało się niemożliwe. „Futbol, jasna cholera” – wybełkotał do kamery oszołomiony trener Manchesteru United. Co było dalej, wiecie aż za dobrze, choć wielu z Was nie pamięta, że Czerwone Diabły prowadził jakiś inny szkoleniowiec.

Ten dzień należał do Aleksa Fergusona. Kończę wreszcie ten tekst dla „Tygodnika”, więc proszę o wybaczenie, że nie poświęcam wpisu innemu odchodzącemu z MU, Paulowi Scholesowi. Że nie spekuluję na temat przyszłości Wayne’a Rooneya, którego Ferguson nie wystawił w swoim ostatnim meczu na Old Trafford, ujawniając przy okazji, iż jego krnąbrny podopieczny poprosił o wystawienie na listę transferową („I tak go nie sprzedamy” – skomentował Ferguson), ani o losach niedawnego głównego rywala świeżo upieczonego emeryta, pracującego wciąż jeszcze z „hałaśliwymi sąsiadami” Roberto Manciniego. Że nie raduję się wymęczonym, szczęśliwym (czerwona kartka dla Charliego Adama), ale zasłużonym zwycięstwem Tottenhamu nad Stoke. Że – to doprawdy temat na osobny tekst, mam nadzieję napisać go po sezonie… – nie zachwycam się faktem, iż Frank Lampard pobił niewiarygodny rekord Bobby’ego Tamblinga i został najlepszym strzelcem w historii Chelsea. Że nie mówię o kolejnym niebywałym finiszu na zapleczu Premier League: zwycięstwie Watfordu nad Leicester w półfinale play-off; zwycięstwie, które przyszło w ostatniej akcji meczu, mimo iż kilkanaście sekund wcześniej Leicester wykonywał jedenastkę. I że – wspominałem już o tym na Facebooku – nie wznoszę toastu w związku z tym, iż klub o jednym z najmniejszych budżetów w Premier League, klub z małego miasta, od lat cudem utrzymujący się w ekstraklasie, pokonał w finale Pucharu Anglii drużynę najbogatszą, naszpikowaną gwiazdami, wciąż będącą mistrzem kraju…

O Wigan chciałbym napisać we wtorek, po meczu z Arsenalem, a na razie pozwalam sobie po prostu cieszyć się (modlić? płakać?) z tym panem.

I wracam do sir Aleksa. Nie będę ukrywał: po przeczytaniu dziesiątków tekstów i książek na jego temat wiem, że nie chciałbym mieć takiego przełożonego – i myśl tę rozwinę w „TP”. A przecież nie potrafię czuć respektu wobec siły, z jaką piłkarzom i kibicom przypominał o ich zobowiązaniach. Tym pierwszym mówił: „Wiecie, jacy dobrzy jesteście, wiecie, jaki strój nosicie, wiecie, co to oznacza dla wszystkich tutaj. Nie zawiedźcie naszych oczekiwań”. Tym drugim przypomniał o konieczności wspierania nowego menedżera – myślę, że sam świetnie zdaje sobie sprawę, że w jego przypadku wspieranie oznacza usunięcie się w cień. A pamiętał jeszcze, by wspomnieć o Scholesie i o walczącym o powrót do zdrowia Fletcherze…

Kiedy zaczynałem czytać w „Tempie” doniesienia o lidze angielskiej nie miałem jeszcze pojęcia o istnieniu Aleksa Fergusona – trenerem „Czerwonych Diabłów” był, od niedawna zresztą, Ron Atkinson. Również Davida Moyesa obserwuję od lat: wierzę, że jego nominacja znakomicie wpisuje się w etos tego klubu. Ale powiedziawszy to wszystko muszę zakończyć wyznaniem: należę do pokolenia SAF. Ja również wzrastałem za pontyfikatu Aleksa Fergusona.

PS. A propos książki: zapraszam na spotkania autorskie! W najbliższą sobotę (18 maja) w Warszawie, w klubie Kosmos Kosmos na Koszykowej, o godz. 17.00 będę rozmawiał z Michałem Polem, a wcześniej – od 15.15 do 16.15 – zamierzam czekać na Was przy stoisku Wydawnictwa Czarne (95/D9) na Stadionie Narodowym, gdzie odbędą się tegoroczne Targi Książki. W kolejny czwartek (23 maja) w Krakowie, w Księgarni pod Globusem na Długiej o godz. 18.00, odpytywał mnie będzie mój Naczelny Redaktor Piotr Mucharski. Do zobaczenia, mam nadzieję.

