Archiwa tagu: MC

Lads, it’s Tottenham

To było naprawdę wspaniałe i jeśli Mauricio Pochettino mówił kilka razy w trakcie tego sezonu o konieczności zrobienia przez Tottenham ostatniego kroku – tego, który dzieli drużynę od europejskiej elity – to dzisiaj jego piłkarze pokazali, że wciąż jest to możliwe. Że wciąż drzemią w nich rezerwy. Że są w stanie zagrać naprawdę dojrzałe spotkanie. Że nie tracą łatwo głowy i nie pękają w obliczu przeciwności. Że chociaż mają pod wiatr, idą.

Ten mecz był w gruncie rzeczy jak metafora całego sezonu, w którym lista problemów, z którymi przyszło się mierzyć Tottenhamowi była wyjątkowo długa nawet jak na standardy tego klubu. Przypomnijmy pokrótce: trzynastu zawodników pierwszego składu do początku lipca grających na mundialu. Brak wzmocnień w ciągu letniego i zimowego okienka transferowego – a w tym zimowym jeszcze odejście Dembele. Stadion, który miał być oddany we wrześniu, otwarty dopiero przed tygodniem – a w związku z tym konieczność grania na Wembley, na którym ani piłkarze, ani (zwłaszcza) kibice nie czuli się tak naprawdę u siebie. Spekulacje na temat przyszłości Mauricio Pochettino w kontekście zamieszania w Manchesterze United i Realu. Pomundialowy kryzys i alkoholowy eksces Llorisa. Kontuzje, kontuzje, kontuzje – z tymi najważniejszymi oczywiście, Harry’ego Kane’a.

Typowy ze mnie kibic Tottenhamu, nieprawdaż? Nasza drużyna dopiero drugi raz w historii gra w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, w pełni zasłużenie wygrywając z zespołem i lepszym, i bogatszym, i bardziej doświadczonym, a ja zaczynam od skarg na to, jak mamy ciężko i pod górkę. Z drugiej strony jednak wciąż mam w pamięci, że pierwszy godny zapamiętania incydent w tym spotkaniu to była VAR-owska analiza zakończona rzutem karnym dla Manchesteru City i że niezależnie od wygranej dziś bitwy, bój rewanżowy, a może i wojnę o pozostanie w pierwszej czwórce Premier League trzeba będzie toczyć bez Harry’ego Kane’a, bo wejście Fabiena Delpha w jego kostkę wyglądało naprawdę paskudnie i wygląda na to, że kapitan reprezentacji Anglii nie zagra już do końca sezonu. Dwa dobre powody, żeby spuścić głowy i się załamać – w obu przypadkach obrócone na korzyść.

No dobra, poszukajmy innej metafory. Może mogłaby nią być akcja bramkowa? Fakt, że Son nie przyjął czysto piłki, że gonił ją ostatkiem sił, że wygarnął ją jakimś cudem zza linii bocznej, a potem wypracował sobie pozycję strzelecką i trafił – bynajmniej nie jakoś pięknie – pod brzuchem Edersona? Nie był to, przyznacie, gol, który pokazywać będą do znudzenia w reklamówkach Ligi Mistrzów – ot, Koreańczyk wywalczył go tak, jak jego koledzy cały sukces w dzisiejszym spotkaniu: walcząc do upadłego.

Intensywność, z jaką Tottenham rozegrał mecz z Manchesterem City, była kluczem do zwycięstwa. Pochettino podjął ryzyko: zamiast trójki środkowych obrońców, która z pewnością zapewniałaby większą asekurację Trippierowi i Rose’owi, wystawił duet Vertonghen-Alderweireld, a przed nimi wykonujących tytaniczną pracę Winksa i Sissoko. Z pewnością miał ułatwione zadanie, bo Guardiola dokonał zbyt wielu zmian w składzie gości (na ławce zostali de Bruyne i Sane!) – choć z drugiej strony szkoleniowca Manchesteru City tłumaczyć może fakt, że jego podopieczni rozgrywali w sobotę półfinał Pucharu Anglii i nie mieli zbyt wiele czasu na regenerację. Kiedy jednak o ułatwionym zadaniu mówimy: czy tylko ja jeden miałem wrażenie patrząc na podchodzącego do rzutu karnego Aguero, że wiem, w który róg strzeli?

