Archiwum autora: michalokonski

Pochettino kupił czas

Nie, tym razem nie będę narzekał, że rywal słaby, bo z dużo słabszymi w tym sezonie potrafił Tottenham nie wygrywać. Nie będę również zaczynał od przypominania, że Liverpool zawiesi w niedzielę poprzeczkę o wiele wyżej, bo wszyscy o tym pamiętają. Nie będę nawet marudził, że około trzydziestej minuty drużyna gospodarzy spuściła z tonu i Crvena Zvezda zdołała wypracować sobie kilka dobrych okazji, bo ostatecznie żadnej z nich nie wykorzystała. Dokładnie czegoś takiego Mauricio Pochettino i jego piłkarze potrzebowali, by znów, choć przez parę dni, móc oddychać pełną piersią. Odrobiny szczęścia, owszem, ale także trafionej decyzji o ustawieniu (czemuż, ach czemuż, Maurycy, zaczynałeś mecz z Watfordem trójką środkowych obrońców, a potem kazałeś nam patrzeć na 45 minut gry sterylnie pozbawionej kreatywności?) i o doborze personelu. Zdecydowania w pressingu (Son zawdzięcza mu drugą bramkę, którą strzelił z podania odbierającego wcześniej piłkę Marinowi Ndombele). Waleczności (jej symbolem był, jak to często bywa, Lamela, skutecznie próbujący wślizgu na połowie rywala nawet w przedostatniej minucie meczu). Szybkości (tu prym wiódł, oczywiście, Son). Boiskowej inteligencji (jej z kolei wzorem był Kane, często robiący miejsce wbiegającym kolegom, cofający się po piłkę i rozgrywający ją z precyzją i nonszalancją człowieka, który chciałby w końcu zostać porównanym do Andrei Pirlo). Tego, że stwarzane sytuacje przekładają się na bramki, czyli skuteczności po prostu.

No więc nie będę narzekał, że rywal słaby. Ucieszę się, że w dwusetnym meczu dla Tottenhamu Lamela najpierw zaliczył dwie asysty, potem groźnie strzelał, aż w końcu zdobył bramkę. Że Sissoko z Ndombelem harowali w środku pola (dla tego ostatniego był to z pewnością najlepszy mecz z dotychczas rozegranych w Tottenhamie). Że Davies dobrze asekurował Vertonghena, a potem Sancheza. Że na dziesięć minut pojawił się Lo Celso. Że Kane’owi brakuje już tylko jednej bramki, by stać się trzecim na liście najlepszych strzelców w historii klubu. Nade wszystko: że ci, którzy w ciągu ostatnich tygodni wyglądali na pozbawione krwi, kości i mięsa upiory, dziś mieli w sobie tyle życia. I że znów poczuli, jak smakuje zwycięstwo.

Sporo się mówi na ostatnich konferencjach prasowych Pochettino o styczniu: Argentyńczyk zapewniał dopiero co dziennikarzy, że wcale nie zamierza dokonywać w jego trakcie czystek w składzie (coś takiego wypsnęło mu się po odpadnięciu z Pucharu Ligi w Colchester). Trudno się dziwić, skoro do stycznia zostało jeszcze ponad dwa miesiące, które trzeba przepracować z tymi, których chciałoby się już od drużyny odsunąć – a są to w dodatku jej tak bardzo wpływowi członkowie. W sumie największa radość z takiego zwycięstwa jak dzisiejsze polega więc na kupieniu czasu. Na adaptację i całkowite wyleczenie zawodników, którzy zostali kupieni tego lata. Na poszukanie kolejnych wzmocnień (bez upgrade’u na prawej obronie się, niestety, nie obejdzie). Na wdrożenie jeszcze raz, z nową energią nowych ludzi, rutyny, która zrosła się w ciągu pierwszych sezonów Pochettino w Tottenhamie z jego przepisem na sukces, czyli gry pressingiem. W końcu także: na pożegnanie z tymi, którzy już swoje w północnym Londynie odpracowali, i nawet jeśli mają już głowy gdzie indziej, to naprawdę zasługują na to, by wspominać ich ciepło i z sentymentem.

Po dzisiejszym zwycięstwie wygląda na to, że Mauricio Pochettino jeszcze się wśród nich nie znajdzie.

PS A przy okazji wypada rozstrzygnąć konkurs ogłoszony w poprzedniej notce. Wydany przez SQN „Nowy wspaniały świat” Guillema Balague’a o czasach Mauricio Pochettino w Tottenhamie otrzymają: Mateusz Banaszak, Bartosz Ryt, Anna Olchówka, Wojciech Kuczera i Jacek Głomb. Drogą mailową poproszę zwycięzców o podanie adresu do wysyłki. Cytat pochodził z – fenomenalnej skądinąd – podróżniczej prozy Bruce’a Chatwina „W Patagonii”.

