Może jednak napiszę o czymś innym. O literaturze na przykład. Byłem przecież wczoraj na Targach Książki w Warszawie, kupiłem to i owo, a wieczór w hotelu na Muranowie spędziłem na lekturze wybitnej „Stacji Muranów” Beaty Chomątowskiej. Wciąż mam w tyle głowy zdanie pewnego znakomitego skądinąd autora, który po ustaleniu, ile mianowicie meczów oglądam tygodniowo, zapytał: „To ile w tym czasie książek mógłbyś napisać?”. Ile pożyteczniejszych rzeczy moglibyśmy zrobić dla siebie i dla innych, gdyby nie te wszystkie godziny z futbolem?
No dobra. Miałem ten wpis wymyślony od miesięcy, w szczegółach dopracowany i wypieszczony, ze wszystkimi autoironicznymi komentarzami powstawianymi w odpowiednie miejsca. Oddając książkę do produkcji przed kilkunastoma tygodniami (ci, co już czytali, wiedzą), oparłem się na założeniu, że to się właśnie tak skończy. Kilka tygodni temu dzieliłem się przekonaniem, że zabraknie punktu. O znaczeniu kontuzji Sandro dla tegorocznej postawy Tottenhamu pisałem aż za często. Dlaczego po prostu nie zrealizuję przygotowanego scenariusza, sięgając po frazy dawno przygotowane?
Siedemdziesiąt dwa punkty. To może być jeden z powodów. Nigdy w historii Premier League Tottenham nie zakończył sezonu z takim dorobkiem na koncie – i nawet tyle nie wystarczyło. Tym razem obyło się bez lazanii (w istocie: norowirusa), bez maślanych rąk Martona Fulopa (fana Tottenhamu skądinąd) i triumfu Chelsea w finale Ligi Mistrzów. Było, chciałoby się rzec, zwyczajnie. Ot, jeszcze jeden ligowy mecz, niemal identyczny jak przed tygodniem i nawet rozpoczęty w tym samym składzie, wymagający od drużyny cierpliwości, wysiłku i inteligencji, bo rywal bronił się desperacko, a rozstrzygnięty w końcówce dzięki ostatniemu już w tym sezonie (w całej północnolondyńskiej karierze?) podaniu na prawe skrzydło do Bale’a, jego ścięciu do środka i kapitalnemu uderzeniu zza linii pola karnego. Temat do odstąpienia: co zrobi teraz piłkarz roku w Premier League, jaka przyszłość go czeka i w jakim klubie.
Chociaż tyle, że gol w ogóle padł. Chociaż tyle, że nie musimy się teraz żołądkować o niepodyktowane rzuty karne – za zagranie ręką i za faul na Bale’u (który to już raz Walijczyk dostał żółtą kartkę za nurkowanie, choć wcale nie nurkował?), wyliczać słupków i wybić z linii bramkowej, słowem: uskarżać się na pecha, odwieczne przekleństwo i pieski los kibiców Tottenhamu. A może właściwie szkoda, że strzelili? Może gdyby skończyło się 0:0, w gruncie rzeczy łatwiej byłoby się pogodzić z faktem, że nawet zwycięstwo okazało się w tym przypadku niewystarczające?
Zaraz, zaraz, o czym ja właściwie miałem pisać? O dziewięćdziesiątej piątej minucie całkiem niedawnego meczu z Wigan, w której trwało potężne zamieszanie w polu karnym piłkarzy Roberto Martineza i Tottenham kilkakrotnie był o włos od zwycięskiego gola. O koszmarze derbów z Fulham, nieoczekiwanie przegranych na White Hart Lane, przegranych w dodatku z drużyną Martina Jola i po golu Dymitara Berbatowa. O dwóch katastrofalnych błędach piłkarzy z Londynu, które zwycięstwo na Anfield zamieniły w klęskę. O bezbramkowym remisie ze Stoke. Przede wszystkim i w pierwszym rzędzie (tak przynajmniej twierdzi AVB): o nieopisanych zaiste kilkudziesięciu sekundach na Goodison Park, w których drużyna, prowadząca od 76. minuty po golu Dempseya, dała sobie strzelić dwie bramki w doliczonym czasie gry. A może raczej o pierwszych trzech meczach sezonu, meczach ze słabeuszami, zakończonych porażką z Newcastle (mimo bramki Defoe’a, strzelonej na 1:1) oraz remisami z West Bromwich (gol Morrisona w ostatniej minucie, odbierający wygraną) i Norwich (uderzenie Snodgrassa na cztery minuty przed końcem, również pozbawiające Koguty kompletu punktów). Jak widzicie powodów, dla których Tottenham nie zagra w przyszłym sezonie w Lidze Mistrzów, jest aż nadto.