Mnóstwo krytyk spadło na Hugo Llorisa w związku z okolicznościami, w jakich przed tygodniem padł zwycięski gol dla Liverpoolu – dziś zresztą, po strzale Sterlinga, również nie łapał piłki, tylko odbijał ją przed siebie. Ale rzut karny obronił już po raz trzeci w tym sezonie, i w ogóle nie ulega kwestii, że to jemu zawdzięczamy fakt, że przygoda z Ligą Mistrzów wciąż nie chce się skończyć. Dziś równie wiele pochwał przyjąć powinien doskonale radzący sobie ze Sterlingiem Trippier: całkiem niedawno podczas spotkania z tym samym rywalem prawy obrońca Tottenhamu wypadł fatalnie, dziś był jednym z najlepszych na boisku, miał najwięcej wślizgów i odbiorów, a przecież hasał także pod bramką Edersona, dośrodkowując i podając pod nogi kolegów. Bohaterów w drużynie było jednak więcej – cała formacja defensywna i wspomniany duet środkowych obrońców, ale także Eriksen (wyjąwszy stałe fragmenty gry) i Alli, harujący ciężko Son, obijany niemiłosiernie od pierwszych minut – City grało dziś naprawdę ostro – Kane…

Naprawdę napisałem, że to było wspaniałe? No tak, jasne: nie był to ładny mecz. Rwane tempo było efektem tyleż fauli, co pressingu obu drużyn, niewielka liczba sytuacji bramkowych była efektem koncentracji obu defensyw. Z drugiej strony jednak: kiedy słuchało się trybun, można było mieć wrażenie, że widowisko jest kapitalne. Mówił wprawdzie w poniedziałek de Bruyne, że nie sądzi, by stadion mógł odegrać tu jakąkolwiek rolę, bo każdy zespół ma przecież swój stadion i swoich kibiców, ale Son na przedmeczowej konferencji wdał się z tym poglądem w polemikę, tłumacząc, że on i jego koledzy przez niemal dwa lata grali faktycznie na wyjeździe. Otóż i w ubiegłą środę z Crystal Palace, i dziś z Manchesterem City, na nowym White Hart Lane było tak głośno, że zawodnicy mieli kłopoty z usłyszeniem się nawzajem – i bynajmniej na to nie narzekali.

To, że jest się u siebie ma oczywiście swoje zalety, ale nawet najpiękniejszy stadion i najbardziej zażarty doping nie wystarczy, żeby wygrać mecz. Dla mnie więc wspaniałe było przede wszystkim to, ile serca, charakteru i woli walki zobaczyłem u piłkarzy prowadzonych przez Mauricio Pochettino. Oni nie dość, że wiedzieli, co mają robić, to jeszcze potrafili to zrobić. Lads, it’s Tottenham, to brzmi dumnie – napiszę to zdanie, nawet jeśli miałbym tego gorzko pożałować.

Nam się to zwycięstwo po prostu należało.

Mili, fajni, przegrani

Okoliczności łagodzące znamy na pamięć, a po raz kolejny wyłożył je przed meczem Jamie Carragher w Monday Night Football. W ciągu tych kilku lat drużyna trenowana przez Mauricio Pochettino zdobyła najwięcej punktów w lidze po Manchesterze City i Chelsea, mimo iż wydała 500 milionów mniej niż aktualny mistrz Anglii, 400 milionów mniej niż Chelsea i Manchester United, a jeśli idzie o stosunek inwestycji do dochodów – przeznaczała na nowych zawodników od 150 do prawie 500 milionów funtów mniej niż pozostała czołowa piątka. O budżecie płacowym Carragher nie wspominał, ale powszechnie wiadomo, że Daniel Levy płaci gorzej niż prezesi zarówno wielkiej piątki, jak i niejednej drużyny ze środka tabeli Premier League. Nie wspomniał też, że w ciągu tych kilku lat pracy Pochettino nauczył grać w piłkę i wypromował całkiem sporą grupę zawodników, z czego w pierwszym rzędzie skorzystała reprezentacja Anglii. Że tego lata musiał przygotowywać zespół do sezonu pozbawiony aż dziewięciu podstawowych zawodników – tylu grało w półfinałach mundialu, a przecież do tego można doliczyć jeszcze kilku występujących na rosyjskich boiskach w fazie pucharowej i Sona, który pojechał na Puchar Azji. W dodatku okienko transferowe zakończyło się klapą – klub nie zdołał sprzedać tych, którzy mieli zrobić miejsce na nowe nabytki. Tego, jak demobilizujące jest przedłużające się granie na nieswoim stadionie i niepewność, kiedy zostanie otwarty nowy obiekt, możemy się jedynie domyślać. Jeśli nie postawię w tym miejscu kropki, gotów jestem dojść do wniosku, że rekordowy dorobek punktowy po dziewięciu kolejkach był właściwie cudem, który powinniśmy fetować, a nie frustrować się porażką z ligowym potentatem.

