Archiwa tagu: Tottenham

Ani zamieć, ani wymieć

Daruję sobie kibicowskie wykrzykniki – aż za dużo usłyszeli ich dzisiaj moi redakcyjni koledzy, kiedy de Gea bronił nogami strzały Bale’a i Dempseya, albo kiedy Ferdinand blokował uderzenia Dempseya i Defoe’a. Daruję sobie również wyliczenia bramek traconych przez Tottenham i zdobywanych przez Manchester United w doliczonym czasie gry tego sezonu. Zostawię na boku wywód o tym, jak ten wywalczony w ostatnich sekundach punkt może wpłynąć na walkę o czwarte miejsce – nie tyle nawet z arytmetycznego, co z psychologicznego punktu widzenia. Jeśli o tej mniej więcej porze przed rokiem zaczął się dołek Tottenhamu, tym razem o dołku nie może być mowy, ba: drużyna wchodzi w ważny fragment sezonu podbudowana świadomością czterech punktów zdobytych na – prawdopodobnie – przyszłym mistrzu Anglii.

Ten ubiegłoroczny dołek zapewne nieprzypadkowo zbiegł się nie tylko ze spekulacjami o rychłym objęciu przez Harry’ego Redknappa posady trenera reprezentacji Anglii, ale także z kontuzją i nieobecnością Aarona Lennona. Dziś prawoskrzydłowy Tottenhamu znów zagrał świetnie, kreując dla kolegów sześć dobrych lub bardzo dobrych sytuacji (tę najlepszą zmarnował kilkanaście minut przed końcem Defoe, zablokowany przez Ferdinanda) i samemu próbując szczęścia po kilku zejściach do środka. To w ofensywie – a przecież ile razy, zwłaszcza w trakcie pierwszej połowy Lennon angażował się w pressing, wracając także, kiedy było trzeba, przed własne pole karne (StatsZone pokazuje, że miał trzy udane przejęcia piłki i wślig). Pamiętam taki moment, bodaj z 89. minuty, w którym piłka wyszła na aut, a Lennon nie miał już siły, by po nią podejść – jak dobrze, że zerwał się jeszcze raz, trzy minuty później.

Świetna gra prawego pomocnika – Evra nie radził sobie z nim nie po raz pierwszy w historii spotkań tych dwóch drużyn – była potrzebna tym bardziej, że mniej widoczny (może raczej należałoby powiedzieć: lepiej pilnowany) był Bale. W pierwszej połowie Walijczyka w zasadzie nie było, w drugiej dostał kilka piłek, ale zamiast prób dośrodkowań wybierał strzały – głównie blokowane. Statystyki Dembele i Parkera wskazują na niezły występ; moim zdaniem jednak obaj środkowi pomocnicy zbyt często zwalniali grę – może czekając na niewłączających się w ataki bocznych obrońców. Defoe jako jedyny napastnik zbyt rzadko oglądał piłkę. Kłopot z grającym na lewej obronie prawonożnym Naughtonem był oczywisty: schodził do środka, żeby przełożyć sobie piłkę na lepszą nogę i okazje na dośrodkowanie ze skrzydła brały w łeb. W tym sensie dobrą zmianę zrobił Villas-Boas, wprowadzając na końcówkę Assou-Ekotto: nawet jeśli Kameruńczyk nie jest jeszcze w pełni sił, potrafił przecież zagrać tę kluczową piłkę, po której za krótko piąstkował niewątpliwy do tego momentu bohater meczu, czyli David de Gea.

No dobra, mieliśmy sobie darować kibicowskie wykrzykniki. Bez nich należałoby powiedzieć, że gospodarze po prostu nie mieli pomysłu na rozmontowanie zdyscyplinowanego i bardziej dojrzałego taktycznie Manchesteru United, który raz morderczo zaatakował w pierwszej połowie, a potem – schowany za podwójną gardą – czyhał na kolejną okazję. Należałoby pochwalić Carricka (sześć wślizgów, czery przejęcia; zobaczcie na załączonym obrazku podsumowanie jego gry defensywnej) i Jonesa, o których rozbijali się wspomniani już środkowi Tottenhamu, zauważyć podwojone krycie Bale’a, docenić inteligentne wypady Wellbecka i fantastyczną skuteczność murowanego już obok Michu kandydata na piłkarza roku, czyli Robina van Persiego (Defoe miał przecież czystsze sytuacje niż Holender, a skończył mecz bez gola; inna sprawa, że nikt nie przeszkadzał dośrodkowującemu Cleverleyowi, a i Walker zagapił się przy kryciu napastnika), ale nade wszystko skomplementować świetną grę środkowych obrońców. Rio Ferdinand i Nemanja Vidić… przecież dwa-trzy sezony temu to była najlepsza para stoperów nie tylko na Wyspach. Może należałoby powiedzieć, że przypominało to rozgrzewkę przed wyjazdem do Madrytu; że tak właśnie ustawione Czerwone Diabły mają szansę na przetrwanie w Lidze Mistrzów – oddające inicjatywę, cofnięte głęboko i wyczekujące na możliwość szybkiego ataku. Gdyby tylko mecz zakończył się minutę wcześniej, ten tekst byłby zapewne analizą odzyskanej wreszcie pewności MU w defensywie i zawierałby zdanie, że nawet de Gea dobrze wyłapuje dośrodkowania…

Tak, nie byłem zachwycony, patrząc, jak szukający wyrównania Tottenham próbuje wrzucać kolejne piłki w pole karne MU (w końcówce Caulker na zmianę z Dawsonem przesuwali się do przodu, by wesprzeć niewysokich kolegów – to Caulker absorbował uwagę Vidicia, gdy de Gea wychodził do feralnego piąstkowania). Z drugiej strony: czy pamiętacie mecz, w którym Czerwone Diabły stworzyłyby tak niewiele sytuacji bramkowych? Czy pamiętacie mecz, w którym rywale byliby przy piłce 61 proc. czasu gry? Czy pamiętacie mecz, w którym sir Alex nie trafiłby ze zmianami? Valencia – wprowadzony, jak rozumiem, po to, żeby udało się wreszcie wyprowadzić jakąś kontrę, niemal nie dotknął piłki. Rooneya widzieliśmy mniej niż się można było spodziewać: jak Tottenham atakował przed jego wejściem na boisko, tak atakował po nim; Anglik w żaden sposób nie odciążył zmęczonych kolegów.

Zgoda: możemy i powinniśmy rozmawiać o niepodyktowanym faulu za zderzenie Rooneya z Caulkerem; zderzenie – jak sądzę, nie tyle niezauważone przez liniowego, co uznane za przypadkowe. Możemy i powinniśmy rozmawiać, bo w świetle przepisów Manchesterowi United należał się karny. Zapewne: podobnych karnych w każdym meczu należałoby dyktować po kilka (pamiętacie sponiewieranego Oscara w pierwszych sekundach meczu Chelsea-Arsenal?); zapewne: na podobnie przypadkowy wyglądał incydent Ramires-Szczęsny… Konsekwencja sędziów z pewnością ułatwiłaby nam komentowanie tego sportu. Konsekwencja i mniejsza liczba pomyłek – dziś mieliśmy również szereg niepodyktowanych rzutów wolnych dla Tottenhamu, zwłaszcza po faulach na Parkerze i Dembelem, i niesłusznie odgwizdanego spalonego, kiedy strzelał Bale, a dobijał Defoe, i w końcu pociągającego za koszulkę Parkera Shinjiego Kagawę – w polu karnym, a jakże… Decyzją Dempseya była walka do końca o powodzenie akcji w 51. minucie – gdyby faulowany przez Evrę wywrócił się na linii pola karnego, Francuz wyleciałby z boiska z drugą żółtą kartką…

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że z punktu widzenia zranionej dumy kibica MU faul Caulkera na Rooneyu był kluczowym momentem meczu, nie kwestionuję tego – proponuję jednak przywrócenie proporcji. Sam Rio Ferdinand, pisząc na Twitterze o karnym, który należał się MU, użył go jako argumentu, że oto proszę: nie wszystkie decyzje sędziów są po myśli Czerwonych Diabłów. To, że dodał przy okazji, iż przed meczem brał remis w ciemno, niech to posłuży za komentarz do sporu, jaki wybuchł pod jednym z poprzednich wpisów. Spieraliśmy się, przypomnę, na temat, czy fakt, że ktoś jest najlepszy w lidze, oznacza automatycznie, że ten ktoś jest znakomity…

Zostawmy to na razie i zajmijmy się meczem wcześniejszym. Rzecz w tym, że nie mogę się zdecydować, czy pisanie o Arsenalu należy do najprostszych, czy najtrudniejszych zadań dziennikarskich. Czy korzystanie z zatrważająco dużej bazy gotowych cytatów, zdań dawno napisanych, żartów przechodzonych jak kurtka Arsene’a Wengera, ułatwia, czy utrudnia życie zawodowe. Czy przybieranie po raz nie wiadomo który tonu znużenia, przypominanie o cierpieniu menedżera Kanonierów, zastanawianie się, dlaczego nie wydaje pieniędzy itd., itp., posuwa nas w jakimkolwiek sensownym kierunku. Mamy oto mecz z Chelsea i jego drugą minutę. Mającą własne problemy drużynę gospodarzy, wzgardzoną przez Guardiolę, po ostatnich występach głośno kwestionowaną przez własnych kibiców, udaje się otworzyć jednym podaniem Theo Walcotta. Olivier Giroud jest sam na sam z Czechem. Oczywiście nie trafia, a kibice Arsenalu myślą po raz nie wiadomo który, że van Persie by to strzelił. Minutę później Ramires nadeptuje na stopę Coquelina, rusza szybki atak i jest gol numer jeden. Parę minut później mający mnóstwo miejsca Ramires przewraca się w polu karnym o nogę Szczęsnego, jest rzut karny i gol numer dwa.

Przez następne trzydzieści kilka minut oglądamy zawstydzające – z punktu widzenia kibica Arsenalu – widowisko. Diaby wolniejszy od wszystkich pozostałych piłkarzy (czy zdolny do gry?), Coquelin onieśmielony, Szczęsny niepewny, Sagna biegający bez sensu i celu, Cazorla odcinany od podań, podobnie jak Walcott, Giroud niewidoczny… Mnóstwo miejsca nie tylko dla pomocników Chelsea, ale także dla podłączającego się do akcji ofensywnych Azplicuety, wspierającego po prawej stronie Hazarda. Czemu nikt za nim nie wracał, czemu nikt do niego nie schodził, kiedy asystował przy golu Maty? Czemu, aby zacząć grać z Chelsea – mającą, powtórzmy, swoje kłopoty – trzeba było pięnastominutowej rozmowy z trenerami w przerwie, a nie przed rozpoczęciem spotkania?