Pochwała zdrowego rozsądku

Wszystko mi się podoba w tej decyzji. Nawet jeśli miałaby nie gwarantować natychmiastowych sukcesów. Ale zaraz, chwileczkę: właściwie dlaczego miałaby ich nie gwarantować?

Po pierwsze, wiadomo już, że za zatrudnieniem Davida Moyesa przez Manchester United stali Alex Ferguson i Bobby Charlton; że Moyes był ich kandydatem. Jak nie przymierzając z ks. Adamem Bonieckim i Piotrem Mucharskim, a wcześniej z Jerzym Turowiczem i ks. Bonieckim – jesteśmy świadkami zmiany aksamitnej, namaszczenia, przekazania pałeczki, które odbywa się w rodzinnej atmosferze.

Po drugie, nie padło na celebrytę. Manchester United, jeden z najpotężniejszych klubów świata, nie zdecydował się na bycie jeszcze jednym elementem w imponującym skądinąd CV Jose Mourinho. Portugalczyk szkoleniowcem jest wybitnym, a marka MU znakomicie kojarzy się z marką Realu, Interu czy – dzięki sukcesom, które rozpoczął Mourinho – także Chelsea. A jednak marka tego trenera – przynajmniej od czasu palca włożonego w oko Tito Vilanovy – przestała się kojarzyć z MU. Już wtedy mówiono, że Wyjątkowy stracił właśnie szanse na pracę w tej części Manchesteru, jak się okazało – słusznie. Rekomendując swojego następcę sir Alex mówił w pierwszym rzędzie o jego prawości i uczciwości, później zaś o silnym etosie pracy, i dodawał, że już w 1998 roku chciał uczynić go asystentem menedżera. Sir Bobby dodawał jeszcze kategorię lojalności i podkreślał wieloletni staż Moyesa w Evertonie (jedenaście lat, związanych niemal wyłącznie z brakiem funduszy na transfery i koniecznością wyprzedawania najlepszych piłkarzy). Każdy klub, nie tylko Manchester United, potrzebuje stabilności. Każdy klub potrzebuje szkoleniowca, który nie uważa się za większego niż klub.

Po trzecie, Moyes potrafi pracować jak Ferguson. Jednym ze słów-kluczy do sposobu rządzenia klubem przez sir Alexa była kontrola. Szkot nie pracował wyłącznie z pierwszą drużyną, nie poprzestawał na pilnowaniu kwestii transferowych. Niemal od pierwszych dni kariery trenerskiej w Szkocji przyglądał się uważnie drużynom młodzieżowym swoich kolejnych zespołów, planując ich ewolucję na kilka lat do przodu. W niektórych klubach owoce tej pracy spijali dopiero następcy. W Manchesterze, gdzie pierwsze sezony były mocno nieudane i gdzie (przypomnijmy słynny mecz pucharowy z Nottingham Forest ze stycznia 1990) blisko było zwolnienia go z pracy, właśnie dojrzewające na zapleczu złote pokolenie Giggsów, Neville’ów, Scholesów, Buttów czy Beckhamów było silnym argumentem na rzecz niewyrzucania go z pracy. O tym, jak umiejętnie Moyes wprowadzał do gry Rooneya, potem Colemana i Rodwella, ostatnio Barkleya, można by napisać niejedno; napomykał o tym zresztą dziś Bobby Charlton. Podobnie jak o niezwykle inteligentnym sposobie funkcjonowania na rynku transferowym: nosie do tych wszystkich Cahillów, Artetów, Fellainich, Jagielek czy Bainesów.

Po czwarte, Moyes – podobnie jak sir Alex – nie kombinuje nadmiernie, jeśli idzie o taktykę. Everton w pewnym sensie gra najprostszy futbol świata, oparty na świetnym przygotowaniu fizycznym, umiejętności gry skrzydłami i rotowaniu zawodników grających z przodu (kapitalną analizę jego przyzwyczajeń i metod treningowych znajdziecie tu). Walka do końca, wola zwyciężania, nieodpuszczanie, charakter – kibice Manchesteru United świetnie pamiętają te cechy z ubiegłorocznego spotkania z Evertonem, zakończonego remisem 4:4 mimo dwubramkowej przewagi MU; spotkania, które może przypieczętowało fakt, że tytuł trafił wówczas do „hałaśliwych sąsiadów”.