Nowy wspaniały świat i stara bieda

1. Bohater o tysiącu twarzy

W świecie idealnym albo raczej: w krainie dziwów i marzeń każdego szanującego się kibica, na scenę wychodzi teraz prezes Tottenhamu Daniel Levy. „Mauricio cieszy się moim pełnym poparciem” – oświadcza. „W ciągu ostatnich lat osiągnął z tym klubem więcej niż mogłem się spodziewać i więcej niż się umówiliśmy. Pracując ze skromnym, jeśli porównać z naszymi największymi rywalami, budżetem, zmagając się z wieloma przeciwnościami, z których konieczność wielomiesięcznej gry na wynajętym obiekcie podczas przebudowy stadionu należała niewątpliwie do największych, czterokrotnie awansował do Ligi Mistrzów i doprowadził Tottenham do finału tych rozgrywek, co w historii naszego klubu nie zdarzyło się jeszcze nigdy. Odnosząc te sukcesy, nie tylko zarobił dla Tottenhamu mnóstwo pieniędzy: może jeszcze ważniejsze jest to, że odmienił jego wizerunek, co zresztą w konsekwencji pozwoliło tych pieniędzy zarobić jeszcze więcej. Zawdzięczamy mu tak wiele, że nie zamierzamy opuścić go w pierwszej tak naprawdę poważnej chwili kryzysu. Ma wolną rękę w dokonywaniu daleko idących zmian w składzie. Ma także moje zapewnienie o wsparciu podczas zimowego okienka transferowego. Skoro w drużynie są zawodnicy, którzy przestali chcieć z nim pracować, czują się zmęczeni lub wypaleni, albo zwyczajnie szukają dla siebie nowych wyzwań – żadnego nie będziemy na siłę zatrzymywać. Żaden nie jest ważniejszy niż klub”.

Napisałem „świat idealny”, ale chyba powinienem napisać „Nowy wspaniały świat”, przywołując nie tyle tytuł klasycznej antyutopii Aldousa Huxleya, co świetnej książki Guillema Balague’a, opisującej najlepsze chwile Mauricio Pochettino w Tottenhamie, a ukazującej się po polsku, jak na ironio, w czasie chwil najgorszych. Książkę tę, jak może zdążyliście się już zorientować, rozpoczyna zdanie z Tołstoja, że cała literatura sprowadza się do dwóch opowieści: albo jakiś człowiek wyrusza w podróż, albo w jakimś miejscu pojawia się ktoś obcy. Balague pisze, że obecność jego bohatera w londyńskim klubie łączy w sobie te dwa wątki – i ma oczywiście rację. Problem w tym, że wydarzenia minionego tygodnia układają się w zgodzie z logiką, w której z podróży nie ma już powrotu albo obcy, zamiast zostać uznany za swojego, zostaje w końcu odrzucony.

Owszem, kusi mnie wizja nowego wspaniałego świata. Kusi mnie także zobaczenie w Pochettino jeszcze jednego z mitycznych herosów, których wędrówki sprowadził do wspólnego mianownika Joseph Campbell w „Bohaterze o tysiącu twarzy”. Chciałbym napisać, że to, co się dzieje dziś w trenowanym przezeń klubie, sprowadza się w gruncie rzeczy do jednej z prób, której musiał podlegać każdy z Campbellowskich herosów. Jeśli sprosta wyzwaniom, czeka go wielka nagroda. Kiedy zaczynam o tym myśleć, analogie sypią się jak z rękawa, ale czuję, że powinienem postawić tu kropkę. 

2. Cienie, zjawy, upiory

Świat współczesnego futbolu jest przecież raczej rodem z Huxleya niż Balague’a – i jest światem raczej superksięgowych niż superbohaterów. A Daniel Levy ma zbyt wiele do stracenia, by pozwolić zatrudnionemu przez siebie trenerowi do końca przejść jego ścieżkę przeznaczenia. Oczywiście: bierze pod uwagę odszkodowanie, jakie musi wypłacić za rozwiązanie wieloletniego kontraktu Argentyńczyka i jego sztabu, oczywiście: zdaje sobie sprawę, że nowy szkoleniowiec również będzie się domagał budżetu transferowego, z drugiej strony jednak sezon jest na tak wczesnym etapie, że szybkie działanie prezesa może dać nadzieję zarówno na powrót do walki o wyjście z grupy Ligi Mistrzów, jak o pierwszą czwórkę Premier League, ergo: występy w tejże w przyszłym sezonie.