Pytania można oczywiście mnożyć, odnosząc je również do drugiej strony – i znów mając wrażenie, że nie są to pytania nowe. Czemu Chelsea stanęła? Czemu Torres, a nie Demba Ba w wyjściowej jedenastce (Hiszpan grał, jak nie przymierzając Giroud w Arsenalu)? Czemu obrońcy okazali się tak niepewni przy niehuraganowych przecież atakach Kanonierów? Dlaczego Arsenal nie rozpoczął tak, jak zakończył? Co to znaczy, że Arsene Wenger otwartym tekstem mówi, iż problem jego drużyny jest problemem psychologicznym? Nie lepiej byłoby, gdyby popracował nad sprowadzeniem do drużyny jakiegoś prawdziwego wojownika środka pola, takiego Vieiry?

Miałem nie korzystać ze zdań dawno napisanych. To była fajna niedziela. Remis Tottenhamu zasłużony. A kto był najlepszy na boisku? Moim zdaniem Darren Baldwin, od lat dbający o murawę White Hart Lane i czyniący ją jedną z najlepiej zadbanych w Anglii. W ataku śnieżycy o cichych bohaterach takich meczów powinniśmy również pamiętać.

Pojedynki na szczycie

Tym razem powody do narzekania na komputer, układający listę spotkań angielskiej Premier League, miałby nie Alex Ferguson, Arsene Wenger czy Rafa Benitez, ale menedżer Reading Brian McDermott. Oto za sprawą terminarza rozgrywek, który w jeden weekend spotyka zarówno Manchester United z Liverpoolem, jak Arsenal z Manchesterem City, takie mecze, jak Reading-WBA schodzą na plan dalszy – nawet jeśli spokojnie można by od nich zacząć i na nich skończyć.

Cierpiący od miesięcy kibice Reading cierpieli także w tym spotkaniu: ich drużyna próbowała konstruować ataki mocno nieporadnie, między obroną a drugą linią wyła dziura, której nie potrafił załatać debiutujący (i zmieniony w przerwie) Carrico. Nieźle zorganizowane w obronie West Bromwich groźnie kontratakowało – do stworzenia zagrożenia wystarczała w gruncie rzeczy szybkość Morrisona i siła Lukaku (jeśli w tej formie Belg wróci na Stamford Bridge, gdzie jest już przecież także Demba Ba, Torres naprawdę będzie musiał szukać innego klubu…), ale przede wszystkim wydawało się kontrolować przebieg wydarzeń – aż do 82. minuty. „Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0”, przekonują się zwykle kibice i zwykle mają rację – WBA nie zdobyło trzeciej bramki, choć po uderzeniach Lukaku słupek na Madejski Stadium pewnie nadal się trzęsie, i na 8 minut przed końcem zwycięstwo zaczęło wymykać mu się z rąk. Niesamowita historia, w której nie o taktyce rozmawiamy, a o wreszcie tętniących życiem trybunach (wcześniej siedziały cicho albo wręcz buczały na swoich), wierze i nadziei jednych, panice i spętanych nogach drugich. No, może jeszcze o sprytnym przepuszczeniu piłki przez Morrisona do Kebe przy pierwszym golu dla gospodarzy, i o naprawdę chytrze wykonanym przez Iana Harte’a (kogóżby innego?) rzucie wolnym, po którym zgrywający piłkę do Pogrebniaka Pearce wyszedł w chwili dośrodkowania przed pole karne…

Zanim spojrzymy na szczyt, powiedzmy tylko, że walka o utrzymanie się zaostrza: Southampton z Borucem w bramce zwyciężył, w powstrzymaniu kryzysu Aston Villi nie obejdzie się chyba bez zmiany menedżera, Newcastle niebezpiecznie osuwa się tam, gdzie zwykle o tej porze roku jest Wigan – no i pozostaje jeszcze Queens Park Rangers, w którym nieznany dotąd raczej z taktycznego nowinkarstwa Harry Redknapp zaczął ustawiać Adela Taarabta jako „fałszywą dziewiątkę”, wracającą do pomocy i próbującą absorbować uwagę grających w tej strefie zawodników (to dlatego Michael Dawson tyle razy przekraczał z piłką linię środkową – przez ogromne fragmenty spotkania na Loftus Road nie miał kogo pilnować, a i Vertonghen wychodził wysoko, żeby nie stracić Marokańczyka z oczu; więcej o grze Taraabta pisze Michael Cox, a Wy popatrzcie, w których sektorach boiska otrzymywał piłkę podczas meczów z Tottenhamem i Chelsea), a Shauna Derry’ego wydelegował przed linię obrony, gdzie równie sędziwi Hill i Nelsen mają wyraźnie dobry wpływ na Fabio i Onuohę. Ustawienie 4-1-4-1 sprawiło Tottenhamowi duże kłopoty: przed polem karnym było gęsto, ataki ze skrzydeł nie przynosiły powodzenia, a kiedy Bale na stałe zszedł do środka – przestał otrzymywać piłki. Tym razem słabiej grał ściśle pilnowany przez Mbię Dembele, często zwalniający grę bądź podający z rzadką u niego niefrasobliwością. W sumie spotkanie z Tottenhamem ułożyło się dla podopiecznych Redknappa podobnie jak mecz z Chelsea: wytrzymany pierwszy napór, z genialnymi interwencjami Julio Cesara po strzałach Defoe’a i Adebayora, a potem rosnąca pewność siebie w miarę, jak rywalom kończyły się pomysły. AVB ma niewątpliwą zagwozdkę z Adebayorem: napastnik, żeby się odblokować, musi grać i musi czuć wsparcie trenera, tymczasem w takim meczu jak wczorajszy lepiej byłoby postawić na swobodniej czującego się między liniami Dempseyea. Na szczęście były napastnik Arsenalu wyjeżdża na Puchar Narodów Afryki i problem jego niskiej skuteczności przestanie na jakiś czas być naszym problemem…

Szkoda, że Torres nigdzie się nie wybiera i Rafa Benitez nadal będzie się mozolił przy ustalaniu składu Chelsea. Na Britannia Stadium zostawił Hiszpana w rezerwie, ale w kolejnym spotkaniu pewnie znów będzie musiał na niego postawić – ku udręce kibiców. Nie pisałem o Chelsea przy okazji meczu ze Swansea, nie chcąc nadmiernie rozkołysać huśtawki „kryzys-kandydat na mistrza-kryzys” – uważałem i uważam, że Rafa Benitez nie jest dla fanów tej drużyny powodem do zmartwienia, choć wczoraj niewątpliwie potrzeba było wsparcia Waltersa, który strzelił dwa samobóje, żeby wygrać ze Stoke aż tak przekonująco. Zanim piłkarz gospodarzy wpakował piłkę do własnej bramki po raz pierwszy (w przeklętej 46. minucie, czyli „do szatni”…), mecz był wyrównany – ba, także przy stanie 0:1 fani Chelsea przeżyli chwilę grozy, gdy sędzia Marriner pokazał na jedenasty metr po faulu Azplicuety na Etheringtonie, by sekundę później wycofać się z decyzji, bo znakomita jak zawsze Sian Massey podniosła chorągiewkę pokazując spalonego. Rzecz w tym, że dążące do wyrównania Stoke się odsłoniło, Hazard czy Mata mieli dużo miejsca, a co się dzieje, jak Hazard czy Mata mają dużo miejsca, wiedzą te wszystkie drużyny, którym Chelsea pakowała po pięć czy osiem bramek…

Po obejrzeniu meczu MU z Liverpoolem przestałem się dziwić wyznaniu sir Alexa Fergusona, że przestał sprawdzać terminarz spotkań i miejsce w tabeli dzisiejszego rywala. Mecz zapowiadany jako wydarzenie kolejki był dla wicemistrza Anglii meczem, jak każdy inny mecz z drużyną środka tabeli: meczem do wygrania bez nadmiernego wysiłku i meczem, w którym – jak to często w tym sezonie – mimo przewagi na papierze trzeba się było denerwować o ostateczny wynik. Nie za mocne to United, powtarzamy za każdym razem, kiedy przyglądamy się tej drużynie; problem w tym, że prawie za każdym razem wygrywa.

Jej wejście w mecz z Liverpoolem było oczywiście imponujące. Świetnie kontrolujący grę Carrick, za szybki czasem nawet dla kolegów Welbeck, skuteczny van Persie, rozważny Cleverley, romantyczny Kagawa – za każdym razem niby nic (z wyjątkiem bajecznego podania Carricka, po którym Rafael wyłożył piłkę van Persiemu, Holender uderzył piętą, a Skrtel zablokował…), za każdym razem niby dużo piłkarzy Liverpoolu we własnej strefie obronnej i za każdym razem hektary wolnego miejsca dla atakujących gospodarzy… Akcja, zakończona golem van Persiego, podczas której piłka krążyła między Kagawą, Welbeckiem i Cleverleyem, zanim trafiła do Evry, była jednak znakomitą ilustracją nie tyle siły gospodarzy, co słabości ich rywali. Gdzie było wówczas trzech środkowych pomocników Liverpoolu? Dlaczego żaden nie przerwał jej zanim jeszcze piłka powędrowała do Evry? W zasadzie dopiero po wejściu Sturridge’a pressing, którego mogliśmy się spodziewać po Liverpoolu, zaczął jako tako funkcjonować, a piłkarze MU zaczęli tracić piłkę – także na własnej połowie, co stało się przyczyną jednej czy dwóch niebezpiecznych sytuacji z udziałem dobrze współpracujących Suareza i Sturridge’a. W drugiej linii gości zawiódł zwłaszcza Joe Allen – prawdę mówiąc za wszystkie swoje straty bardziej niż Lucas nadający się do zmiany.

Tuż po przerwie miała miejsce pierwsza tego popołudnia kontrowersyjna decyzja sędziego: Howard Webb uznał drugiego gola dla MU, choć Vidić był na spalonym. Przy piekle, jaką wywołały rozstrzygnięcia Mike’a Deana w meczu Arsenalu z MC decyzja niemal niewinna, zresztą głównym problemem tej akcji było dramatyczne odpuszczenie krycia Evry. Co do meczu Arsenalu zaś: kibiców Kanonierów musi boleć, jak sądzę, nie sam fakt, że sędzia pokazał Koscielnemu czerwoną kartkę, ale idiotyczne zachowanie samego obrońcy – i późniejsze gapiostwo jego kolegów przy obu bramkach. Chwyt, jaki Francuz zastosował na Dżeko był wszak z gatunku zapaśniczych, a okazja bramkowa, jaką udaremnił faulując Bośniaka, była oczywista. Brak koncentracji Vermaelena i Gibbsa przy szybko wykonanym rzucie wolnym, po którym piękną bramkę strzelił Milner, zasługiwał na wytarganie za uszy przez Steve’a Boulda. Gibbsowi należała się też bura za stratę piłki na rzecz Zabalety, która przyniosła w konsekwencji drugą bramkę dla gości. Później mecz przypominał sesję treningową, której tematem było granie w przewadze – wszystkim trenerom polecam analizę zachowania w tej fazie spotkania Davida Silvy. Niewiele więcej było do analizowania niestety – z piłkarzy Arsenalu walczył tylko Wilshere…

Co do czerwonej kartki dla Kompany’ego, jak wielu uczestników Twitterowej debaty uważam, że jest zgodna z duchem i literą prawa: było to wejście niebezpieczne jak cholera i było to wejście obiema nogami. Wiem, że Kompany najpierw wybił piłkę, że jest świetnym obrońcą i że unika brutalnej gry, ale sorry: prawo jest prawo, lepiej dla zdrowia piłkarzy, że tak je skonstruowano.