Po piąte, Moyes zjadł zęby w tym fachu. Jest, jak Ferguson, przywiązanym do detali pracoholikiem, często jeżdżącym na mecze rywali zamiast jak inni oglądać je w telewizji. Do klubu przyjeżdża pierwszy, wyjeżdża ostatni. Ma 50 lat – nie jest młodzieniaszkiem, a jako kandydata do pracy w MU wymieniano go od lat (także na tym blogu). Owszem, nie był dotąd pod tak gigantyczną presją mediów, nie grał w Lidze Mistrzów i owszem: nie kierował dotąd największymi z największych, ale część z nich jednak przeszła przez jego ręce (młody Rooney, starzy Philip Neville czy Saha). Przede wszystkim zaś: najwięksi z największych nauczyli się bać meczów na Goodison Park. Everton Moyesa należał do najbardziej niewygodnych rywali w Premier League, wszystko jedno czy dla MC, Chelsea, Arsenalu, Liverpoolu, czy dla MU wreszcie. Respektu w szatni z pewnością kolejnemu Szkotowi na Old Trafford nie zabraknie, podobnie jak merytorycznego wsparcia sztabu szkoleniowego podczas meczów Champions League. Sprawa Rooneya? Konfrontacja ze swoim starym szefem może być dla Anglika wymarzonym nowym początkiem w MU; jeśli zaś nie – odejście z klubu będzie zdecydowanie sprawniejsze i bardziej naturalne niż byłoby przy Fergusonie.

Po szóste, Moyes pozostanie sobą. Tak samo jak sobą pozostał sir Alex Ferguson, mimo iż gdy przychodził na Old Trafford, na korytarzach unosił się charakterystyczny aromat fajki Matta Busby’ego, a i Bobby Charlton miał w klubie niemało do powiedzenia. Przybysz z Aberdeen ucinał sobie z nimi uprzejme pogawędki, Busby’emu poświęcał poranne pół godziny, ale… robił swoje, a oni pozwalali mu robić swoje. Ta lekcja została już odrobiona, w tym sensie myślę, że moi znakomici koledzy Rafał Stec i Michał Pol niesłusznie podejrzewają, że Ferguson może nadal kierować klubem z tylnego siedzenia, zabierać głos w sprawach transferów, a nawet taktyki. Nie z takiej gliny lepiono ludzi tamtego pokolenia, znakomicie wiedzących, kiedy „trzeba się wycofać z arenki”, ale wiedzących też, że chodzi o coś więcej niż własne ego. To, że sir Alex nikomu nie pozwalał na wtrącanie się w jego pracę i z pewnością sam czegoś podobnego nie będzie robił, jest kwestią zasad. Tak się po prostu nie da pracować w żadnym klubie, ba: w żadnej firmie. Podwładni zwietrzą natychmiast to, że prawdziwe decyzje zapadają gdzie indziej i zniszczą malowanego szefa. Fergusonowi zbyt zależy na klubie (nikt nie jest ważniejszy niż klub, powtórzmy raz jeszcze), żeby się wtrącać w robotę Moyesa.

Nie twierdzę, że będzie to łatwe. Nie twierdzę, że sam Ferguson myśli o emeryturze ze spokojem, ale to już zupełnie inny temat (duży tekst o sir Alexie przygotowuję zresztą do najbliższego numeru „Tygodnika Powszechnego”). Twierdzę jednak, że wszystkie kategorie, przy pomocy których można było opisywać tamtego szkockiego trenera w 1986 roku, znajdują zastosowanie do tego Szkota z 2013 r. To tak proste, że aż nie do uwierzenia: w tej jednej kwestii do piłki nożnej wrócił zdrowy rozsądek, by posłużyć się frazą Gary’ego Neville’a. Decydując o przyszłości przedsiębiorstwa, którego wartość giełdowa przekracza trzy miliardy dolarów, kierowano się… systemem wartości.