Zresztą: jaka jest alternatywa? Dalsze tygodnie męczarni psychicznych trenera i piłkarzy, a potem styczniowa próba czyszczenia szatni? Gołym okiem widać, jakie się z tym wiąże ryzyko: ci, którzy mają do końca kontraktu niecały rok, mogą przecież chcieć doczekać do maja i odejść za zasadzie wolnego transferu, zapewniając sobie w nowych klubach dużo lepsze umowy. Odsunięcie od składu zawodników, którzy grali dla tego klubu od lat, przez cały czas zostawiając na boisku wszystko, co najlepsze; zawodników, którzy przecież nie stracili z tygodnia na tydzień nieprzeciętnych umiejętności i statusu pozwalającego im wywierać gigantyczny wpływ na resztę grupy? To nie jest kwestia jednego Adebayora, którego przed laty Pochettino mógł się pozbyć lekką ręką. Tu chodzi na przykład o Christiana Eriksena, który choć wciąż biega najwięcej, jest dziś cieniem zawodnika wykręcającego rekordy asyst w Premier League i nawet z rzutu wolnego nie potrafi już zaskoczyć żadnego z jej bramkarzy. Albo o jeszcze tak niedawno najlepszą parę stoperów w tej lidze, Jana Vertonghena i Toby’ego Alderweirelda, którzy nie potrafili zablokować drogi do bramki nawet dziewiętnastoletniemu żółtodziobowi z Brighton. Albo o zawsze niełatwego we współżyciu i od lat mówiącego wprost o marzeniach powrotu na północ Anglii Danny’ego Rose’a. Albo o kapitana drużyny i jednego z najlepszych ponoć bramkarzy świata Hugo Llorisa, który w ciągu ostatnich dni popełnia kolejny już straszliwy błąd – a jego bolesna kontuzja także prosi się, by interpretować ją w kategoriach szerszych niż nieszczęśliwy upadek; człowiekowi pozbawionemu pewności siebie podobne upadki zdarzają się, niestety, częściej niż komuś tkwiącemu w dobrostanie.

Żeby Llorisa i obrońców usprawiedliwić: nie tylko w meczu z Brighton – kiedy Lamela raczej markował krycie niż naprawdę próbował przeszkodzić w dośrodkowaniu, które zaskoczyło Francuza – widać było, że napastnicy i pomocnicy nie wspierają ich tak skutecznie, jak przed laty. Ze wszystkich zatrważających statystyk – niewygranych meczów na wyjazdach, porażek w 2019 r. itd. – najbardziej przejmuje ta dotycząca odpuszczenia gry pressingiem. Zespół niegdyś niepozwalający przeciwnikom nabrać swobodnego oddechu, kasujący ich akcje w ciągu pierwszych trzech sekund po stracie piłki, w dodatku często jeszcze na ich połowie, sam stał się przedmiotem podobnych zabiegów. Może najbardziej przykre z perspektywy fana Tottenhamu jest właśnie to: patrzy na grę Brighton, Leicester, Olympiakosu, i ma poczucie, że doszło do niespodziewanej zamiany koszulek. Że to rywale grają tak, jak niegdyś grali ludzie Pochettino. Że z drużyny, która była dla nas powodem do chluby właśnie ze względu na zerwanie ze stereotypem miłych frajerów, których da się ograć bez wielkiego wysiłku („Lads, it’s Tottenham”) na boisku zostały cienie i zjawy, by nie rzec: upiory.

3. Fatum i fatalna cisza

W historiach mitycznych herosów istotną rolę odgrywa również fatum. Rzec by można: Mauricio Pochettino także wszystko to przewidział. Od miesięcy mówił o konieczności rozpoczęcia nowego rozdziału. Zapowiadał „bolesną przebudowę”. Wyjeżdżając na tournee do Azji zostawił w Londynie Rose’a, Auriera, Wanyamę, którzy mieli szukać sobie nowych klubów. Niemal wszystkie konferencje prasowe przed rozpoczęciem sezonu i w trakcie domykania okienka transferowego podszyte były jego frustracją: mówił, że powinno mu się zmienić tytuł z menedżera na trenera, bo nie wie, jaka jest sytuacja kontraktowo-zakupowa, mówił, że ma najbardziej zdestabilizowany skład w ciągu tego pięciolecia, mówił, że musi nadrabiać stracony czas.