Jakaś puenta by się przydała, najlepiej literacka. No to kupcie ostatni numer „Tygodnika”, gdzie Jerzy Pilch układa z ulubionych pisarzy nie jedną, i nie dwie, tylko trzy drużyny piłkarskie. „Czerwona kartka za kopnięcie przeciwnika bez piłki – Tołstoj. Żółta – za symulowanie karnego – Mann (…). Żółte kartki: za niebezpieczną grę – Kafka, za ubliżanie sędziemu – Czechow”… Co tu narzekać na Webba czy Deana, Koscielnego czy Kompany’ego…

PS Obrazki ze Stats Zone wrzucę, jak dojadę do domu 😉

Harówka dla Harry’ego

Na liście dziennikarskich klisz, które w ostatnich tygodniach irytują mnie w stopniu ponadprzeciętnym, poczesne miejsce zajmują dwie: wyliczanie lat, w których Arsenal Arsene’a Wengera nie zdobył żadnego tytułu, oraz nazywanie Harry’ego Redknappa „Harrym Houdinim”. Nowy menedżer QPR nie jest żadnym magikiem ani cudotwórcą, ba: zapewne nie jest nawet lepszym szkoleniowcem niż zwolniony kilka tygodni temu Mark Hughes. Świetnie można wyobrazić sobie sytuację, w której to Redknapp źle zaczyna sezon, zbieranina sprowadzonych przezeń w pośpiechu piłkarzy panikuje szybciej niż potrafi się zintegrować i żeby powstrzymać pogłębiającą się degrengoladę właściciel decyduje się potrząsnąć klubem przez zmianę trenera i w miejsce 65-letniego Anglika sięga po młodszego o blisko ćwierć wieku Walijczyka. „Efekt nowego menedżera” jest zjawiskiem szeroko dyskutowanym, statystycy kwestionują jego długotrwałe skutki, ale w momencie przedłużającej się kiepskiej passy zwolnienie trenera wydaje się najskuteczniejszym sposobem powiedzenia podłamanym piłkarzom: „Słuchajcie, naprawdę może być inaczej”. I czasem rzeczywiście jest inaczej. Czasem, zaznaczam – nie zawsze.

Co może dać piłkarzom QPR Harry Redknapp? Po pierwsze, najprostsze i najtrudniejsze zarazem, może stworzyć z nich drużynę. Trudna sprawa, przy tylu indywidualnościach, które – patrz np. Djibril Cisse – z niejednego chleba piec jadły i niejednego trenera przeżyły, ale jego pierwsze decyzje, polegające na dowartościowaniu ciężko pracujących twardzieli w stylu Nelsena, Mbii czy Hilla, dają tu niezbędny fundament. On też niejednego piłkarza już prowadził, nie pęknie ani przed Wrightem-Philipsem, ani przed Bosingwą. Generalnie jak mało kto znający smak walki o utrzymanie w Premier League nowy menedżer QPR wie, że to nie jest czas gwiazdorstwa, efektownej piłki i taktycznych subtelności. Żadna tam płynna gra, ładne podania itd. – teraz jest czas twardej walka o utrzymanie. Jak celnie podsumował Nick Szczepanik, po przyjściu do drużyny nowy menedżer zażądał krwi, potu i łez – i wczoraj z pewnością nieźle się napocili.

Inna sprawa, że najlepszy, choć chorobliwie nierówny piłkarz tego zespołu Adel Taraabt haruje raczej z rzadka. Jego współpraca z Redknappem ma swoją historię w Tottenhamie, w którym nazywany niegdyś „nowym Zidanem” Marokańczyk nie mieścił się w składzie i z którego menedżer pozbywał się go – za marny milion funtów – bez żalu, określając jako „fruitcake”, co przełożyć można zarówno jako „świrus”, jak i jako, uczciwszy uszy, „ciota”. Powodów do nieporozumień było mnóstwo, ale tym razem menedżer zdecydował się zaufać piłkarzowi – wystawił go nie, jak zazwyczaj, po lewej stronie, ale za napastnikami, gdzie Taarabt zgodnie ze swoim numerem na koszulce miał szukać sobie miejsca między liniami pomocy i obrony Fulham – i robił to rzeczywiście ze znakomitym skutkiem. Zobaczcie, gdzie zawodnik QPR dostawał piłkę i jak wiele z tych podań było krótkich: widać, że Marokańczyk umie pokazywać się do gry kolegom, w ułamku sekundy uwalniając się spod opieki rywali. Szkoda, że najprawdopodobniej za kilkanaście dni wyjedzie na Puchar Narodów Afryki.

Pochłonięty kinderbalem i przygotowaniami świątecznego numeru „Tygodnika” nie zdołałem w sobotę obejrzeć niczego więcej – ominęły mnie więc nie tylko rutynowe wygrane obu drużyn z Manchesteru, ale przede wszystkim sensacyjna porażka Liverpoolu z Aston Villą. Poprzednie tygodnie były przecież dla fanów z Anfield obiecujące, goście radzili sobie cieniutko… Ech ta Premier League, zawsze jest inaczej. Inaczej było również dziś w meczu Tottenhamu ze Swansea: znakomicie operująca przecież piłką drużyna gości całkowicie oddała pole i to pomimo faktu, że w środku miała teoretycznie jednego zawodnika więcej. Andre Villas-Boas wystawił dwójkę napastników – co kazało mi się bać, że żaden z nich nie obejrzy futbolówki, którą spokojnie będą wymieniać między sobą Britton, Ki Sung-Yung i Guzman. Nic z tych rzeczy: Dempsey regularnie opuszczał miejsce przy linii grając właściwie jako trzeci środkowy pomocnik, a na lewe skrzydło schodził Adebayor. Pressing gospodarzy wyglądał znakomicie, posiadanie piłki i celność podań zaś – bodaj najlepiej w tym roku.

Niezwykle to było przyjemne, zapomniane już nieco doświadczenie: oglądanie Tottenhamu cierpliwego, uporczywie szukającego nowych rozwiązań w z minuty na minutę zwiększającym się tłoku (nawet Michu grał głównie na własnej połowie) i znajdującego je w końcu po stałym fragmencie gry (mówił Villas-Boas, że rozmawiali o tym, iż to właśnie jest pięta achillesowa Swansea, więc dużo ćwiczyli rzuty wolne i rogi), a potem do końca już panującego nad sytuacją. To ostatnie wydaje się sprawą kluczową:  gdyby mecze Premier League trwały 80 minut, Tottenham byłby liderem tabeli, a tymczasem w sześciu czy siedmiu spotkaniach wypuszczał punkty w końcówkach. Nad tym też w minionym tygodniu pracowano na treningach: sztab szkoleniowy zmienił wręcz ich strukturę tak, by największa dynamika i intensywność zajęć przypadała na ostatnie minuty. Czy pomogło akurat to, czy udane zmiany (zobaczcie, jak grał młody Townsend, kilkakrotnie wyrywający się do przodu i dający się sfaulować – po jednym z tych fauli padł gol dla Tottenhamu; ale warto zauważyć, że na ostatnich kilkadziesiąt sekund pojawił się również długo oczekiwany Scott Parker), czy zbyt późne przejście Swansea do ofensywy, nie podejmuję się sądzić. Grunt, że są punkty, że do drużyny wracają kontuzjowani i że piłkarze mogą z pewnością mieć poczucie, że ich szkoleniowiec wie, co robi.

PS 1. Z cyklu byli menedżerowie Tottenhamu (Redknapp wszak wygrał z Jolem…), czuję że czeka mnie niedługo pisanie kawałka o Chrisie Hughtonie. Dziesiąty mecz bez porażki w Premier League to dla Norwich najlepszy wynik od ćwierćwiecza, odniesiony – jak to zwykle u irlandzkiego szkoleniowca – bez przytupów i z właściwą mu skromnością. Takich zwierząt nie ma.

PS 2. Mniej tu ostatnio bywałem, za co przepraszam i postanawiam się poprawić. Książkę kończyłem – książkę, której to nasze blogowanie mnóstwo zawdzięcza, i która została wreszcie wygładzona, podzielona na rozdziały i wysłana do wydawcy, który zapowiada ją na maj. Mam nadzieję, że będę mógł teraz swobodniej odetchnąć i częściej blogować. Ku chwale futbolu. Okrutnego.

Mecze dnia

Przychodzą takie dni, w których po prostu nie można się wykręcić pisaniem o jednym meczu i, jak w sobotni wieczór w studiu BBC, trzeba zrobić szybki przelocik przez całość. Próbować zrozumieć np., jak to się dzieje, że drużyna idąca po mistrzostwo Anglii daje sobie w ciągu pół godziny strzelić trzy gole, i to drużynie, która jest jednym z poważniejszych kandydatów do spadku. A potem przyjrzeć się Arsenalowi w trakcie ostatniego (?) sezonu Arsene’a Wengera, Chelsea podczas ostatniego (?) sezonu właścicielskiego Romana Abramowicza, Tottenhamowi podczas pierwszego z tłustych (?) lat Andre Villas-Boasa, a jak czasu wystarczy wspomnieć jeszcze o Manchesterze City, Evertonie, Fulham i Queens Park Rangers, gdzie kolejną w swoim życiu misję niemożliwą podjął Harry Redknapp…

Mecz Reading-MU wydaje się z tego wszystkiego najprostszy: piłkarze Alexa Fergusona kolejny raz w tym sezonie (czternasty na dwadzieścia dwa spotkania, dziesiąty raz skutecznie!) gonili wynik, bramkarz i obrona (zmieniony po pół godzinie Rafael, mający już żółtą kartkę i nieprzydatny w walce o górne piłki) zagrali katastrofalnie, zwłaszcza w obliczu bitych w pole bramkowe rzutów rożnych Reading, Wayne Rooney natomiast – znakomicie, zarówno w pierwszej fazie meczu, kiedy ustawiony był po prawej stronie, jak i później za plecami van Persiego. Wielkim tematem jest rotacja bramkarzy MU: jak wpływa na ich pewność siebie i czy dobrze służy drużynie. Mogę zrozumieć, że wyższy i silniejszy od Davida de Gei Lindegaard broni z West Hamem, Norwich, QPR czy Reading – w każdym z tych przypadków dośrodkowania do rosłych i rozpychających się bezpardonowo napastników stanowią o stylu gry zespołu, ale wczoraj patrząc na golkipera United przypominałem sobie najgorsze dni Heurelho Gomesa w Tottenhamie, obleganego kilka lat temu w polu bramkowym na Craven Cottage. Gdyby w bramce MU stał de Gea, i gdyby gospodarze napierali na niego tak, jak na Lindegaarda, może sędzia zlitowałby się i zagwizdał faul na bramkarzu? Żartuję oczywiście, ale zdziwiłbym się, gdyby w następnym meczu Duńczyk zachował miejsce między słupkami.