Z podniesioną głową

Wszyscy zadowoleni, a najbardziej Arsenal. Kanonierom wystarczy wygrać dwa umiarkowanie trudne spotkania, żeby zapewnić sobie prawo do gry w eliminacjach Ligi Mistrzów. Chelsea jest niemalże pewna trzeciego miejsca. Tottenham zaś… no cóż, zremisował spotkanie, w którym dwukrotnie musiał gonić wynik i którego niemałe fragmenty (zwłaszcza po przerwie) nie miał wiele do powiedzenia. AVB opuszcza Stamford Bridge z podniesioną głową. Nie tych dwóch punktów zabraknie na koniec sezonu jego klubowi; zostały stracone gdzie indziej.

Dobrze się bawiliście, nieprawdaż, wy wszyscy niezaangażowani w londyńskie rywalizacje? Cóż za tempo, cóż za wymiany ciosów, cóż za piękna bramka (Adebayora) i cóż za cudowne odegranie (Adebayora). Cóż za błędy również, niestety. W przypadku Tottenhamu błędy Scotta Parkera, zarówno w kryciu przy rzucie rożnym (który to już raz w tym sezonie?), jak i w ustawieniu podczas akcji, która dała Chelsea drugą bramkę, zdobytą przez kompletnie odpuszczonego podczas biegu z głębi pola Ramiresa.

Ten ostatni piłkarz był najwyraźniejszym może symbolem różnic między gospodarzami i gośćmi: w drugiej linii Tottenhamu dramatycznie brakowało zawodnika o podobnej dynamice. Może gdyby zdrowy był Dembele, może gdyby całego sezonu nie stracił Kaboul, mający wszak w swojej karierze mecze na pozycji defensywnego pomocnika i imponujący szybkością, może gdyby (wiem, że mówię to po raz setny) przed czterema miesiącami kontuzji nie złapał Sandro, dysproporcja nie byłaby aż tak wyraźna, jak przy człapiących Parkerze i Huddlestonie oraz gasnącym w miarę upływu czasu i nieprzystosowanym jeszcze do tempa Premier League Holtbym. Rafa Benitez zaraz po objęciu Chelsea narzekał na przygotowanie fizyczne zawodników do sezonu, ale w tym meczu jego piłkarze po raz kolejny pokazali znakomitą wytrzymałość – do ostatnich sekund biegali więcej i szybciej, zupełnie jakby w ostatnich tygodniach nie przychodziło im grać w niedzielę, w czwartek, w niedzielę i czwartek…

Oczywiście różnicę robili również świetny na swojej relatywnie nowej pozycji Luiz, doskonale odnajdujący się między liniami Mata oraz Hazard, którego rajdy z piłką były o wiele groźniejsze niż te Bale’a. Prawda o ostatnich występach Walijczyka – podobnie zresztą jak Aarona Lennona – wygląda, moim zdaniem, następująco: powrót do gry nastąpił zbyt szybko, urazy nie są do końca wyleczone. Dzisiejszy pomysł na ustawienie Bale’a przy którejś z linii bocznych, z dala od chroniących czwórkę obrońców Luiza i Ramiresa, wydawał się oczywiście optymalny. Gdyby tylko Piłkarz Roku był w formie…

Co powiedziawszy muszę jednak zauważyć, że Tottenham nie jest drużyną jednego zawodnika. A jeśli już w tym meczu kogoś z gości miałbym wyróżnić, to Adebayora. Pomijając nawet fenomenalnego gola i piękną asystę: to był TEN Adebayor, znakomicie utrzymujący się przy piłce pod presją i celnie podający do kolegów. Przyznaję, że parę razy szykowałem się na najgorsze, mając w pamięci np. jego występ na Emirates i czerwoną kartkę po golu: bałem się, że biegając między obrońcami Chelsea nie wytrzyma nerwowo, wejdzie w któregoś wślizgiem, nie trafi w piłkę i wszystko weźmie w łeb. Nic podobnego się nie stało. Tak dobrze napastnik z Togo jeszcze w tym sezonie nie grał; lepiej późno niż wcale.

Presja spaliła natomiast Toma Huddlestone’a. Nie dziwię się, że dawał się nabierać albo zwyczajnie nie potrafił dogonić Maty, Oscara czy Hazarda; problem w tym, że parokrotnie zepsuł również proste podania, zarówno ze stałych fragmentów, jak i swoje „firmowe” długie przerzuty. Cudownym podaniem z tej ostatniej kategorii popisał się za to Vertonghen; szkoda, że piłka spadła Adebayorowi na piszczel zamiast na buta, choć z drugiej strony nie była to przecież najlepsza z niewykorzystanych sytuacji w tym meczu – dużo lepsze psuli Hazard, a zwłaszcza Ramires, który będąc przed bramką Llorisa potknął się i przewrócił.