Owszem: po sprowadzeniu Ndombele, Lo Celso i Sessegnona, wielu z nas miało nadzieję, że nowi piłkarze dadzą pożądany efekt odświeżenia – tyle że ten pierwszy uczy się wciąż tempa gry w Premier League, a dwaj ostatni są kontuzjowani i minie jeszcze parę tygodni, w których skazani będziemy na oglądanie zamiast nich wciąż tych samych cieni i zjaw, by nie rzec: upiorów. Eriksen, Lloris, Vertonghen, Kane, Lamela, Dier, Davies (wszyscy wyszli w pierwszym składzie z Brighton), a także Rose – to piłkarze, których oglądaliśmy w Tottenhamie już przed pięcioma laty. Wtedy byli młodzi, głodni sukcesu, zdolni do wymaganej zawsze przez Pochettino harówki. Czy można im się dziwić, jeśli po tylu latach słuchania wciąż tych samych sztuczek motywacyjnych (nawet jeśli zalicza się do nich chodzenie po rozżarzonych węglach czy przykładanie sobie indiańskich strzał do gardeł) i wytrzymywania tych samych morderczych treningów, czują się wypaleni albo zwyczajnie mają poczucie, że dalej niż finał Ligi Mistrzów w Madrycie już nie zajdą? Jak widać to nie takie proste: dać pełne wsparcie trenerowi i skreślić piłkarzy. Zdanie „Żaden nie jest ważniejszy niż klub” można przecież zastosować także do szkoleniowca.

W Tottenhamie Pochettino nigdy nie było gwiazd, a o sile drużyny stanowiło to, że stanowiła jeden zbiorowy organizm, obejmujący zarówno piłkarzy, jak sztab szkoleniowy. „Piłka nożna to gra zespołowa i jeśli zacznie się obracać wokół indywidualności, jeśli zespół przestanie być jednością i w jego poczynania wkrada się chaos, spadkowicz z ligi może wbić ci pięć goli” – komentował w „Nowym wspaniałym świecie” feralną porażkę z Newcastle na zakończenie sezonu 2015/16. Otóż od miesięcy mamy w tym organizmie nie tylko problem indywidualności otwarcie mówiących o tym, że nadszedł czas na nowe wyzwania. Mamy też problem szkoleniowca, który przez wiele tygodni wysyłał podwójne sygnały na temat swojej przyszłości i którego dotychczasowe metody motywowania tej grupy zawodników chyba się wyczerpały. To też było dojmujące podczas oglądania meczu z Brighton: oni nie działali jako grupa, każdy próbował sam (albo, co gorsza, próbował pozbyć się odpowiedzialności), a kiedy już próbował, wypracowane automatyzmy zawodziły – przecież i Son, i Kane mieli naprawdę dobre okazje do strzelenia bramek. Obecni na miejscu dziennikarze „The Athletic” cytowali później morderczą obserwację zawodników gospodarzy, których zdziwiła nie tylko łatwość, z jaką byli w stanie zabiegać piłkarzy Tottenhamu, ale i panująca między londyńczykami cisza: to, że żaden na kolegów nie pokrzykiwał, nie próbował poderwać do walki, zmobilizować.

4. Pieśni wędrowców

Jako kibic, cały jestem w krainie dziwów i marzeń. Po klęsce z Brighton, tak samo jak po klęsce z Bayernem, wyobrażam sobie Mauricio Pochettino siadającego w szatni między piłkarzami i umiejącego zaszczepić w nich wiarę, że są jeszcze w stanie stoczyć swoją ostatnią walkę. Jako dziennikarz nie mogę jednak w tym miejscu pozostać. Źle znoszę histerię mediów społecznościowych, linczujących drużynę i domagających się głowy trenera po jednym kiepskim tygodniu – ale z drugiej strony widzę, że kryzys Tottenhamu trwa dłużej niż tydzień i głębsze ma przyczyny. Zdaję sobie sprawę, że statystyki podawane przez autorów „Piłkonomii”, Simona Kupera i Stefana Szymańskiego, kwestionują wiarygodność tezy, iż zmiana szkoleniowca przynosi trwałą poprawę wyników – ale z drugiej strony wydaje mi się, że taniej i łatwiej pożegnać się z jednym szkoleniowcem niż wyrzucić połowę składu. Godzę się więc z tym, że Mauricio Pochettino nie przejdzie swojej próby, a przynajmniej nie w tym klubie, i że zamiast „nowego wspaniałego świata” przyjdzie na Tottenham stara bieda.

Wiem: naprawdę było blisko. Przyznaję: ze wszystkich pięknych wspomnień, jakie zebrałem w ciągu ponad trzydziestu lat kibicowania tej drużynie, niemal wszystkie wiążą się z obecnością na ławce trenerskiej zdradzającego niejakie skłonności do tycia Argentyńczyka o włoskim nazwisku. Na samym końcu tego przydługiego wywodu dochodzę jednak do prostej w gruncie rzeczy konkluzji: w krainie dziwów i marzeń każdego szanującego się kibica to on sam jest klubem i to on jeden odbędzie swoją wędrówkę do końca, niezależnie od tego, jak okropnie dziś grają i jak okropnie będą grać jutro jego piłkarze i nawet jeśli pojutrze ich trenerem miałby zostać, zachowajcie nas bogowie, Jose Mourinho.