O Arsenalu przed paroma tygodniami obiecywałem sobie nie pisać; „Arsenalu-wańce wstańce, Arsenalu kruchym jak opłatek, na którego delikatnych piłkarzy o wrażliwej psychice patrzeć równie trudno, jak na pełną niewysłowionego cierpienia twarz ich menedżera”. Ba, problem w tym, że sprawy idą coraz dalej i dalej; że coraz głośniej mówi się o odejściu Arsene’a Wengera i że on sam – przyciskany przez dziennikarzy – mówi, że będzie myślał o swojej przyszłości dopiero po sezonie. Będzie myślał? Po sezonie, który zaczął się najgorzej ze wszystkich dotychczasowych? Co się wyrabia na Emirates, że media otwartym tekstem dyskutują odejście menedżera? Przecież drużyna kadrowo nie jest słabsza niż np. taki Tottenham, to nie jest kwestia chciwości zarządu, który nie chce w nią zainwestować: zainwestował przecież w Giroud, Podolskiego, a przede wszystkim Cazorlę; do pierwszego składu wrócili Szczęsny i Wilshere… Nie jest to też kwestia zmęczenia – znów porównując z Tottenhamem trzeba powiedzieć, że rywale zza miedzy grają tyle samo, w dodatku nie w Lidze Mistrzów, tylko w późniejszych o dzień lub dwa rozgrywkach Ligi Europejskiej… O cóż więc chodzi? Moim zdaniem o trzy, dość banalne kwestie szczegółowe i jedną generalną. Po pierwsze, część zawodników niedawno jeszcze angielską ekstraklasę zachwycających, Vermaelen zwłaszcza, mocno obniżyła loty. Po drugie, Podolski czy Gervinho grają nierówno – oglądasz w akcji tego ostatniego i nigdy nie wiesz, czy cię zachwyci, czy rozśmieszy (ostatnio rozśmiesza). Po trzecie, młodym, którzy zrobili ogromne postępy – Jenkinsonowi np. – wciąż zdarzają się błędy. Głównie chodzi jednak o mgłę niepewności, która unosi się nad Emirates i której Wenger nie potrafi rozwiać: francuski menedżer wydaje się równie niepewny siebie, jak niepewni są jego zawodnicy. Patrząc na swobodnie wymieniającą podania, dobrze zorganizowaną Swansea można się było zastanawiać, czy na skutek dziwnego zbiegu okoliczności drużyny nie zamieniły się koszulkami. Owacja fanów Arsenalu zgotowana po meczu zwycięzcom była zrozumiała właśnie z tego powodu: ten styl gry zawsze się tu podobał, do takiego przyzwyczaili nas Kanonierzy, ba, nawet takie zakupy, jak sprowadzony za marne dwa miliony jeden z najlepszych w tej chwili zawodników ligi Michu były niegdyś domeną Wengera.

Menedżer Arsenalu nie ma lekko, ale i tak lżej niż menedżer Chelsea. Chociaż… miałbym ochotę napisać, że pierwsze 45 minut występu drużyny Rafy Beniteza na Upton Park mogło zadowolić najbardziej wybrednych, najbardziej stęsknionych za Roberto di Matteo, Carlo Ancelottim czy wręcz Jose Mourinho fanów tego zespołu. Sprawozdawca „Daily Telegraph” zauważył również, że pod nowym szkoleniowcem zespół więcej biega i ciężej pracuje – co łączy się skądinąd z wyrzutem Beniteza pod adresem poprzednika, że zastał zespół kiepsko przygotowany fizycznie. Problem w tym, że wystarczyło na jedną połowę – świetne zmiany Sama Allardyce’a, pojawienie się na boisku Diame i intensywniejszy pressing odwróciły losy spotkania: nawet heroizm Petra Czecha nie był w stanie powstrzymać naporu gospodarzy. O golu Carltona Cole’a, opierającego się podczas wyskoku na Ivanoviciu, można by dyskutować – sędzia gwizdnął w podobnych okolicznościach w pierwszej połowie; o błędzie Ashleya Cole’a przed trzecią bramką dla gospodarzy już nie. „It was all about belief and desire” – mówił po meczu Allardyce. Ano właśnie. Kibice Chelsea są rozczarowani i wściekli, krytykują menedżera i tylko patrzeć, jak zaczną krytykować właściciela klubu, który przecież jest bezpośrednio odpowiedzialny za cały ten bajzel. Jak się zachowa Roman Abramowicz, kiedy znajdzie się w zasięgu furii trybun własnego stadionu? Do tej pory był nietykalny – można by rzec, że kibice zachowywali się bardziej odpowiedzialnie niż on sam…

W kwestii Tottenhamu sprawy wyglądają relatywnie prosto: wyzdrowiał Moussa Dembele, a z Belgiem w składzie drużyna nie przegrywa. To również oczywiście zdanie nie całkiem serio (choć udowodnione statystycznie); chodzi o to, że w środku pola jest piłkarz potrafiący nie tylko piłkę odebrać, ale także utrzymać ją pod presją, a nade wszystko: przyspieszyć, przeprowadzając rajd zakończony celnym podaniem. Po odejściu Modricia i van der Vaarta przechodzenie z obrony do ataku wydawało się piętą achillesową tej drużyny, zwłaszcza że i Clint Dempsey (sprowadzony ostatniego dnia okienka transferowego, z racji transferowo-kontraktowych sporów z Fulham fizycznie nieprzygotowany do sezonu) długo wkomponowywał się w zespół i tak naprawdę dopiero w ciągu ostatnich kilkunastu dni – gdy dwukrotnie asystował przy bramkach Defoe’a – zaczął sprawiać wrażenie, że rozumie swoją rolę między wysuniętym napastnikiem a pozostałymi graczami drugiej linii. Co tu gadać: z Dembelem drużyna gra lepiej, a przede wszystkim zaczyna być widać pracę, jaką wykonał z piłkarzami Andre Villas-Boas. Najbardziej uderzające jest to oczywiście w przypadku Jermaina Defoe; nikt, ze mną w pierwszej kolejności, nie spodziewał się, że niewysoki Anglik będzie potrafił grać jako jedyny napastnik, tymczasem Defoe w każdym kolejnym wywiadzie podkreśla zasługi, jakie zaledwie pięć lat starszy od niego menedżer ma dla ewolucji jego gry i gry całej drużyny. Jeszcze raz przypomina się w tym kontekście przedsezonowa wypowiedź Kyle’a Walkera, który mówił, że inaczej niż w Chelsea, Villas-Boas w Tottenhamie będzie miał do czynienia z młodą ekipą pełną otwartych głów; widać, że te chłopaki chcą się uczyć i że nauka przynosi efekty. Defoe to jeden z wygranych, kolejny to Aaron Lennon, niesłusznie pozostający w cieniu Garetha Bale’a. W ostatnich meczach prawoskrzydłowy nie tylko zdobywał bramki i miał dobre ostatnie podania, ale także niestrudzenie uczestniczył w pressingu, wspierał bocznego obrońcę (z Fulham był to niezbyt doświadczony, ale bardzo odpowiedzialnie grający Naughton), a przede wszystkim – podobnie jak robi to Bale, jak sobie tego życzy Villas-Boas i jak nie lubią rywale – schodził do środka, opuszczając miejsce przy linii bocznej. Tottenham wysoko ustawia linię obrony, ale ma w bramce szybkiego Llorisa (nie wiem, czy Francuz czasami nie wybiega z niej zbyt pochopnie, ale wciąż sprzyja mu szczęście), z Fulham poprawił celność podań, w pierwszej połowie potrafił długo utrzymywać się przy piłce, w drugiej szczęśliwie wyszedł na prowadzenie, a później skutecznie kontrował… Ważne zwycięstwo z niełatwym przecież rywalem, i nawet jeśli za tydzień z Evertonem nie będzie już tak dobrze, to trzy wygrane z rzędu pozwoliły nam wszystkim odetchnąć pełną piersią.

I tylko Berbatowa szkoda. Jego podania do kolegów – podania niemalże od niechcenia, piętą, niemal z zamkniętymi oczami – zasługują na hymn Ligi Mistrzów.

Kwestia wykończenia

To może być wpis o tym, jak czasem decydują centymetry i ułamki sekund. Jak Liverpool stwarza sobie np. znakomitą okazję w 14. minucie po niepotrzebnym wyjściu Hugo Llorisa przed własne pole karne, jak Henderson jej nie wykorzystuje i jak następnie Tottenham strzela drugą bramkę po wątpliwym rzucie wolnym. Albo o komicznym wręcz zamieszaniu w polu karnym gospodarzy w 36. minucie, gdzie najpierw Dembele odbiera piłkę będącemu już sam na sam z wychodzącym Llorisem Gerrardowi (moim zdaniem nie było mowy o karnym, choć Brendan Rodgers twierdzi inaczej), a następnie Walker wybija ją z pustej bramki unikając przy tym zderzenia z Gallasem – to była akcja, z której można by wydzielić nie jednego, ale dwa gole. Kiedy wreszcie Liverpool strzelił gola na 2:1 – a właściwie kiedy same Koguty wbiły sobie piłkę do bramki po kolejnym komicznym zamieszaniu we własnej szesnatce (tym razem wybijał Lennon, który wprawdzie także uniknął zderzenia, tym razem z Bale’m, ale za to nabił na niego futbolówkę) – był to gol zasłużony właściwie jeszcze w pierwszej połowie, a już na pewno na początku drugiej, kiedy po złym wykopie Dawsona fantastyczną okazję miał Enrique. Błędy, nieporozumienia, złe decyzje…

Co powiedziawszy, nie zamierzam narzekać. Po pierwsze dlatego, że uwidocznione na załączonych obrazkach statystyki zablokowanych strzałów, przejęć piłki i wślizgów jednoznacznie pokazują, że przyparty do muru zespół potrafił się też bronić. Po drugie dlatego, że Tottenham drugi mecz z rzędu zaczął w imponującym tempie, spychając rywala do defensywy i mając tego efekty. Po trzecie dlatego, że do życiowej formy wrócił Gareth Bale. Po czwarte dlatego, że było to kolejne spotkanie bez Adebayora i czwarte w ciągu jedenastu dni – wszystkie z trudnymi rywalami – i kolejne zakończone dobrym wynikiem. Inne drużyny czołówki, te grające w europejskich pucharach, w ostatnim czasie wyraźnie opadły z sił, a Tottenham jakby nabrał wiatru w żagle, i to mimo niewielkiej rotacii w składzie.