Poznajdowałem sobie pracowicie powody do zadowolenia. Cieszę się np., że AVB dobrze zestawił wyjściową jedenastkę, a potem trafił ze zmianami (czego chyba nie można powiedzieć o Benitezie; rozumiem, że zejście Hazarda było wymuszone, ale czemu w końcówce pojawił się Benayoun, a nie Lampard?). Cieszę się, że nadal jeszcze nie wszystko rozstrzygnięte. Że wciąż pozostaje nadzieja. Że wszystkie te frazy o pękaniu Tottenhamu pod presją i zmarnowanych końcówkach sezonu wypada oddalić, skoro i z MC, i z Chelsea udało się odrobić straty, a i strzelanie goli w ostatnich minutach (patrz pod Southampton) stało się także specjalnością Kogutów. Innymi słowy: cieszę się, że moja drużyna walczy do końca, nawet jeśli nie robię sobie wielkich złudzeń w kwestii, jaki to będzie koniec.

PS Wpisu na blogu o emeryturze sir Alexa Fergusona nie będzie – zamiast tego będzie duży, niepiłkarski portret legendarnego menedżera MU w najbliższym numerze „Tygodnika Powszechnego”. Na blogu z pewnością napiszę o następcy; nieustająco zapraszam również na profil Facebookowy, gdzie znajdziecie również komplet informacji o wydanej właśnie książce i związanych z nią wydarzeniach towarzysko-medialnych.

Futbolowa gorączka

Każdy to powie – i każdy to mówi, zaklinając rzeczywistość, z którą musiał się zmagać przez arcymęczące 90 minut. W tym momencie sezonu liczy się wyłącznie wynik. Nie imponujące konstrukcje taktyczne, nie zapierające dech w piersiach tempo, nie porywające akcje, słowem: nie piękno gry, tylko punkty, które ostatecznie udało się dopisać. Tottenham, Arsenal i Chelsea wygrały swoje spotkania, Tottenham strzelając gola w przedostatniej minucie meczu, Chelsea zdobywając bramkę kilkadziesiąt sekund wcześniej, Arsenal czyniąc to parę chwil po rozpoczęciu gry. Czy jest sens wydziwiać nad stylem, w jakim się to odbyło? Nad nerwami, które były udziałem kibiców w trakcie tych meczów, zwłaszcza że w przypadku Kogutów i Kanonierów były to mecze teoretycznie łatwe do wygrania?

Pisałem przed tygodniem o „północnolondyńskim wirusie”, wyliczając niektóre z jego objawów, dziś miałbym ochotę dopisać kolejne. Na przykład taki oto, że pod koniec maja kibice z północnego Londynu siadają w którymś z pubów do podsumowań, wspominają zakończony właśnie sezon i nie, nie wybierają najpiękniejszych bramek, zwycięstw najbardziej imponujących, pościgów najbardziej niezwykłych, tylko najfatalniejsze pudła, jakie oglądali w wydaniu swoich ulubieńców (Gervinho w pierwszej trójce…) albo najgorsze mecze, których byli świadkami (Tottenham-Southampton również na podium – mecz, w którym przed golem Bale’a gospodarze nie oddali ani jednego celnego strzału na bramkę Boruca…). Nick Hornby byłby z nas zadowolony, pytanie zresztą, czy ostatnie sezony Arsenalu nie inspirują go do przygotowania jakiegoś gruntownie rozszerzonego wydania „Futbolowej gorączki”?