Za okoliczność łagodzącą mógłbym właściwie też uznać to, jak grali. Jak walczyli, zwłaszcza w drugiej połowie. Jak ograniczali płynność akcji Manchesteru City, który owszem – stworzył kilka świetnych sytuacji, ale dużo mniej niż zwykł czynić w ostatnich miesiącach. Jak po długim okresie bicia głową w mur sami zaczęli stwarzać okazje. W gruncie rzeczy mógłbym dwa ostatnie mecze, z PSV i z MC, skwitować zdaniem o rosnącej formie Tottenhamu, mógłbym, gdyby nie ta drobna okoliczność, że oba skończyły się kiepskimi wynikami.

„Są mili i fajni, ale i tak im wlejemy” – zechciał skomentować swego czasu Roy Keane i choć od tamtej pory Mauricio Pochettino włożył mnóstwo pracy w to, żeby jego podopieczni nie byli już tacy mili, druga część zdania byłego kapitana Manchesteru United pozostaje boleśnie aktualna. Jeszcze boleśniejsze są okoliczności, w jakich dochodzi do tego „wlania” (tak, wiem, że ugrzeczniłem i ocenzurowałem frazę Keane’a) – dochodzi do niego mianowicie na własne życzenie. Nie dzięki jakiemuś fenomenalnemu zrywowi rywala – raczej na skutek prezentu, jaki otrzymał.

Czym bowiem, jeśli nie prezentem, było zagranie Toby’ego Alderweirelda pod nogi szarżującego przeciwnika przy pierwszej bramce PSV? Czym, jeśli nie prezentem, było niecelne podanie do tyłu najlepszego skądinąd wówczas na boisku Christiana Eriksena, po którym Hugo Lloris wybiegł z bramki, sfaulował rywala i wyleciał z boiska z czerwoną kartką? Czym, jeśli nie prezentem, było zachowanie Trippiera przy dzisiejszej akcji bramkowej Manchesteru City (prawy obrońca Tottenhamu źle ocenił tor lotu piłki zagranej przez Edersona do Sterlinga)? Ile takich prezentów jeszcze obejrzeliśmy, nawet jeśli nie przyniosły rywalom kolejnych bramek – np. w 38. minucie, gdy zagrywający do tyłu Sissoko podarował rywalom rzut rożny, albo w 46. minucie, kiedy przed własnym polem karnym piłkę tracił Dembele, albo trzy minuty później, gdy Lloris zagrywał pod nogi Aguero i Dier musiał faulować napastnika MC? To, jak Hugo Lloris w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zamienił się w tykającą bombę, jest skądinąd osobnym tematem: Francuz dziś także świetnie zbił na słupek uderzenie Mahreza, ale przy każdym jego wykopie serca kibiców Tottenhamu podchodziły im do gardeł.

Dzień dzisiejszy zapamiętamy nie dlatego, że w 23. minucie Sissoko wyprowadzał kontrę czterech piłkarzy Tottenhamu na dwójkę obrońców City i zamiast podać do Lameli, Lucasa bądź Kane’a pozwolił obrońcy rywalowi wybić piłkę, i nie tylko dlatego, że w 80. minucie po dograniu Allego Lamela strzelił ponad bramką, choć większość z nas zdołała już krzyknąć „gol” (być może i tu okolicznością łagodzącą mógł być stan zrytej przez zawodników NFL murawy). Nie zapamiętamy go dzięki waleczności Sancheza, ambicji Sissoko czy klasy podań rezerwowego Winksa. Zapamiętamy go, bo właśnie tego dnia Real Madryt zwolnił Julena Lopeteguiego i Mauricio Pochettino stał się jednym z najpoważniejszych kandydatów na jego następcę. Tottenham jest miły i fajny, ale nie ma zbyt wielu argumentów, pozwalających zatrzymać Argentyńczyka, który jeszcze przed nadejściem informacji z Madrytu wyznał, że nigdy w czasie swojego pobytu w Londynie nie czuł się równie kiepsko. W sumie trudno mu się dziwić: wykonał mnóstwo roboty, ale nie miał tych kilkuset wolnych milionów, które spoczywały na kontach MC czy Liverpoolu, i drużyny, które jeszcze rok czy dwa lata temu ogrywał, dziś znalazły się już poza jego zasięgiem. Kto stoi w miejscu, ten się cofa, powiadają. Co było do udowodnienia.