Może (odpukać…) najgorsze już za Villas-Boasem? Sytuacja w bramce wydaje się ustabilizowana, choć licencję na wybieganie z linii Lloris moim zdaniem wykorzystuje aż do przesady. W obronie dwa ostatnie mecze nieźle gra Walker, a i powrót Dawsona pokazuje, że nie jesteśmy skazani na kurczowe trzymanie się Gallasa – dziś grał tylko dlatego, że rozchorował się Caulker. W drugiej linii wrócił wreszcie Dembele (prosta reguła: z Belgiem w składzie wygrywamy, bez Belga – przegrywamy…), przywracając drużynie rytm w przechodzeniu z obrony do ataku. Sandro, który z West Hamem po raz trzeci za swojego pobytu w Anglii wymiotował z wysiłku na murawę, jak widać zawsze daje z siebie wszystko. Szkoda tylko, że wciąż zbyt rzadko Villas-Boas próbuje ustawiać przed nimi Toma Carrolla, bo Dempsey po niezłym występie w niedzielę dziś zawiódł. Bale i Lennon to osobna opowieść, ten pierwszy był w pierwszej połowie nie do zatrzymania, jednoosobowo dając drużynie dwubramkową przewagę; drugi jako gracz ofensywny miał w miarę łatwo przy ustawionym na lewej obronie Downingu, za to w pressingu był bodaj najwytrwalszy z całej drużyny. Mniej widocznego Defoe’a już za chwilę będzie mógł zluzować Adebayor, powoli wracają do zdrowia Parker, Assou-Ekotto i Kaboul, a w styczniu ponoć ma się zdarzyć jakiś transfer lub dwa. Może (odpukać po raz kolejny…) z tym Tottenhamem Villas-Boasa nie będzie aż tak źle?

Piszę to mając w tyle głowy wyniki pozostałych drużyn rywalizujących o miejsca od trzeciego w dół (no cóż, w kwestii mistrzostwa szybko zaczęło to wyglądać na wyścig dwóch koni, nieprawdaż?). Chelsea, co do której uporządkowania przez Beniteza nie miałbym obaw, gdyby nie rzucający się w oczy kryzys wiary piłkarzy w siebie i w stabilność klubu. Arsenal, co do którego wiadomo wszystko – choć przecież nie każdy potrafi przywieźć remis z Goodison Park. Już ten Liverpool ma w sobie potencjał gonienia czołówki, gdyby ktoś poza Suarezem potrafił w nim strzelać gole… Niezwykle podobał mi się dziś Sterling na skrzydle, świetnie rozdzielali piłki Gerrard z Allenem, była przewaga w posiadaniu piłki, liczbie celnych podań itd. – brakowało centrymetrów i ułamków sekund, czytaj: wykończenia. Tego czegoś, co ma ostatnio niejaki Gareth Bale.

Adebayor, what’s the score?

Mówiłem już, że kończę książkę? Chyba mówiłem. Książka – myślę, że mogę to już ujawnić – będzie miała tytuł identyczny z blogowym, a wśród jej tematów przewodnich będą kibicowskie obsesje, fobie i zakręcenia. Jedną z nich opowiem dzisiaj, opowiem w dodatku na własnym przykładzie.

Kiedy wiele lat temu usłyszałem historię człowieka, który tak silnie przeżywał mecze piłkarskie, że nie mógł ich oglądać, nie uwierzyłem. Nie mieściło mi się w głowie, że można, gdy tylko zbliża się transmisja, ustawiać fotel przed telewizorem, wyjmować piwo z lodówki, po czym wychodzić przed dom i przez następne 90 minut (z doliczonym kwadransem przerwy) wściekle podlewać grządki, aż wreszcie ogródek zamieni się w błotniste bajoro. A przecież coś powinno mi zaświtać: powinienem przypomnieć sobie wczesne objawy, kiedy jako młody chłopak musiałem w dniu meczu wychodzić z domu rankiem i iść na stadion rozmyślnie okrężną drogą, by zabijać jakoś upływający czas i narastające napięcie – napięcie, które wkrótce miało stać się nie do zniesienia. Przecież to nieprawda, że przestałem chodzić na Cracovię, bo zacząłem się spotykać z Anną W. – przyznaję w nagłym porywie szczerości. Przestałem chodzić, bo oglądania piłki z wysokości trybun nie mogłem już wytrzymać.

Rzecz w tym, że mam coraz większą trudność z oglądaniem meczów mojej drużyny na żywo. Kibicowanie dawno już przestało być rozrywką czy relaksem, chwilą wytchnienia albo – niechże i tak będzie – sposobem rozładowania nagromadzonej w ciągu dnia czy tygodnia agresji. Oglądając mecze nigdy się nie uśmiecham, nigdy nie rozluźniam napiętych mięśni, bo przecież nawet jak moi prowadzą 3:0… ale o tym już opowiadałem aż nazbyt wiele razy. Nie znoszę również oglądać meczów w towarzystwie; nie toleruję ani życzliwego współczucia, ani beztroskiego pogodzenia się z przegraną, piłka to zbyt poważna sprawa, by traktować ją jako pretekst do długiego popołudnia w pubie. Wiem, że są tacy, którzy zaspokajają w ten sposób potrzebę przynależności, ale nie potrafię pójść ich śladem – cenię fakt, że ktoś potrafi zestawić piłkę nożną z literaturą („Czytamy, żeby wiedzieć, że nie jesteśmy samotni” – mówi grający C.S. Lewisa Anthony Hopkins w „Cienistej dolinie” Richarda Attenborough; futbol ma być w tym sensie medium jeszcze doskonalszym), ale sam mam kompletnie inaczej. Kiedy sędzia gwiżdże po raz ostatni, jestem wykończony.

Rozumiecie już, dlaczego zamiast zasiąść przed telewizorem i obejrzeć derby północnego Londynu wolałem pójść wczoraj na Turbacz? Już w schronisku, nad talerzem kwaśnicy, połączyłem się z internetem, sprawdziłem, że Andre Villas-Boas postanowił zagrać dwójką napastników i oczami wyobraźni zobaczyłem, jak trzech grających w środku pola piłkarzy Arsenalu dominuje dwójkę Huddlestone-Sandro, a potem – kolejny już raz w ciągu ostatnich dni (zawsze, kiedy zbliżają się mecze derbowe, internet jest pełen powtórek) – przypomniałem sobie, jak to wyglądało przed rokiem. Nie, nie myślałem o wszystkich znanych mi przecież szaleństwach Emanuela Adebayora, np. o jego ostentacyjnej celebracji gola strzelonego Arsenalowi w barwach MC. Dokończyłem zupę, wyszedłem przed budynek i mniej więcej równo z pierwszym gwizdkiem zacząłem schodzić w dolinę. Nieśmiałe zadowolenie dobrym początkiem, nagła ekstaza po golu Adebayora, powiększona jeszcze dwie minuty później dobrą okazją Lennona, którego strzał między nogami Vermaelena musnął słupek bramki Szczęsnego; czerwona kartka dla niedawnego strzelca bramki za faul na Cazorli; gol Mertesackera i dwa kolejne, niestety do szatni – wszystko to działo się, kiedy mój smartfon nie chciał się zalogować do żadnej sieci, a ja zamiast się denerwować tym, co dzieje się na Emirates, musiałem skupić całą uwagę na oszronionym stromym zejściu w stronę Koninek. Zajęło mi akurat tyle, żeby na dole przy samochodzie wchłonąć wszystkie informacje na raz, a w drodze powrotnej do Krakowa przygotować się mentalnie na oglądanie powtórki.

To, że Adebayor nie poradził sobie z adrenaliną, stresem, aurą niespotykanej wrogości (już w tunelu przed wyjściem na boisko dawni koledzy wyraźnie go ignorowali), jest rzeczą oczywistą. Że popełnił błąd, który odmienił losy meczu – również. Ale nie, nie napiszę teraz kolejnego tekstu w poetyce „co by było, gdyby…”, analizując zarówno możliwość rozegrania tego pojedynku jedenastu na jedenastu, dowiezienia do przerwy remisu lub choćby jednobramkowej straty, jak przede wszystkim sensowności zmiany dokonanej przez Villas-Boasa w 45. minucie – przestawienia drużyny na grę trójką obrońców. Wtedy rzeczywiście wyglądało to nieźle, później również – po golu Bale’a Tottenham stworzył kolejne sytuacje… Co by było, gdyby Bale czy Defoe strzelili na 4:3 wyraźnie spanikowanym w tamtym momencie Kanonierom? Fachowcy docenili odwagę młodego menedżera Tottenhamu, zarówno tę sprzed rozpoczęcia meczu (lepiej postawić na piłkarzy umotywowanych i dobrze dysponowanych, niż sztywno trzymać się formacji, której kluczowi zawodnicy, Dempsey lub Sigurdsson, rażą brakiem formy; w pierwszej fazie spotkania pressing Tottenhamu wyglądał znakomicie, a nerwowość Arsenalu widać było gołym okiem), jak tę, z którą wysyłał drużynę na drugą połowę; nawet jeśli skończyło się tak, jak się skończyło, przynajmniej spece od taktyki mieli o czym pisać. Fascynujący był to mecz – fascynujący dla wszystkich z wyjątkiem kibiców Tottenhamu, rzecz jesna. Ci ostatni jednak – zaryzykuję tę tezę mimo nieudanego okienka transferowego, pasma kontuzji i zbyt wielkiej liczby meczów, w których drużyna traciła prowadzenie w końcówce – wciąż mają powody do wiary, że AVB wie, co robi. Niech no tylko wróci Dembele, zobaczycie.

Nie napiszę jednak również – zgodnie z ubiegłotygodniową deklaracją – o odrodzeniu Arsenalu. Nawet jeśli ofensywny kwartet zaimponował skutecznością, a Cazorla grał na poziomie z pierwszych meczów sezonu (czytaj: znakomicie), z tyłu kolejny raz wątpliwości było tyle, że któryś z kolejnych rywali obnaży odrodzone nadzieje beznadziejnie zakochanych w tym klubie (bliźniaczy północnolondyński wirus) kibiców. Co otwiera nas na temat prawdziwie interesujący: kompletnej nieprzewidywalności wyścigu o mistrzostwo i o czwarte miejsce w tabeli. Kiedy Manchester United wtopił z Norwich, kiedy Chelsea (znów słodka zemsta Steve’a Clarke’a, ale też za dużo zmian kadrowych Roberto di Matteo) wtopiła z West Bromwich, na pierwsze miejsce wyskoczył Manchester City (wreszcie nie stracił gola!), a na czwarte – WBA. Osobiście byłem w ostatnich dniach przekonany, że w czwórce zobaczymy (teraz, a kto wie, czy i nie na koniec sezonu…) Everton, ale i on przegrał z Reading. Dokładając do tego porażki Newcastle i – pechową, w bardziej jeszcze niż Tottenham dramatycznych okolicznościach odniesioną – Fulham, dokładając zwycięstwo Liverpoolu, który w świetle tych wydarzeń i przede wszystkim dzięki formie Suareza również może myśleć o Top Four, mamy ligę angielską w całej okazałości. Silni słabsi, słabi silniejsi, nic tu nie jest pewne, choć pewne jest jedno: walka będzie się toczyć do ostatniej minuty ostatniej kolejki.