Nadmiar słów w poprzednich akapitach służy, jak podejrzewam, przykryciu nieprzyjemnej prawdy: czterech tak fatalnych spotkań, jak wczorajsze, pożal się Boże, starcia Tottenhamu z Southamptonem i QPR z Arsenalem, oraz dzisiejsze, pożal się Boże, pojedynki Liverpoolu z Evertonem i Manchesteru United z Chelsea, nie oglądałem bodaj nigdy w blisko pięcioletniej historii weekendowego blogowania o Premier League. „Zawsze mogłeś przerzucić się na Wigan”, odpowiecie, i będziecie mieli sporo racji, bo w blisko pięcioletniej historii weekendowego blogowania dałem się również poznać jako sympatyk tej drużyny i jej powtarzających się co roku jak przylot bocianów nad Wisłę heroicznych zmagań o utrzymanie w Premier League. Odpowiedź na pytanie, która z drużyn niemających jeszcze 40 punktów w tabeli ostatecznie uniknie spadku, jest zresztą dużo mniej oczywista niż odpowiedź na pytanie, która z londyńskich drużyn znajdzie się poza pierwszą czwórką.

No dobra. W tym momencie sezonu liczy się wyłącznie wynik, ale mieliśmy prawo spodziewać się lepszego widowiska na Old Trafford. Widowiska teoretycznie z podtekstami (zadawniony konflikt Ferguson-Benitez, dwie wcześniejsze porażki MU z Chelsea w tym sezonie…). Widowiska, którego gospodarze zasłużenie cieszą się opinią drużyny, która nikomu nie przepuści, bo inaczej nie przepuściłby jej menedżer. Widowiska, w którym, niestety, MU nie dostroił się do poziomu gości – mimo iż grających 65. mecz w sezonie i niemających ostatnio przerw w środku tygodnia (półfinały Ligi Europejskiej), to przecież sprawiających wrażenie drużyny najświeższej z całej pierwszej piątki Premier League. Widowiska, któremu hedlajny uratował (rzec by można, tradycyjnie w przypadku tego stadionu) Howard Webb do spółki z Davidem Luizem, zwijającym się z bólu jak konający łabędź po ostrym wejściu Rafaela i jednocześnie dość bezwstydnie rechoczącym w oczekiwaniu na czerwoną kartkę dla rodaka.

Nie żeby Chelsea jakoś nadmiernie pchała się do przodu, ale i tak miała przewagę (nie tylko terytorialną – także jeśli chodzi o czas spędzony przy piłce i strzały na bramkę). Piłkarze Beniteza grali ostrożnie, starając się uniemożliwić rywalom szybki atak skrzydłami, a zarazem bez większych trudności opanowując sytuację w środku pola. Szczęście, którego zabrakło Oscarowi w pierwszej połowie (po jego uderzeniu Lindegaard zbił piłkę na słupek, a następnie złapał), dopisało ostatecznie najlepszemu w drużynie – i dziś, i w skali całego sezonu – Juanowi Macie. Piłka znów odbiła się od zawodnika MU (niezłego dziś skądinąd zastępcy Carricka – Phila Jonesa) i od słupka, ale tym razem wpadła do siatki. Wcześniej solidarnie psuli wszyscy: i van Persie, i Lampard strzały, i rezerwowy Rooney, i rezerwowy Torres proste przyjęcia piłki, jednak Chelsea niewątpliwie starała się bardziej. Gospodarze ruszali się jak muchy w smole, rozczarowywał Cleverley, Giggs poza bajecznym podaniem do van Persiego tuż przed końcem pierwszej połowy nie pokazał niczego, Anderson bywał wręcz komiczny. Dlaczego w takim meczu, jeśli już Ferguson postanowił pogmerać nieco w doborze personelu, nie wyszedł Kagawa – niewątpliwie bardziej pomysłowy od całej wymienionej trójki?

Owszem, to nie jest pytanie, które spędzałoby sen z powiek kibicowi United – zadaję je więc w imieniu kibiców Arsenalu i Tottenhamu. Opanowany przez futbolową gorączkę, odliczam godziny do środowego meczu na Stamford Bridge. Niby nie robię sobie wielkich nadziei, niby od dawna przeczuwam, w którą stronę to zmierza, a przecież to silniejsze ode mnie. Futbol jest okrutny? Chociaż tyle, że jak zaglądam na zaprzyjaźnione (tak, tak…) blogi Arsenalu, to widzę, że tam również panikują. Północnolondyński wirus.

Koniec i początek

Bez serc, bez ducha, bez przyspieszenia i bez zaskoczenia, a nade wszystko bez wolnego miejsca na boisku – doprawdy, można opowiedzieć o dzisiejszym meczu Barcelony z Bayernem pomijając frazę „bez Messiego”. Nie tylko dlatego, że jednym z dogmatów mojej wiary w futbol jest to, że nie ma „drużyn jednego piłkarza” i że lista nieobecnych była dłuższa (Alba, Busquets, Puyol, Mascherano). Przede wszystkim dlatego, że na taki Bayern nawet Messi nie mógł pomóc.