PS. A książkę Balague’a naprawdę powinniście przeczytać i w związku z tym mam dla Was konkurs. Pięcioro erudytek lub erudytów może otrzymać od wydawnictwa SQN egzemplarze „Nowego wspaniałego świata” – warunkiem jest odpowiedź na pytanie, kto z klasyków literatury podróżniczej napisał nieodległy wbrew pozorom od dzisiejszego wpisu akapit: „Historia Buenos Aires zapisana jest w książce telefonicznej tego miasta. Pompey Romanov, Emilio Rommel, Crespina D.Z. de Rose, Ladislao Radziwiłł oraz Elizabeta Marta Callman de Rotschild – te pięć wybranych na chybił trafił nazwisk spod litery R opowiada o wygnaniu, rozczarowaniu i strachu za koronkowymi firankami”. Odpowiedzi zbieram do końca przerwy na kadrę pod adresem mailowym futboljestokrutny@gmail.com.

Myśmy wszystko pamiętali

Myśmy wszystko zapomnieli. Myśmy, czyli kibice Tottenhamu oczywiście. Myśmy zapomnieli o czasach, w których nasza drużyna rozsypuje się nagle jak domek z kart. O czasach, w których przegrywa dwoma bramkami z silniejszym i lepszym, rzecz jasna, rywalem. O czasach, w których trener musi podjąć ryzyko, postanawia dokonać ofensywnych zmian i w których cała struktura nagle przestaje istnieć: obrońcy zaczynają podawać pod nogi rywala, a ten nieatakowany korzysta oczywiście z prezentu i strzela gola za golem. Takie rzeczy, owszem, działy się za Tima Sherwooda. Działy się, i to niejeden raz, za Andre Villas-Boasa. Działy się także wcześniej. Wtedy też zaczynało się nieźle, z takim Arsenalem w derbach np., kiedy Adebayor grał już u nas i strzelił nawet bramkę, ale potem obejrzał czerwoną kartkę i wszystko się posypało. Dziś obyło się nawet bez czerwonej kartki. Wystarczyło jedno zagapienie się Auriera, który spóźnił się ze wślizgiem, wystarczyło jedno zagapienie się Winksa… no dobra, nie jedno: kiedy Bayern po błędzie Anglika strzelał swoją czwartą bramkę, miałem już naliczone trzy straty pomocnika gospodarzy na własnej połowie, podobnie długie były notatki na temat ustawiania się prawego obrońcy i piłek adresowanych za jego plecy do Gnabry’ego. Żeby nie było, że ich nie ostrzegali.

Myśmy zapomnieli też o pierwszych trzydziestu paru minutach meczu, które w wydaniu Tottenhamu, a niech tam, niech się ośmieszę, były najlepsze w sezonie. Przed i po golu Sona okazji było jeszcze kilka: bardzo dobrą miał Koreańczyk, bardzo dobrą Ndombele, w sumie piłkarze Pochettino strzelali ośmiokrotnie. Zabójcza precyzja jednego uderzenia Lewandowskiego spowodowała, że pierwsza połowa została przegrana, ale przed drugą sam byłem pełen dobrej nadziei. Pokazali determinację w sobotę z Southamptonem, odrabiali straty także w poprzednim sezonie Ligi MIstrzów, na ławce siedzieli wyposzczeni gry Eriksen, Lucas i Lamela… jeszcze można się było łudzić.

Sami widzicie: kibic we mnie bardzo chciałby wierzyć, że to jeszcze nie koniec. Wystarczy wygrać z Crveną Zvezdą. Wystarczy zagrać dobry mecz w Brighton. Wystarczy jeszcze raz uwierzyć Maurycemu, że jest właściwym człowiekiem, by uczynić Tottenham znów wielkim. Wystarczy dać czas na „bolesną przebudowę”, którą sam przecież w wakacje zapowiadał. Wystarczy poczekać, aż wyzdrowieje Lo Celso i budować ten nowy Tottenham wokół niego.

Piszę i sam nie wierzę w to, co piszę. Widzę, że nie tylko skapitulowali w końcówce: w skali całego meczu również biegali mniej od rywala, a energii w pressingu wystarczyło im na pół godziny. Widzę, jak uparcie ignoruję statystyki: meczów, w których tracili wypracowane w pocie czoła prowadzenie. Meczów, które – nie tylko w tym sezonie, w Premier League feralna forma zaczęła się w styczniu – przegrywali, zwłaszcza na wyjazdach. Meczów, w których nie wracali za rywalem, zostawiając dziurę w środku i obrońców na pastwę szarżujących rywali. Meczów, w których dali sobie wbić na własnym boisku aż siedem goli… ach, prawda, to się nigdy jeszcze nie zdarzyło.