Zmiany dają zwycięstwo

Powinienem sobie dać spokój z pisaniem o Arsenalu. Raz a dobrze postawić kreskę na Wengerze, nie ekscytować się po każdym jaśniejszym dniu, po każdym lepszym występie Cazorli, Wilshere’a, Walcotta czy nawet Podolskiego, nie robić sobie nadziei na pojawienie się kolejnego pokolenia genialnej młodzieży. Napisać, że z tej mąki chleba nie będzie nigdy, dać wiarę pogłoskom o konflikcie Wenger-Bould i czekać, aż właściciele klubu zmienią politykę, a wraz z nią – także menedżera. Chciałbym, ale jeszcze nie potrafię. Nie wykluczam skądinąd, że w tym jednym jedynym punkcie – oceny tak zwanych odwiecznych rywali, co to rzekomo powinienem mijać ich stadion spluwając przez ramię, z zadowoleniem przyjmując niesprawiedliwe decyzje arbitra, ciesząc się z kontuzji i w ogóle życząc wszystkiego najgorszego – to u mnie kwestia podświadomości. Jako kibic Tottenhamu nie chcę narazić się na zarzut braku obiektywizmu, więc w przypadku każdego problemu dotyczącego Arsenalu mam skłonność raczej do nadmiernego komplementowania wszystkiego, co z nim związane, a do Arsene’a Wengera przywiązałem się jak ofiara syndromu sztokholmskiego. Nawet wczoraj zrobiłem sobie wypisy na temat odzyskanej skuteczności Giroud (czy nie powinien był strzelać karnego w ostatniej minucie?) i Vermaelena ustawionego wreszcie, zamiast Santosa, na lewej obronie (tylko, że tą lewą poszło parę groźnych ataków Fulham…).

Dosyć jednak. Nie o Arsenalu powinienem pisać w kontekście tego meczu, kolejnego, w którym gospodarze wypuścili dwubramkowe prowadzenie, i którego – mimo iż zdołali odrobić z 2:3 na 3:3 – nie zdołali wygrać. Nie o Arsenalu-wańce wstańce, Arsenalu kruchym jak opłatek, na którego delikatnych piłkarzy o wrażliwej psychice patrzeć równie trudno, jak na pełną niewysłowionego cierpienia twarz ich menedżera. Taka już uroda, nie tylko zresztą Kanonierów w tym sezonie, bo przecież podobną jazdę bez trzymanki zaserwował w sobotę Manchester United, tyle że dziwnym trafem wygrywając. Napiszmy raczej o Fulham Martina Jola, prezentującym prosty, ale atrakcyjny futbol, z odrodzonym Berbatowem, którego gra bez piłki, podobnie jak umiejętność jej przyjęcia, przewidzenia rozwoju akcji, znalezienia sobie wolnego miejsca itd. równoważy braki szybkościowe, ale także z Brianem Ruizem, który w końcu zaczyna spełniać pokładane w nim nadzieje, a wczoraj przyćmił nawet Cazorlę. Moja słabość do obecnego szkoleniowca Fulham przekracza wielokrotnie tę do Wengera, pierwszy pluszak mojego starszego syna – ogromne, zajmujące połowę łóżka psisko – wabi się zresztą „Jol”, ale chyba nie przesadzam twierdząc, że na jego powrocie do Premier League zyskała cała piłkarska Anglia, a nie tylko dziennikarze zachwyceni jowialnością Holendra w czasie konferencji prasowych. On, oczywiście, również mógłby poprawić organizację defensywy, ale niech tam: prowadzi w końcu drużynę środka tabeli, bez ambicji mistrzowskich, o awansie do Ligi Mistrzów nie wspominając.

W dzisiejszym meczu z Manchesterem City jego dawny Tottenham opierał się dzielnie, jak na ten potencjał kadrowy, kontuzje Kaboula, Parkera czy Assou-Ekotto, a przede wszystkim na brak zapewniającego mobilność drugiej linii Dembele. Co powiedziawszy muszę dodać, że w kwestii celności podań, posiadania piłki, kreatywności wyglądało to blado, i że aby wygrać Manchester City nie musiał wspiąć się na żadne wyżyny. Wystarczyły dobre zmiany: najpierw wprowadzenie Maicona, przestawienie drużyny na grę trójką obrońców i podejście zdecydowanie wyżej zawodników z obu skrzydeł (dawny gracz Interu niezwykle rzadko cofał się w pobliże własnej bramki), później zaś wejście Dżeko i stworzenie przewagi w powietrzu. Andre Villas Boas również sięgał po rezerwowych (częściowo z przymusu, po urazie Walkera), w tym przypadku jednak z miernym skutkiem: wejście Dawsona i Naughtona, żonglowanie ustawieniem (na prawej grał najpierw Walker, później Gallas, w końcu Naughton, na lewej Vertonghen zamienił się z Caulkerem) zdezorganizowało defensywę w kluczowej fazie spotkania; wysoki Adebayor też bardziej przydałby się w ostatnich minutach – choćby i pod własną bramką w powietrznych pojedynkach. Oczywiście sam fakt, że napastnik z Togo zagrał od pierwszej minuty oceniam wysoko: zwłaszcza w pierwszej połowie widać było, że w kwestii utrzymywania się przy piłce pod presją i odgrywania jej kolegom – co jest jednym z podstawowych zadań wysuniętego napastnika w ustawieniu 4-2-3-1 – Defoe nie może się z nim równać.

Manchester City? Zachwycił mnie Aguero, ze swobodą operujący piłką w nieprawdopodobnej ciasnocie (choć kiedy miejsca miał aż za dużo – w pierwszej połowie, gdy udało mu się złamać linię spalonego i wyjść sam na sam z Friedelem po piłkę przerzuconą nad obrońcami – fatalnie skiksował), podanie Silvy do Dżeko też było niczego sobie, reszta odstawała. Stracony gol ze stałego fragmentu gry obciąża nie tylko Harta, ale również obrońców, zwłaszcza kryjącego „na radar” Kolarowa. Relacja między piłkarzami, zwłaszcza z linii ataku, a menedżerem wygląda na nieoczywistą, odpadnięcie z Ligi Mistrzów – przesądzone, ale po szejkach nie spodziewam się nerwowych ruchów. Do wyrzucania Hughesa również się nie palili. 

Niesamowite, jak pogorszyła się organizacja gry obronnej najlepszych drużyn Anglii – zdanie, które można zadedykować nie tylko Arsenalowi czy MC, w Anglii i w Lidze Mistrzów, ale także Chelsea i Liverpoolowi po zakończonym przed chwilą meczu, oraz oczywiście Manchesterowi United. W tym ostatnim przypadku jednak lepiej wrócić do tytułu wpisu: zmiany dają zwycięstwo. W 45. minucie na Villa Park pojawił się Chicharito…

Spełniony sen AVB

Napisał ktoś, że tytuł Man of the Match powinien przypaść dziecku Garetha Bale’a (Walijczyk – początkowo awizowany w pierwszym składzie – w ostatniej chwili opuścił stadion i wyruszył ze swoją dziewczyną do szpitala). Napisał niesłusznie, i to bynajmniej nie dlatego, że tytuł powinien przypaść Juanowi Macie. Rzecz w tym, że obecność Bale’a na boisku niewiele by zmieniła – nawet tego Bale’a, który przed tygodniem zachwycał formą w meczu Walii ze Szkocją. Już prędzej przydałby się, oj, jakby się przydał, Moussa Dembele do zatykania dziur między linią obrony a piłkarzami ofensywnymi, które tak umiejętnie zagospodarowywali Hazard, Oscar i wspomniany Mata. Druga linia Tottenhamu oddała im pole właściwie bez walki; walki, której podjęcie Dembele by gwarantował, a jego ruchliwość zmusiłaby także ofensywnych graczy Chelsea do większej ostrożności (fakt, że ustawienie 4-2-3-1 dzięki mobilności Belga przechodziło często w 4-3-3, był jednym z kluczy do serii czterech kolejnych zwycięstw Tottenhamu). Porównajcie jego zaangażowanie w grę defensywną w meczu z MU, z wczorajszą grą defensywną Huddlestone’a.

Nade wszystko zaś: przydałaby się lepsza postawa defensywy, w której trzech występujących wczoraj zawodników było jednak zawodnikami wyjściowej jedenastki. Zwłaszcza szokujących błędów Gallasa („trzy asysty” – powtarzali między sobą zachwyceni kibice Chelsea) nie dało się usprawiedliwić w żaden sposób i obecność Bale’a doprawdy niewiele by tu zmieniła. Czy Villas-Boas wyciągnie wnioski z katastrofalnej gry Francuza i da szansę Dawsonowi? Co zrobi z Walkerem, który od kilku tygodni ma obniżkę formy, a w ślad za tym również wyraźny spadek wiary w siebie (wczoraj, krytykowany niemiłosiernie przez własnych kibiców za postawę przy czwartym golu, najpierw emocjonalnie odpowiadał im na Twitterze, później zaś zdecydował się zamknąć konto na tym serwisie)? A skoro już jesteśmy przy decyzjach personalnych Portugalczyka: po wyjeździe Bale’a nie lepiej było postawić na innego skrzydłowego, młodego Townsenda, zamiast kazać się męczyć po lewej stronie najpierw Dempseyowi (okropnie zwalniał grę…), a później nieco tylko lepszemu Sigurdssonowi?

Zabawny jest ten futbol. Już w pierwszej połowie wyższość Chelsea nie podlegała dyskusji, choć – co charakterystyczne i może być dla gości jakąś przestrogą – także wówczas Tottenham zdołał zagrozić jej po stałych fragmentach gry, w drugiej jednak chwila zagapienia przy rzucie wolnym pozwoliła gospodarzom wrócić do gry i wkrótce osiągnąć ogromną przewagę, udokumentowaną golem Defoe’a. „Mecze rozgrywa się w głowach”, powtarzałem sobie, widząc animusz, z jakim poczynali sobie piłkarze Villas-Boasa; pasja, motywacja i inne emocje są w tej lidze ważniejsze od taktycznych niuansów i rozpracowywania oponenta – to, wystawcie sobie, słowa samego Portugalczyka z czwartkowej konferencji, „nie masakrujemy piłkarzy nadmiarem szczegółów” – dodawał AVB, którego nie bez powodu przecież nazywano w Chelsea „DVD”. Niedługo jednak. To, co w trakcie drugiej połowy zaczął wyprawiać grający za plecami Torresa tercet – jak się ruszał z piłką i bez, jak wymieniał pozycje, jak szukał się do wymiany podań i jak znajdował miejsca niezajmowane akurat przez rywali – przyprawiał o zawrót głowy dwójkę środkowych pomocników Tottenhamu. Zresztą trenerowi gospodarzy trzeba oddać, że szybko wyciągnął wnioski i w miejsce skołowanego kombinacjami rywali i zbyt rzadko próbującego odbierać im piłkę Huddlestone’a postanowił wstawić Livermore’a. Nie zdążył: zanim doszło do zmiany, Mata strzelił swoją pierwszą bramkę, zanim nowy piłkarz Tottenhamu zdążył poczuć grę – Hiszpan strzelił drugiego gola. Zdaje się, że już to raz napisałem, ale wysłanie Maty na kilkutygodniowy urlop zaraz na początku sezonu było genialnym posunięciem Roberto di Matteo: pomocnik wcześniej zagubiony i przygasły teraz strzela gola za golem i asystuje przy kolejnych, do spółki z równie efektywnym Hazardem. Sami zobaczcie akcję, w której Mata oddaje piłkę do Mikela, a potem rusza na wolne pole pomiędzy Walkerem i Gallasem, czekając na domknięcie trójkąta i kluczowe podanie Hazarda.