Zupa z Anfield

Jurgen Klopp ma zupełną rację, krytykując ludzi, którzy jedząc zupę zajmują się głównie szukaniem w niej włosa. Są takie mecze, po których nie mają sensu rozważania na temat zaniku gry defensywnej, błędów popełnionych przez bramkarzy albo fatalnej polityki transferowej jednego z największych klubów świata, który choć forsy ma jak lodu, wciąż nie potrafi sobie sprawić porządnego golkipera. Są takie mecze, po których powiedzieć, że gole są przeceniane, byłoby niestosownością. Są takie mecze, które oglądasz po to, by wiedzieć, że zima nie będzie trwać wiecznie, a smog się w końcu rozwieje. I może jeszcze po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że w piłce nożnej (jak w życiu?) musisz być odważnym, żeby coś osiągnąć. Że jeśli chcesz grać o wszystko, musisz podjąć ryzyko – nawet jeśli oznacza ono sprzedanie najlepszego piłkarza przed pojedynkiem tej rangi, albo dokonywanie w takim właśnie momencie zmiany bramkarza. Że nie możesz koncentrować się na przeszkadzaniu, wbijaniu kija w szprychy, czekaniu na błąd rywala. Czytaj dalej

Guardiola zdobywa Old Trafford

Nie jestem obiektywny. W sporze między futbolem proaktywnym i reaktywnym zawsze będę po stronie tego pierwszego, a w myśleniu o sposobach osiągania sukcesu nie będę nigdy abstrahował od wrażeń estetycznych. Oczywiście jestem świadom względności tych ostatnich; wiem, że są ludzie, dla których błyskawiczna kontra zawsze będzie piękniejsza od żeby nie wiem jak misternie konstruowanej akcji w ataku pozycyjnym, że żelazna dyscyplina w defensywie imponuje im bardziej niż pięć podań z pierwszej piłki w ofensywie, i że dewiza plus ratio quam vis nie będzie ich przekonywać tak długo, jak vis zapewniać będzie wyniki. Pisząc o derbach Manchesteru chcę więc po raz kolejny podkreślić coś, co dla stałych czytelników bloga jest pewnie jasne: mając do wyboru Guardiolę i Mourinho, wybieram Guardiolę. Czytaj dalej

Kevin Przyspieszacz

Próbowali kupić Coutinho, plotkowali o Hazardzie, Sanchezie czy Allim (doprawdy, śmiechu warte, patrząc na formę pomocnika Tottenhamu w tym sezonie), fantazjowali o sprowadzeniu Kane’a, a przecież najlepszy dziś w całej Anglii zawodnik, godny gry w najlepszych klubach Europy, Barcelonach, Realach i innych takich, nazywa się Kevin de Bruyne. I nie trzeba kapitalnej bramki w meczu Manchesteru City z Chelsea, żeby to wiedzieć.

Ciekawe porównanie gry Belga z reprezentacyjnym kolegą, Edenem Hazardem, przeprowadził jeszcze przed tym spotkaniem Michael Cox: obaj są świetnymi dryblerami, obaj znakomicie podają i są groźnymi strzelcami, chociaż każdy na swój sposób. Inaczej niż Hazard, de Bruyne drybluje jednak zawsze mając oko na przeciwnika – i na kolegów, z którymi może wymienić się podaniami. Podaje zaś w zasięgu zaiste niebywałym, czasem szybko, krótko i z pierwszej piłki, ale czasem przez całą szerokość boiska, a jego dośrodkowania nie mają sobie równych nie tylko w Premier League (w statystykach wykreowanych szans, liczonych od czasu jego transferu do Manchesteru City, w Anglii wyprzedzają go jedynie Eriksen i Ozil). Jak strzela? No przecież widzieliście wszyscy wczoraj i widzieliście też pewnie w tygodniu, jeśli wpadł wam gdzieś w oko skrót meczu MC z Szachtarem. Czytaj dalej

City, Liverpool i trzecia droga

Nic nie przydaje większego sensu naszemu pisaniu o piłce. Żyjemy, oddychamy, oglądamy, czytamy, rozmawiamy, próbujemy cokolwiek rozumieć po to, żeby następnie obejrzeć taki mecz, jak sobotnie spotkanie Manchesteru City z Liverpoolem, albo raczej: sobotnie spotkanie Pepa Guardioli z Jurgenem Kloppem.