Gdyby spotkanie z Bayernem zakończyło się dwadzieścia minut wcześniej, ignorowałbym to wszystko dalej, i nawet teraz próbuję sobie jeszcze powiedzieć, że skuteczność Bawarczyków była faktycznie nadzwyczajna. Próbuję, ale już nie potrafię, może więc w sumie powinienem być zadowolony, że ktoś mi pozwolił przejrzeć na oczy. Oto, proszę państwa, początek końca ery Pochettino w Tottenhamie. W tym świecie nie dostaje się czasu na przebudowę. Nerwowość i presja będą rosły, piłkarze będą prosić swoich agentów, by sprawdzili im jakieś inne opcje, prezes zacznie się zastanawiać, jak długo taki Allegri czy, uchowaj Boże, Mourinho, pozostaną bezrobotni – cierpliwością nigdy nie grzeszył. Zbyt duże pieniądze wchodzą w grę, zbyt piękny jest ten stadion, ale też zbyt wiele w niego zainwestowano, by pozwolić sobie na przedłużający się kryzys.

Tak naprawdę początkiem końca był przegrany finał w Madrycie, ale o tym napiszę już kiedy indziej. Idę spać. A może to przez ostatnie pięć lat śniłem. Myśmy wszystko zapomnieli? Wręcz przeciwnie: myśmy wszystko pamiętali. „Chłopaki, to jest Tottenham”. Trochę was tu nie było, witajcie.

Mauricio Pochettino i teoria lustra

Z porucznikiem Columbo było tak, że najlepsze pomysły zawdzięczał żonie. No więc oglądaliśmy dzisiaj przy śniadaniu skrót meczu Tottenhamu z Southamptonem (a może właściwie należałoby powiedzieć: Tottenhamu z Tottenhamem, bo przecież główną przyczyną kłopotów gospodarzy we wczorajszym meczu byli oni sami: gapiostwo i nadmierna brawura Auriera, który w ciągu czterech minut dostał dwie żółte kartki, oraz gapiostwo – a może również nadmierna brawura – Llorisa, który dwa metry przed własną bramką postanowił nagle kiwać się z atakującym go napastnikiem) i moja żona powiedziała nagle, że jeśli ktokolwiek zdestabilizował tę drużynę w ciągu ostatnich miesięcy, to był to sam Maurycy. Że jeśli zdarzało mu się w ostatnich tygodniach narzekać, że to najbardziej zdestabilizowany Tottenham, z jakim miał do czynienia, a potem jeszcze krytykować piłkarzy, że mają głowy gdzie indziej, to w gruncie rzeczy dlatego, że klub i piłkarze byli dla niego lustrem: że dostrzegał w nich cechy u siebie wyparte.

No bo rzeczywiście: w trakcie ubiegłorocznego rajdu do finału Ligi MIstrzów to sam Pochettno dawał do zrozumienia, że w przypadku zwycięstwa z Liverpoolem może odejść z Tottenhamu, a i wcześniej stawiał swoją przyszłość na szali w trakcie rozmów z dziennikarzami na temat koniecznych zmian klubowej polityki. Po przegranym finale to on zamknął się w domu na dwa tygodnie i nie potrafił się pozbierać, a potem szeroko o tym opowiadał. To on tego lata czuł się wypalony, a na czwartkowej konferencji prasowej mówił nawet, że był w depresji i porównywał swój stan po porażce w Madrycie z innym najgorszym momentem w swojej karierze, zawodniczej tym razem: kiedy Argentyna na mundialu 2002 odpadła z turnieju już w fazie grupowej po tym, jak sfaulował Michaela Owena w polu karnym. No więc może to nie obudzona nagle u Eriksena chęć spróbowania czegoś nowego jest przyczyną problemów, może nie nieprzedłużone kontrakty Alderweirelda i Vertonghena, nie tajemnicze sprawy osobiste Auriera czy Rose’a, a to, co działo się w głowie ich trenera i co – trudno, żeby nie – miało wpływ na całą drużynę?