Jaki Bayern? Wiele rzeczy powiedzieliśmy już przed tygodniem, wskazując na siłę i szybkość, na fenomenalną grę pressingiem – rozpoczynającym się już od Mandżukicia (wtedy był to Gomez), a zwłaszcza Mullera, Ribery’ego i Robbena, na odcinanie Iniesty od podań i zagęszczanie pola gry. Nieczęsto się zdarza tyle razy w ciągu jednego spotkania widzieć, jak w telewizyjnym kadrze mieści się cała dziesiątka graczy z pola jakiejś drużyny.

A ponieważ wiele rzeczy powiedzieliśmy przed tygodniem i ponieważ tym razem grzeszyliśmy niewiarą w cud odrobienia czterobramkowej straty, pozostały detale: obserwowanie sposobu, w jaki Schweinsteiger i Martinez wymieniają się przy Inieście, patrzenie, jak Mandżukić walczy o odzyskanie piłki, podziwianie spokoju (chciałoby się napisać: katalońskiego), z jakim Bayern serią krótkich podań wyprowadza piłkę z własnego pola karnego, nic sobie nie robiąc z również usiłujących założyć pressing gospodarzy.

Trudno nie podziwiać Bawarczyków. Trudno jednak również, zwłaszcza jeśli się odebrało katolickie wychowanie, nie zmagać się z poczuciem winy, że nie dość się przez te lata kochało Barcelonę. Trudno nie parafrazować frazy czytanego w dzieciństwie księdza-poety, np. w stylu: „spieszmy się kochać drużyny, tak szybko przemijają”. Trudno nie przywołać jeszcze raz frazy o tym, że jednym z najbardziej dojmujących rysów okrucieństwa futbolu jest jego przemijalność właśnie. Trudno nie zasygnalizować rozwijanego w książce (trafiliśmy z okładką, czyż nie?) wyznania, że dla mojego pokolenia, wczesnych roczników siedemdziesiątych, Barcelona Guardioli była najwspanialszą drużyną w historii piłki nożnej. Dwunastu apostołów Ajaxu z Cryuffem, Krolem czy Neeskensem głosiło swoją dobrą nowinę akurat wtedy, gdy przychodziliśmy na świat. O dziesięć lat wcześniejszą historię Realu Puskasa i di Stefano poznawaliśmy z wyblakłych książeczek zarysowanych kredkami przez naszych wujków i starszych braci. Zespoły, których wzrost i zmierzch obserwowaliśmy już na własne oczy: Milan Sacchiego, a potem Capello, Bayern Hitzfelda, Manchester United Fergusona (ten z końca lat dziewięćdziesiątych), Ajax van Gaala, także Barcelona Cruyffa nie sięgnęły jednak tego poziomu.

Zdaje się, że brzmi to jak nekrolog. W sumie nic dziwnego: jestem już w wieku, w którym coraz częściej zaczyna się chodzić na pogrzeby. Ostatni akapit zamykam jednak z poczuciem, że przed tygodniem w Monachium i dziś w Barcelonie obserwowaliśmy nie tylko zmierzch i koniec, ale także ewolucję i rozwinięcie. Wszystkich opinii o tym, że Barcelona zabrnęła w ślepą uliczkę, że fetyszyzowała posiadanie piłki, że tiki-taka była irytującą sztuką dla sztuki itd., oczywiście nie kupuję. Nieodłącznym elementem katalońskiego stylu – tego, który nauczyliśmy się kochać i podziwiać, a jeśli nasze drużyny grały przeciwko Barcelonie, także się lękać – był przecież pressing. Pressing, którego w starciach z Bayernem dramatycznie brakowało i którego fenomenalny popis dali właśnie przyszli podopieczni szkoleniowca, który był w ciągu ostatnich dwóch dekad symbolem tej drużyny – na boisku i na ławce.

Piłka nożna nieustannie się rozwija. Strasznie jestem ciekaw, jak będzie wyglądał Bayern Pepa Guardioli – nawet jeśli także jego za kilka lat ktoś (Barcelona?) równie brutalnie będzie detronizował.