Z drugiej strony, cholera, wygraliśmy na Old Trafford. Ograliśmy MC i Arsenal, zremisowaliśmy z Chelsea. Także my (my, czyli Bale) strzelaliśmy gole w końcówkach. Można powiedzieć, że przeżywaliśmy dziś na White Hart Lane sezon w pigułce: świetny Lloris, dobry Vertonghen, błyskotliwy Lennon, wreszcie zdrowy i pracujący dla drużyny Adebayor, i wieńczący ciężką pracę kolegów Bale, a do tego przytomnie kierujący drużyną przy linii Andre Villas-Boas. Tak, to był naprawdę udany sezon. Tak, menedżer zrobił świetną robotę, układając klocki na nowo po odejściu Modricia i van der Vaarta. Tak, ta grupa młodych i chętnych do pracy chłopaków ma przed sobą przyszłość. Chyba że po wysoce prawdopodobnym (miałem o tym nie pisać) odejściu Bale’a, Villas-Boas będzie musiał układać wszystko od nowa. O tym, czym jest dopinanie budżetu bez dużego stadionu i stałych dochodów z Ligi Mistrzów wiele mówi porównanie finansów Arsenalu i Tottenhamu: różnica w pieniądzach wpływających na klubowe konta wynosi niemal równe sto milionów funtów. Sto milionów funtów i punkt różnicy w tabeli…
Arsene’owi Wengerowi jednak ukłony: jedenaście zwycięstw w ostatnich czternastu meczach mówi wiele o tyle razy wyśmiewanym charakterze tej drużyny. Świetny transfer Cazorli, równa forma Artety, odrodzenie Ramseya, gole Walcotta, Giroud, a nawet Podolskiego, błyski Kościelnego i Gibbsa (kto pamięta o Clichym?) – wszystko to złożyło się na sukces Kanonierów na równi z niezłą postawą Fabiańskiego w bramce, a później powrotem Szczęsnego między słupki. Ja we wzajemne szydery nigdy nie dawałem się wciągać (inna sprawa, że ich skala pokazuje, że tamta strona nieco się obawiała, czyż nie?), a projektowi Wengera od lat zwyczajnie kibicowałem; mimo iż kosztem Tottenhamu, na jakimś poziomie cieszę się, że dał radę zdobyć to swoje wymarzone „piąte trofeum”. Nie mogę jednak nie zauważyć, że postawa Newcastle nie tylko w tym meczu to rozczarowanie sezonu – po ubiegłorocznym błysku, z taką kadrą, żegnająca solidnego i wiernego rezerwowego bramkarza Steve’a Harpera (temat do odstąpienia: lata jego walki z depresją), mogła pokazać pokazać przynajmniej tyle charakteru, co Sunderland na White Hart Lane.
Może jednak napiszę o czymś innym. O pożegnaniach Owena, Scholesa i tysiącpięćsetnym, najostatniejszym meczu Fergusona (5:5, poszaleli?). O udanym w sumie epizodzie Beniteza w Chelsea (nawet Torres strzelił na pożegnanie). O zwycięstwie Norwich Chrisa Hughtona na City of Manchester Stadium. O tym, jak trzy najważniejsze zespoły Premier League będą zaczynać przyszły sezon z nowymi menedżerami – nawet jeśli jeden z nich okaże się nie całkiem nowy. Innym razem. Czymś trzeba będzie w końcu wypełnić pustkę najbliższych dni i tygodni. Na razie żegnam się z Wami w tę trzydziestą ósmą z kolei niedzielę, wypowiadając z najczystszym sumieniem kibica Tottenhamu: futbol jest okrutny. Tottenham, czyli ja. Tyle roboty na nic i niezłomne przekonanie, że niezrażony jeszcze jedną klęską będę potrafił zacząć od nowa.