Anim się obejrzał, jak w ostatnich tygodniach ten blog zamienił się w kronikę szóstego sezonu. Pracować wspólnie przez sześć lat to naprawdę sporo i w angielskiej prasie można natrafić na anonimowe wypowiedzi piłkarzy Tottenhamu, skarżących się na wciąż te same treningi i wciąż te same sztuczki motywacyjne ich szkoleniowca. Można powiedzieć: Maurycy i tak długo wytrzymał (i z nim wytrzymali), takiego Mourinho jego zawodnicy mieli dość w trzecim sezonie, Guardiola w Barcelonie wypalił się po czterech latach, a ci, którzy pracowali w swoich klubach zdecydowanie dłużej, Ferguson czy Wenger, zaczynali jednak w kompletnie innych czasach. Na metody sir Aleksa – brutalne potrząsanie szatnią poprzez pozbywanie się z niej piłkarzy uchodzących wcześniej za nietykalnych, jak Beckham czy Keane – Pochettino jednak nie stać: potęga finansowa Tottenhamu pewnie nigdy nie będzie taka jak Manchesteru United, nie mówiąc już o tym, że żyjemy w epoce, w której pozycja piłkarzy wobec trenerów jest silniejsza niż była w latach największych sukcesów sir Aleksa. Być może czas na naturalną wymianę był przed rokiem, ale wtedy budujący stadion klub nie był w stanie dokonać żadnego transferu. Być może początek tego sezonu przebiegałby bardziej gładko, gdyby obok Ndombele (wczoraj strzelił drugiego gola i generalnie zagrał swój najlepszy mecz w klubie) mógł grać Lo Celso i wrażenie odświeżenia składu byłoby wyraźniejsze, ale Argentyńczyk po wielce obiecującym wejściu z ławki w trakcie meczu z Arsenalem złapał kontuzję podczas występu w reprezentacji i nie będzie grał jeszcze długie tygodnie. Być może w końcu, gdyby sędziowie uznali bramkę Auriera w ubiegłotygodniowym meczu z Leicester, Tottenham zajmowałby teraz trzecie miejsce w tabeli i o żadnym kryzysie nie byłoby mowy.

KiIlkanaście sekund przed tym, jak Eriksen, Son i Kane wyprowadzili kontrę dającą Tottenhamowi drugą bramkę, kibice Southamptonu śpiewali do Maurycego, że jutro zostanie wylany. KIlkadziesiąt sekund przed końcem meczu fani Tottenhamu śpiewali z kolei, że jest magikiem. Pomiędzy tymi dwiema pieśniami była godzina tyleż ciężkiej, co szczęśliwej walki o obronienie korzystnego wyniku. Okazja do pokazania charakteru i jedności, które zawsze były kluczem do sukcesów tej drużyny pod tym trenerem. Lloris pozbierał się po błędzie i bronił fenomenalnie. Eriksen jak w swoich najlepszych meczach bił rekordy przebiegniętych na boisku kilometrów. Winks i Kane pokazywali, ile może znaczyć dla zawodnika gra w klubie, który go wychował. Przestawiony na prawą obronę Sissoko wydawał się na tej pozycji najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Skończyło się dobrze: mimo iż trzeba było grać w dziesiątkę, a okoliczności utraty gola mogłyby załamać dużo większych twardzieli, udało się strzelić drugą bramkę, a potem obronić wynik. Dziennikarze, piszący w ostatnich dniach o kryzysie, ogłaszają teraz, że mecz, w którym trzeba było stawić czoło tylu przeciwnościom, mógł być przełomowy dla całego sezonu. Z pewnością Mauricio Pochettino kupił czas i nawet ewentualna porażka z Bayernem nie wytrąci go ze strefy komfortu.

Może i dobrze. W strefie komfortu łatwiej spojrzeć w lustro. Łatwiej wtedy powiedzieć: „Zacznij od siebie, zanim zaczniesz sugerować, że to inni są przyczyną twoich problemów”. Szczerze mówiąc, tę ostatnią myśl również zawdzięczam żonie.

Czy Tottenham musi pracować jeszcze więcej

Przegrywanie w samej końcówce meczu, który w minucie sześćdziesiątej siódmej wydawał się wygrany budzi oczywiście najgorsze emocje i uczucia, a już w ogóle wtedy, kiedy ów mecz rozgrywany jest w porze sobotniego obiadu: gdyby to była niedziela wieczór, miałbyś przed sobą tylko kilka godzin zmarnowanego weekendu, a tak musisz się mierzyć z perspektywą półtorej doby w kiepskim humorze. Jest wszakże i dobra strona: radykalnie ograniczasz czas spędzany na portalach społecznościowych, grasz z jednym synem w ping-ponga, pomagasz drugiemu przykręcić błotnik do roweru, usypiasz trzeciego, a potem czytasz kolejną część „Sześciu światów Hain”. Nie sycisz swojego masochizmu tyradami współbraci w cierpieniu albo, co jeszcze gorsze, chłodnymi analizami ekspertów. W końcu sam wiesz równie dobrze jak ci ostatni, od ilu miesięcy twoja drużyna nie wygrała wyjazdowego meczu w Premier League i ile razy w tym sezonie nie potrafiła obronić prowadzenia. Nadużywany niemiłosiernie w mediach obraz, w którym obecne Leicester – progresywne, młode, prowadzone przez ambitnego i spragnionego sukcesów trenera – ma przypominać Tottenham z pierwszych miesięcy pracy Mauricio Pochettino, przychodził ci do głowy zaraz po bolesnym rozczarowaniu w Pireusie; rozczarowaniu nawet nie wynikiem, a stylem gry i tym, do jakiego stopnia rywale potrafili dominować, o ile byli szybsi i bardziej zdecydowani w walce o piłkę. Rozczarowaniu odmianą, jaka nastąpiła w zespole w ciągu paru zaledwie dni od fantastycznego zwycięstwa nad Crystal Palace.