Kto potrzebuje Lamparda czy nawet Terry’ego? To też już raz napisałem: rewolucja Villas-Boasa dokonuje się w Chelsea z rocznym opóźnieniem (dziś strzelali piłkarze, których sprowadzał – Cahill i Mata, lub którym dał szansę – Sturridge); po wielu latach, podczas których drużyna osiągała sukcesy, choć nie zachwycała stylem, przyszedł czas także na piękny futbol. Nie mam żadnych wątpliwości, że o takiej właśnie grze marzył przed rokiem Portugalczyk – problem w tym, że nie bardzo miał ludzi.

Co mi się spodobało (copyright na formułę: Paweł Czado), to serdeczność między ławkami. Jeszcze przed rozpoczęciem meczu AVB podszedł do strefy Chelsea i przywitał się z całym sztabem szkoleniowym, a nawet z rezerwowymi piłkarzami – pofatygował się nawet do Lamparda, z którym przecież miał mocno na pieńku. Po zakończeniu spotkania serdecznie uścisnął się z Roberto di Matteo („Dziękowałem mu za Matę” – wyznawał później Włoch). Porażka nie jest jego winą – w tych okolicznościach i przy tych osłabieniach zrobił, co mógł, w przerwie potrafił jeszcze poderwać drużynę; o porażce zdecydowały indywidualne błędy i ekstraklasa rywali. Kiedy gospodarze kupowali Sigurdssona i Dempseya, goście sprowadzili Hazarda i Oscara – widać różnicę w budżecie, nieprawdaż?

Co mi się również w tej kolejce spodobało, to burza wokół kampanii Kick It Out, zbojkotowanej przez część zawodników, uważających najwyraźniej, że w obliczu zwiększającej się liczby incydentów rasistowskich władze angielskiej piłki działają zbyt opieszałe. Największą awanturę wywołała odmowa nałożenia koszulki promującej akcję przez Rio Ferdinanda i deklaracja Alexa Fergusona, że ukarze swojego zawodnika – ale warto podkreślić, że podobnych do Ferdinandowego gestów było więcej i że pochodziły w większości od piłkarzy czarnoskórych. Wyprowadzam z tego wniosek, że Kick It Out nie została sprowadzona do rytualnych gestów politycznej poprawności: że mówimy o rzeczach, które bolą, a gest Ferdinanda (a także m.in. Jasona Robertsa, Joleyona Lescotta czy wielu piłkarzy QPR – a tym brata Rio, Antona, i Evertonu) ma potrząsnąć i wezwać do działania, o które chodzi wszystkim marzącym o wykopaniu rasizmu ze stadionów, a nie pokazać, że nam jest wszystko jedno.

O ataku na Chrisa Kirklanda rozpisywać się nie ma potrzeby. Groza.

Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna

Nie wierzę. Od zwycięstwa Tottenhamu na Old Trafford minęły 23 godziny, a ja wciąż nie wierzę. W sumie nic dziwnego: od poprzedniego triumfu ukochanej mej drużyny na stadionie Manchesteru United minęły 23 lata, sumując mecze ligowe i pucharowe – udało się za 29 razem. W tym tempie następnego zwycięstwa doczekam dobrze po sześćdziesiątce, jeżeli oczywiście dożyję tego wieku, bo ustaliliśmy już dawno, że kibicowanie Tottenhamowi może być przyczyną wielu groźnych chorób (wielokroć pisałem o badaniach zleconych przez Lloyds Pharmacy, z których wynika, że ze wszystkich fanów drużyn Premier League to fani z White Hart Lane są najsilniej narażeni na choroby serca, dzięki czemu przez jakiś czas oferowano im nawet darmowe przeprowadzenie stosownych testów) i prawdopodobieństwo wykitowania przed telewizorem rośnie z miesiąca na miesiąc. Nawet wczoraj odbyło się to przecież według wszelkich najlepszych, czyli najgorszych wzorców: kiedy już Dempsey podwyższył na 1:3, do bramki Kagawy dzieliły nas zaledwie 72 sekundy, z czego połowę zajęły pewnie podskoki i uściski. Że w takim momencie nie byli w stanie opanować emocji – niby rozumiem, ale oczekiwałbym, żeby potrafili. „Nienawidzę tego”, wyrwało mi się po drugim golu dla United i przez następnych kilka minut musiałem tłumaczyć oglądającym ze mną dzieciom, że a) nie mam nic przeciwko Japończykom, b) nie mam nic przeciwko rywalom jako takim, c) po prostu bardzo chciałbym ten mecz wygrać, a w tych okolicznościach wydaje mi się to całkowicie niemożliwe. W ogóle jamnik wychowany pod szafą poszczekiwał we mnie przez cały wieczór: kiedy Vertonghen zdobył bramkę na 0:1 pomyślałem sobie „za wcześnie, cholera”, kiedy Bale podwyższył na 0:2 byłem pewien, że prowadzenia nie uda się dowieźć do przerwy, kiedy United strzelało swoje gole, widziałem już oczami wyobraźni początek pogromu. Tak naprawdę nie chciałem, żeby moje dzieci oglądały ten mecz, a teraz myślę, że właśnie fakt wspólnego oglądania uczynił go tak naprawdę niezapomnianym.

Czy mam dodawać, że jamnik wychowany pod szafą miał dziesiątki powodów do poszczekiwania? Że nie dalej jak pół roku temu prowadziliśmy dwoma bramkami na Emirates, żeby następnie dać się zmieść z powierzchni boiska? Że dwa sezony temu wygrywaliśmy w takim samym stosunku właśnie na Old Trafford, po czym błąd sędziego Webba (Gomes nie faulował Carricka) umożliwił miażdżący – pięć goli w nieco ponad 20 minut – comeback mistrzów Anglii? Że w 2004 roku inny sędzia, Mark Clattenburg, nie uznał gola Pedro Mendesa zdobytego w ostatniej minucie spotkania (niesławnej pamięci golkiper MU Roy Carroll wygarnął piłkę dobry metr za linią bramkową, czego arbiter nie zauważył)? Że dokładnie jedenaście lat temu, za kadencji Glenna Hoddle’a na White Hart Lane nawet trzybramkowe prowadzenie do przerwy nie wystarczyło? Że na inaugurację tego sezonu trzykrotnie straciliśmy punkty w końcówce, niepotrafiąc wywieźć remisu z Newcastle i obronić zwycięstw z Norwich i WBA (byłby lider, cholera…)? Że także wczoraj przez ostatnie pół godziny była to rozpaczliwa obrona Częstochowy, podczas której ani niecelne wykopy Friedela, ani kolejne zmiany nie były w stanie zdjąć presji z drużyny (Sigurdsson przez ponad 20 minut miał zaledwie jedno podanie i jeden wślizg, Huddlestone przez 10 minut – podanie, wślizg i główkę)?

No dobra, dość tych wzdychów – da się w końcu powiedzieć o tym meczu parę zdań całkiem racjonalnych. Po pierwsze, o względności statystyk: Stats Zone pokazała po spotkaniu, że gospodarze strzelali 16 razy, goście zaś 10, że gospodarze zanotowali 700 podań, z czego 627 celnych, zaś goście 243 podania, z czego 188 celnych (procentowo oznacza to 90 proc. celnych MU i 77 proc. Tottenhamu), że przewaga Manchesteru w posiadaniu piłki wyniosła 74 do 26. I co? I nic. Tottenham wygrał.

Po drugie, o szczęściu. Że strzał Vertonghena uderzył w Evansa i zmylił Lindegaarda. Że Rooney trafił w słupek, a Carrick w poprzeczkę, że van Persie zmarnował wyborną okazję, a zwłaszcza że sędzia nie podyktował dwóch rzutów karnych. Od razu powiem: nie nazwałbym decyzji Chrisa Foya błędnymi, rękę Sandro można było zinterpretować jako przypadkową, a wejście Vertonghena w Naniego jako wejście na granicy – rzecz w tym, że wielu sędziów, a już zwłaszcza na tym stadionie, takie rzeczy gwiżdże.

Po trzecie, o słabościach MU ujawnionych w pierwszej połowie. Za wolna druga linia, bezradna (Giggs!) przy ruchliwych, stosujących wysoki pressing, dobrze przechodzących z obrony do ataku piłkarzach Tottenhamu.

Przez cały mecz intensywnie zachwycał mnie Paul „Metronom” Scholes, rozdzielający piłki z niespotykaną precyzją, nawet jeśli jego podania były kilkudziesięciometrowe, ale przy szybkobiegających Dembele i Sandro również on nie potrafił początkowo odcisnąć piętna na meczu. O kłopotach Rio Ferdinanda napisano to i owo w dzisiejszej prasie – on również był zbyt wolny, ale przede wszystkim – podobnie jak Kościelny z Torresem w meczu o kilka godzin wcześniejszym – nie radził sobie z inteligentnie wyciągającym go z pola karnego Jermainem Defoe.

Co by nas podprowadzało do „po czwarte”: klasy, z jaką goście sprostali historycznemu momentowi. Defoe, który – powtórzmy – nigdy nie miał warunków fizycznych, ale też umiejętności do występowania jako jedyny napastnik, rozwinął się pod kierunkiem Andre Villas-Boasa w stopniu niebywałym. Wiele usłyszeliśmy zachwytów nad bramką Garetha Bale’a, ale przecież nie byłoby jej nie tylko, gdyby nie początkowy wślizg Sandro i późniejsze podciągnięcie piłki przez Dembele, ale także gdyby nie miejsce, jakie zrobił Walijczykowi w środku zbiegający na skrzydło Defoe. Również gola Dempseya nie byłoby, gdyby Anglik nie znalazł się na skrzydle, gdzie zdołał przyjąć piłkę i celnie ją odegrać do Bale’a.