Nie pierwsze spotkanie, rzecz jasna. Było ich już tyle, w Niemczech, w Europie i w Anglii, że zdążyli na swój temat wygłosić niejeden komplement, a i w języku dziennikarzy sportowych przyjęło się opisywanie trendów we współczesnym futbolu dzięki jeszcze jednej opozycji obok tej Mourinho-Guardiola (w skrócie: pragmatyk kontra idealista); Klopp i Guardiola to przecież zderzenie natury z kulturą, instynktu z intelektem albo – jak o tym czytaliście w ostatnich dniach aż nazbyt wiele razy – zespołu heavy-metalowego z orkiestrą symfoniczną.

Różnice między Niemcem i Katalończykiem dobrze streścił na łamach „Independenta” Miguel Delaney, zwracając uwagę na czas, w jakim rozgrywają się akcje ich drużyn: trzy-czterosekundowe szturmy Liverpoolu i cierpliwe, przygotowywane nawet w trakcie piętnastu sekund akcje Manchesteru City. Co wolicie? Co ostatecznie okazuje się skuteczniejsze? Czytaj dalej

Przewodnik po Premier League, v. 17/18

Mistrzostwo gdzieś w Manchesterze, zostawmy na razie na boku kwestię, po której jego stronie. Rozczarowanie w północnym Londynie – też na razie pomińmy, gdzie dokładnie (najprawdopodobniej zresztą i tu, i tu). W Liverpoolu w obu przypadkach dobrze: na miarę możliwości czy wręcz powyżej oczekiwań. W sercu Londynu rozczarowanie, bo przecież tytułu nie da się obronić…

Piszę ten przewodnik po raz dziesiąty i po raz dziesiąty, zanim przechodzę do sedna, przeglądam jego stare wydania, a w nich – wszystkie swoje pomyłki w prognozach. Rekordowe były oczywiście te sprzed dwóch lat, kiedy (w doskonałym eksperckim gronie skądinąd) jako faworyta do mistrzostwa wskazywałem Chelsea, a murowanego kandydata do spadku widziałem w Leicester, tymczasem dziesięć miesięcy później to Leicester sięgało po tytuł, a Chelsea, już bez Jose Mourinho, dźwigała się jakoś z walki o utrzymanie, by ostatecznie skończyć sezon w środku tabeli. Ostatnim razem aż tak malowniczych wpadek nie było, ale przecież i tak spodziewałem się, że Mourinho ze Zlatanem i Pogbą osiągnie w lidze dużo więcej, i że trenerski debiut Guardioli na Wyspach również okaże się bardziej efektowny.

Na początek proszę więc czytających o to samo przymrużenie oka i dystans, jakie cechują piszącego – zwłaszcza że trudno o precyzyjne prognozy na dwa tygodnie przed zakończeniem okienka transferowego. Inna sprawa, że wiele czołowych klubów dokonywało kluczowych zakupów jeszcze przed rozpoczęciem okresu przygotowawczego (ale też przed „efektem Neymara”, który zapewne uruchomi drugą falę transferowego szaleństwa w największych klubach Europy – gdy piszę te słowa Liverpool ostro oświadcza, że nie odda Barcelonie Coutinho, ten zaś prosi ponoć o wpisanie na listę transferową) i że generalnie po wydarzeniach ubiegłorocznych liga wydaje się znacznie bardziej przewidywalna. Jeśli o Premier League w ogóle można wypowiedzieć takie zdanie, wypowiedzmy je teraz, na samym początku, zanim zdążymy pożałować – chodzi w każdym razie o to, że inaczej niż w poprzednim sezonie we wszystkich najważniejszych klubach pracują trenerzy, którzy zdążyli już zapuścić korzenie: poznać zarówno Premier League w ciągu pełnego sezonu, jak poznać klub i piłkarzy. I że niemal wszystkie największe gwiazdy przystępują do rozgrywek wypoczęte, bez jakiegoś dodatkowego wakacyjnego turnieju typu mundial czy Euro w nogach (pamiętam oczywiście o udziale Sancheza w Pucharze Konfederacji i o tym, że swoje turnieje rozgrywali też zawodnicy młodzieżówek, którzy jednak w większości dopiero walczą o miejsca w wyjściowych jedenastkach swoich drużyn). Do objazdowego cyrku, w którym wzięły udział wszystkie czołowe drużyny, podróżując po Azji i Ameryce w poszukiwaniu na tych wschodzących piłkarsko rynkach zaplecza promocyjno-finansowego, wszyscy zdążyli już przywyknąć – trudno więc uznać, by ktoś z ich powodu miał teraz wyraźnie słabszy start do sezonu.