Rozchełstany Real

Może gdyby Higuain trafił w trzeciej minucie… Może gdyby zamiast niego od początku zagrał Benzema, autor gola i asysty, zmuszający po drodze Weidenfellera do kapitalnej interwencji… Może gdyby po kilku minutach nadmiernej swobody zostawianej Ozilowi, Borussia się nie ogarnęła, a Gundogan nie wrócił do poziomu wyznaczonego w trakcie pierwszego spotkania… Może gdyby Hummels stracił raz czy drugi koncentrację, co ostatnio zaczęło mu się zdarzać (nie tylko w pierwszym półfinale)… Może gdyby Jose Mourinho nie wydawał się już spakowany…

Futbol, jasna cholera. Mam nieodparte poczucie, że ostatnie minuty spotkania (zobaczcie, w jakich miejscach operowali wówczas zawodnicy gospodarzy) fałszują jego obraz. Że gdzieś tak od sześćdziesiątej minuty mecz zaczął się obu drużynom dłużyć. Że Borussia czekała na awans, a Real na to, by móc zacząć wszystko od nowa, pod nowym – jak wszystko na to wskazuje – szkoleniowcem. Nic się nie udawało: ani gra skrzydłami, zwłaszcza lewym, gdzie najlepszego z Polaków Piszczka udanie asekurował Błaszczykowski, ani próby rozegrania akcji środkiem, z prostopadłym podaniem do Ronaldo czy któregoś z dwójki Higuain lub wprowadzony w jego miejsce Benzema. Wcześnie wykartkowani Gundogan i Bendner trzymali nerwy na wodzy. Reus pracował za siebie i kontuzjowanego w pierwszej połowie Goetzego. W końcu ten jeden jedyny raz Ozilowi udało się przedrzeć prawą flanką i znaleźć wbiegającego w pole karne Benzemę. To, co działo się potem, nie miało nic wspólnego z taktyką – padł drugi gol, było blisko trzeciego i kolejnego dowodu potwierdzającego tezę, że w piłce nożnej możliwe jest absolutnie wszystko.

Potrzebowaliśmy tego skoku adrenaliny, skoro nie dostarczył nam jej nieskuteczny dziś Lewandowski, ale skoro już emocje opadły, zauważmy, że Real grał bardzo słabo. Xabi Alonso? Mesut Ozil? Angel di Maria? Cristiano Ronaldo? Gonzalo Higuain? Trudno wskazać zwycięzcę rywalizacji na najbardziej niewidoczną z kastylijskich gwiazd. Trudno nie zauważyć rozchełstania w rozegraniu: nie było to z pewnością kopiowanie Barcelony, polegające na próbie zdominowania rywali w posiadaniu piłki. Co to było? Zapewne fakt, że ostatnie dziesięć minut meczu wyglądało tak, jak wyglądało (zobaczcie strzały na bramkę gości, do 80. minuty i po niej), spowoduje, że pytanie to nie wybrzmi z taką siłą. Co do mnie powiem tylko, że z graczy Realu podobali mi się wyłącznie Diego Lopez i elegancki jak w londyńskich czasach Luka Modrić. Mało.

Niemcy ponad wszystko? Tych statystyk jeszcze nie podawałem: z 18 klubów Bundesligi 14 przynosi zyski, trzymając w ryzach zarówno budżety płacowe, jak ceny biletów na mecze. Stadiony pękają w szwach, sztaby szkoleniowe emanują świeżością myśli, piłkarze są dodawani do ulubionych przez media i kluby z całej Europy. Wiem, że medialne narracje z tego spotkania zdominuje spodziewany powrót Jose Mourinho na Stamford Bridge, ale jeśli Roman Abramowicz oglądał starcia Realu z Borussią Dortmund – nie tylko w półfinale, również podczas rozgrywek grupowych – powinien się zastanowić, czy nie lepiej zadzwonić do Dortmundu. Czar prysł, Jose. Nie jesteś już taki znów wyjątkowy. Nie jesteś już zwycięzcą. Narzekając na sędziów i dziennikarzy, nieznośnie się powtarzasz. Zaczynasz nas nudzić, po prostu. Tym bardziej, że owszem: jest trener, który czaruje Europę tak jak ty w czasach Porto.

Nazywa się Jurgen Klopp.