Świetne występy Dembele na Old Trafford są już w tym sezonie tradycją – w barwach Fulham obronę MU dosłownie sterroryzował, ale bodaj jeszcze bardziej imponująco wypadł Sandro, rzucający się pod nogi gospodarzy, blokujący ich strzały, odbierający piłkę i – jak przy golu numer dwa – udanie rozpoczynający kontrataki.

Vertonghen to klubowy piłkarz miesiąca, zważywszy jak radzi sobie nie tylko jako środkowy, ale również lewy obrońca. Caulker groźny jest pod bramką rywala, a pod własną także rzadko daje się przeskoczyć. Gallas każe sobie obwiązywać kontuzjowane udo elastyczną taśmą, gubi soczewki kontaktowe, ale dyryguje kolegami pod naporem. Villas-Boas zaś…

Cóż, jeśli miałbym do tego wszystkiego dołożyć jakieś „po piąte”, dotyczyłoby ono relacji portugalskiego menedżera z mediami. W sobotę rano, a więc na kilkanaście godzin przed meczem na Old Trafford, drukujący skądinąd „felietony” Harry’ego Redknappa „The Sun” opublikował kolejny tekst o tym, że szatnia Tottenhamu jest podzielona, a delegacja piłkarzy wybrała się w tym tygodniu do trenera z apelem, by zrezygnował z wycieńczających treningów dwa razy dziennie i zaczął ich ustawiać bardziej ofensywnie. Kyle Walker – który zresztą naprawdę mógłby lepiej pilnować linii przy pułapkach ofsajdowych – wyśmiewał już ten tekst na Twitterze; warto dodać, że sesje przed- i popołudniowe odbywały się, owszem, ale podczas okresu przygotowawczego – podobnie zresztą jak w każdym klubie. Skąd więc taka publikacja? Villas-Boasa nie lubią, bo nie jest Redknappem, bo wygląda, a zwłaszcza wysławia się lepiej niż pozostali trenerzy, bo nie sposób się z nim skumplować, bo nie jest Anglikiem wreszcie. To właściwie zdumiewające, że nawet po zwycięstwie na Old Trafford w paru tekstach znajduję ukryte szpile pod adresem szkoleniowca Tottenhamu, a zarzut robi się nawet z tego, że… za bardzo się cieszy (pamiętacie, jak podskakiwał Redknapp, kiedy na początku roku Tottenham gromił Newcastle? A co z malowniczymi celebracjami Mourinho, Wengera, samego Fergusona wreszcie?). Nie lepiej wyzłośliwiać się pod adresem Alexa Fergusona, nazywającego cztery minuty doliczonego czasu gry (w rzeczywistości grali pięć) obrazą dla tego sportu?

Nie mówię zresztą, że w tym przypadku sir Alex nie miał trochę racji: padły w drugiej połowie trzy gole, było pięć zmian, była przerwa na zmianę soczewek Gallasa, a i Friedel nie kwapił się z wybijaniem piłki – problem w tym, że cztery doliczone minuty to jednak standard nawet w takich przypadkach. Po prostu: jednych menedżerów media lubią bardziej, innych mniej; podobnie z piłkarzami: na tle znakomitej zmiany, którą dał Rooney, tym mocniej widać zmierzch (nie myślałem, że kiedyś napiszę to słowo) Ryana Giggsa. Pytanie zresztą, czy to nie wina menedżera – wystawiać 38-latka jako nominalnego lewego pomocnika?

Historyczne zwycięstwo. Euforia. Te sprawy. Do tematu słabości United trzeba będzie wrócić. Podobnie zresztą, jak do sprawy Johna Terry’ego, której jeszcze wczoraj po południu myślałem poświęcić cały ten wpis.

Premier League, bloody hell

Nie od razu Rzym zbudowano i tak dalej. Ale też pewnie Rzym budowano bez presji, towarzyszącej budowniczym drużyn w dzisiejszej piłce od pierwszego dnia ich pracy. Przyjmijmy nawet, że piłkarze uwierzyli w projekty Rodgersa i Villas-Boasa: brak natychmiastowych wyników, buczenie kibiców, łomot w mediach nie pomoże im w kultywowaniu tej wiary. Z każdym meczem, z każdą niewykorzystaną sytuacją i z każdym straconym golem – zwłaszcza w końcówce – napięcie rośnie. Tego szczęściarza Alexa Fergusona nie wyrzucono z pracy po kilku pierwszych latach bez sukcesów w MU i… sami widzicie.

Rozczarowanie więc. Jak na dwóch trenerów kultywujących etos piłki ofensywnej, technicznie i taktycznie wyrafinowanej, liczba błędów popełnianych przez graczy Liverpoolu i Tottenhamu zdumiewała, dziwiły też te wszystkie hektary wolnej przestrzeni, jakie zawodnicy Arsenalu i Norwich mogli wykorzystywać przed ich polami karnymi (brak Lucasa, Sandro grający tylko 45 minut). Błędy Liverpoolu okazały się zapewne boleśniejsze – zwłaszcza, że pochodziły od zawodników w tej drużynie podstawowych i o najdłuższych stażach: strata Gerrarda, kiks Reiny. Błędy nie tylko na boisku zresztą, ale i poza nim – na rynku transferowym, gdzie nie postarano się np. o porządnego konkurenta dla hiszpańskiego bramkarza (w Aston Villi mogą posadzić na ławce Givena, w MU – skądinąd niesłusznie, moim zdaniem – de Geę, na Anfield nie bardzo jest alternatywa), mylącego się wszak również w poprzednich sezonach. Pytanie też (identyczne zresztą w przypadku Brendana Rodgersa i Andre Villas-Boasa), czy dwóch napastników to nie za mało jak na wymagania klubu grającego w angielskiej ekstraklasie, a na dokładkę w Lidze Europejskiej; mówił zresztą Rodgers, że gdyby wiedział, iż nowego snajpera się nie kupi, nie zgodziłby się na wypożyczenie Carrolla. Zmęczenie meczem pucharowym, a wcześniej starciem z MC, widać było i po Gerrardzie, i po Suarezie, który szybko stracił siły na rozpoczynanie pressingu. Jeśli tak dalej pójdzie, awizowany serial dokumentalny o Liverpoolu zrobi się naprawdę pasjonujący…

W przypadku wygrywającego z Liverpoolem Arsenalu warto odnotować pierwsze bramki dla klubu Podolskiego i Cazorli, ale co ważniejsze: znakomity występ Abu Diaby’ego w drugiej linii, nie tylko odbierającego piłki (10 na 13 wygranych pojedynków na ziemi), ale inteligentnie je rozgrywającego, coś jak Patrick Vieira w swoich najlepszych latach w tej drużynie. To dobrze uzupełniający się z Artetą Diaby stanowił bezpieczne zaplecze wysuniętego w kierunku Giroud Cazorli; to Diaby sprezentował wspomnianemu Giroud kolejną w jego angielskiej przygodzie fenomenalną okazję, kolejny raz niewykorzystaną.

Poza tym, mimo (mimo?) kontuzji Szczęsnego, ale bardziej zapewne dzięki pracy Steve’a Boulda na boisku treningowym drużyna nie traci bramek, a na bokach wreszcie przyzwoicie radzą sobie Gibbs i Jenkinson (zwłaszcza jeśli ich porównać z bocznymi obrońcami Liverpoolu, boleśnie zaskakiwanymi przez pojawiającego się za ich plecami rywala). Trójka środkowych pomocników Arsenalu gra tak, jak zapewne Andre Villas-Boas marzyłby, aby grała jego trójka jak wreszcie ją dobierze, z pochwałami jednak bym nie przesadzał: Liverpool pozwolił Arsenalowi na zdecydowanie zbyt wiele.

Co się zaś tyczy życia wewnętrznego Tottenhamu Hotspur, marzę o zrobieniu sobie chwili przerwy. Męczy mnie powtarzalność pewnych zjawisk, nasilonych w stopniu niedającym się wytrzymać w ciągu kilkudziesięciu godzin piątku i soboty, a obejmujących – mówiąc w największym skrócie – kompletny brak planowania, jeśli idzie o budowanie drużyny. Sezon na dobre rozpoczęty, trzecia kolejka, a zespół wciąż nie gra w tym ustawieniu, w którym zamierza go ustawiać trener. W szatni do piątkowego wieczora niepewność, kto odchodzi, kto zostaje, kto mieści się w planach menedżera (pardon: głównego trenera), a kto powinien przygotować się na sezon obgryzania paznokci na trybunach. Co to robi z ludźmi, widać było po wejściu na boisko niechcianego przez AVB Huddlestone’a: mający za sobą 10 miesięcy bez normalnego futbolu i chcący pokazać się za wszelką cenę Anglik wyleciał z czerwoną kartką po pierwszym wślizgu. Dalej: zakupy na ostatnią chwilę – w tym ten jeden najważniejszy, Joao Moutinho, odpuszczony kilkadziesiąt minut po północy z braku czasu na domknięcie formalności, nie dlatego np., że nie uzgodniono ceny. Kilku kluczowych zawodników kupionych zbyt późno, by wpasowali się w zespół. Kilku (Adebayor, Dempsey) kupionych z zaległościami treningowymi. Efekty? Podobnie jak przed rokiem marna zdobycz punktowa przed pierwszą przerwą na reprezentację (niestety, tym razem punkty stracono nie z czołowymi drużynami tej ligi, jak MU czy MC…), Defoe jako osamotniony wysunięty napastnik, brak kreatywnych graczy w drugiej linii, brak lidera, potrafiącego przytrzymać piłkę w nerwowej końcówce, i aż czterech klasowych bramkarzy w kadrze. Może tylko a propos tych ostatnich: cieszy deklaracja Villas-Boasa, że mimo transferu Hugo Llorisa pierwszym bramkarzem Tottenhamu pozostaje Brad Friedel. Amerykanin bronił świetnie nie tylko wczoraj, ale cały poprzedni sezon. Ale znów: po co kupować następcę 41-letniego zawodnika już teraz i frustrować go siedzeniem na ławce – wiem, Francuz dostanie pewnie szanse w pucharach, ale czy go to zadowoli, wątpię…

Najlepszy pressing w ten weekend pokazali nam piłkarze Southampton. Przynajmniej w pierwszej połowie. Potem zaczęło się to cholerne szaleństwo, a może raczej – zauważyliście, prawda? – wszedł Paul Scholes i MU wróciło do ustawienia 4-4-2. Po meczu van Persie wychwalał Rudego jako najlepszego na boisku; pochwalamy tę skromność, ale i występ Carricka doceniamy.

Gdybym miał więcej czasu, sporządziłbym listę wszystkich komunałów do wykorzystania przy okazji omawiania tego meczu, zaczynając od tego, że MU zawsze gra do końca, kończąc zaś na tym, że Robin van Persie po niewykorzystanym karnym zapragnął uniknąć – w tym miejscu koniecznie należy dodać słowo „słynnej” – suszarki, z zauważeniem przy okazji, jak bezlitosna i brutalna bywa angielska ekstraklasa dla drużyn w niej debiutujących. Premier League, bloody hell.