Wszyscy zdążyli też przywyknąć do napięć Mourinho-Guardiola albo rozważań o końcu kariery Arsene’a Wengera. Co ważniejsze, wszyscy pogodzili się również chyba z faktem, że Anglia jest wyspą: znakomicie opłacani piłkarze i trenerzy obchodzącej z wielką pompą jubileusz ćwierćwiecza Premier League grają jednak w – zgoda, nadmuchanej z najkosztowniejszego mydła (aż dwanaście z trzydziestu najbogatszych klubów świata, ujmowanych w rankingu Deloitte’a reprezentuje angielską ekstraklasę), ale jednak bańce, poza którą toczy się prawdziwe życie. I nie mam na myśli tylko głośnych transferów, wyników, jakie drużyny z Anglii osiągały ostatnimi czasy w Lidze Mistrzów, albo przepaści, jaka – zwłaszcza w pierwszej połowie – dzieliła w meczu o Superpuchar Europy Manchester United od Realu. Po ciekawostki taktyczne, po świeżość trenerskiej myśli, po intensywność, z jaką rozgrywane są mecze, coraz częściej zaglądać trzeba np. na boiska Bundesligi.

Co nie znaczy przecież, że będziemy się nudzić. Że faworyci nie będą tracić punktów na boiskach jakiegoś Bournemouth, Burnley czy Huddersfield. Że mecze kończone wynikami 4:3 czy 5:4 należeć będą do rzadkości. Że walka o tytuł króla strzelców nie będzie równie zacięta jak przed rokiem. Że Mauricio Pochettino, kolejny raz wydając znacznie mniejsze pieniądze na zakupy (na razie nie wydał ani funta!) i pensje, nie pokaże potentatom, że sztuka trenowania ma równie wielki sens jak sztuka kupowania. Że nie kłócić się będziemy o decyzje sędziów (VAR zostanie wprowadzony na razie w meczach Pucharu Anglii; będą za to surowsze kary za nurkowanie)…

Do rzeczy jednak.

Czytaj dalej

Pochettino, Guardiola i bestie

1. Był 22 stycznia 2012 roku, 91. minuta meczu Tottenhamu z Manchesterem City, również rozgrywanego na Etihad. Gdyby Jermainowi Defoe nie zabrakło centymetra, by dojść do dośrodkowania i wepchnąć piłkę do bramki, goście wyszliby na prowadzenie, nie tylko odwracając losy meczu, ale także wpływając na losy całego sezonu (gdy rozgrywano to spotkanie, Tottenham wydawał się jeszcze poważnym kandydatem do mistrzostwa Anglii – mistrzostwa, które ostatecznie i w niezapomnianych okolicznościach wpadło w ręce… Manchesteru City). Inna sprawa, że wcześniej ten mecz wydawał się przegrany: do 60. minuty MC prowadził 2:0, ale Tottenham, prowadzony wówczas przez Harry’ego Redknappa, odrobił straty i teraz powinien sięgnąć po wygraną…

Ale nie, nie sięgnął. Było nawet gorzej: w 93. minucie Ledley King spóźnił się ten jeden jedyny raz  ze wślizgiem i sfaulował Mario Balotellego w polu karnym. Włoch wykorzystał karnego i skończyło się 3:2 dla gospodarzy.

Rzecz w tym, że Balotellego od kilkunastu minut nie powinno już być na boisku: podczas walki o piłkę, w jakże częstej dla siebie chwili szaleństwa nadepnął na głowę (!) leżącego na murawie Scotta Parkera. Sędziujący spotkanie Howard Webb nie zauważył incydentu. Czteromeczowa dyskwalifikacja, nałożona na Włocha przez Football Association po kilku dniach, nie była dla Tottenhamu żadnym pocieszeniem: punkty zostały w Manchesterze.

Przypomniało mi się to zdarzenie wczoraj, kiedy – jak chyba wszyscy starający się zachowywać obiektywizm widzowie – zapłonąłem oburzeniem po tym, jak Kyle Walker popchnął w polu karnym Raheema Sterlinga, a ten, w oczywisty sposób wytrącony z rytmu, kopnął piłkę tak, że trafiła w ręce Hugo Llorisa. Zapłonąłem oburzeniem, bo Manchesterowi stała się krzywda: gdyby Sterling zwyczajnie się przewrócił, sędzia Marriner podyktowałby karnego, a oprócz tego zapewne wyrzuciłby Walkera z boiska. Po wykorzystaniu jedenastki drużyna Guardioli nie dałaby już sobie wydrzeć prowadzenia – wygrałaby ten mecz w pełni zasłużenie, nawet jeśli zdobywane przez nią wcześniej gole były efektami prezentów ze strony bramkarza Tottenhamu.

Czytaj dalej

Derby z dystansu

W pierwszych słowach mego wpisu chciałbym serdecznie przeprosić panią sprzedawczynię jednej ze stacji benzynowej w Kotlinie Kłodzkiej (nazwy reprezentowanej przez nią sieci nie podam, nie chcąc narazić się na zarzut kryptoreklamy; parówki w hot dogach mają wszak nienajgorsze) za to, że płacąc przedwczorajszego popołudnia za kawę, wodę mineralną i kilka innych drobiazgów wpatrywałem się równocześnie w ekran telefonu, a jakby tego mało – przekazywałem natychmiast wyczytane tam informacje synowi. W słowach kolejnych chciałbym przeprosić ją za gapiostwo: będąc pod wrażeniem wieści z Old Trafford i Britannia Stadium, zostawiłem przy ladzie butelkę wody i musiała za mną wołać; właściwie to cud, że przy ekspresie do kawy nie zapomniałem portfela albo kluczyków do samochodu. Czytaj dalej

Siedem punktów na zamknięcie okienka

1. Tego, że padnie kolejny rekord i że w Anglii na piłkarzy znów wyda się ponad miliard funtów, można się było spodziewać nie tylko w związku z nieopuszczającą kluby radością z nowego kontraktu telewizyjnego. Do Manchesteru przeprowadzili się – i rozpoczęli przebudowę drużyn pod swoje potrzeby – Jose Mourinho i Pep Guardiola, podobnie było z Antonio Conte w Chelsea. Zatrudnienie trenerskich gwiazd tej rangi musiało się wiązać z przyznaniem im stosownego budżetu, imponujących inwestycji można było się spodziewać również po Jurgenie Kloppie, dla którego kończy się właśnie pierwsze pełne lato w klubie, i Arsenie Wengerze, znajdującym się pod presją na starcie ostatniego roku dotychczasowej umowy z Arsenalem. Leicester z kolei i Tottenham, pracujące z nieporównanie skromniejszymi budżetami, grają w Lidze Mistrzów – pewność zysków związanych z rozegraniem co najmniej sześciu meczów w tych elitarnych rozgrywkach pozwoliła klubowym księgowym na powiększenie budżetu transferowego o kilka milionów i sprowadzenie np. Slimianiego czy Sissoko. W kilku klubach pojawili się nowi inwestorzy/udziałowcy, West Ham zaś gra od tego roku na większym stadionie – zyski z kilkunastu tysięcy biletów ekstra również piechotą nie chodzą. 

Siłę ekonomiczną Premier League najlepiej pokazują jednak wzmocnienia Crystal Palace. Klub ze środka tabeli, o maleńkim stadionie, rekompensuje sobie odejście Bolasiego zakupem Benteke i Townsenda, a wysokością kontraktu kusi także, było nie było, reprezentanta Francji Mandandę. Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, dlaczego Yohan Cabaye nie gra np. dla Milanu? Ja przestałem. Aż trzynaście klubów angielskiej ekstraklasy kupiło piłkarzy za największe sumy w dziejach. Ciąg dalszy nastąpi. Czytaj dalej