Dziś, cholera, nie było tak źle, jak w meczu z Olympiakosem i to, w gruncie rzeczy, tylko pogarsza sprawę. W kaskadzie negatywnych emocji i niepokojących statystyk, którymi – jak podejrzewam – bombardują obecnie media, ginie to, że choć owszem: Leicester miało niejedną okazję do strzelenia bramki, Tottenham dominował, strzelił bramkę i mógł strzelić kolejne, a w momencie, gdy do akcji wkroczył VAR po trafieniu Auriera wydawało się już, że jest 2:0 dla gości. Taktyka była dobrana dobrze, ustawieni w diament Winks, Sissoko, Ndombele i Lamela nie przegrywali walki o środek pola, a gospodarze nie zagrywali piłek za plecy bocznych obrońców aż tak znowu często. Tempo akcji, zagrań z pierwszej piłki, rajdów naprawdę dobrego w tym sezonie Lameli mogło imponować, podobnie jak szarże bocznych obrońców i determinacja, z jaką zwłaszcza Sissoko walczył w pressingu. Nawet wykopy Gazzanigi (Lloris został w Londynie, gdzie rodziło się właśnie jego trzecie dziecko) stanowiły jakieś urozmaicenie, a gol Kane’a, po świetnym otwierającym podaniu Lameli i zgraniu piętą Sona zdobyty w akrobatyczny sposób – wpadający w pole karne napastnik po kontakcie z jednym z obrońców rywali stracił równowagę i w zasadzie leżał już na ziemi – zasługiwałby na trwałe miejsce w klubowym folklorze, gdyby nie fakt, że wszystko to ostatecznie okazało się pójść na marne.

Zbyt dużo w ostatnich miesiącach Tottenham zawdzięczał VAR-owi, żeby się teraz uskarżać na decyzję o nieuznanym golu. Lepiej powiedzieć, że szkoda, iż piłkarze z Londynu nie posłuchali swojego kapitana, który po sędziowskiej decyzji mobilizował ich do dalszej walki i apelował o koncentrację. Jasne, że był to psychologiczny cios, porównywalny z golem do szatni zdobytym kilka tygodni wcześniej przez Arsenal, ale od finalisty Ligi Mistrzów wymaga się większej odporności psychicznej. To jest ta główna zmiana, jaka wiąże się z postrzeganiem Tottenhamu: po  tym, jak zaszli w ubiegłym roku tak daleko, nikt już nie traktuje tej drużyny jako zespołu „z aspiracjami”, który ma świetną przyszłość przed sobą. Wiele wskazuje raczej na to, że szczyt możliwości już osiągnęli, tyle razy zapewniając sobie awans do Champions League, a w końcu występując w finale tych rozgrywek. Od czerwcowej przegranej w Madrycie słyszeliśmy raczej o tym, że spora grupa piłkarzy Tottenhamu zastanawia się nad swoją przyszłością, że Eriksen nie przedłuża kontraktu, Alderweireld i Vertonghen mają podobnie jak Duńczyk tylko rok do końca umowy, Aurier, Rose, Wanyama i kilku jeszcze innych piłkarzy jest na sprzedaż.

Nic nowego w sumie: to sir Alex Ferguson powtarzał zawsze, że historia drużyny toczy się w cyklach, a zważywszy na to, iż u niego miały to być cykle trzyletnie, i tak można być wdzięcznym Mauricio Pochettino, że swój cykl przedłużył o dwa dodatkowe lata. O konieczności „bolesnej przebudowy” Argentyńczyk mówił wyraźnie kilka razy, z pewnością kontuzja Lo Celso i nie nazbyt szybka adaptacja Ndombele do tempa gry w Premier League tej przebudowy nie ułatwiają. Kiedy się patrzy na drużynę wychodzącą na kolejne mecze, składa się ona w większości z tych samych twarzy, co przed kilkoma laty. Przyzwyczajenie, rutyna jest jedną z najważniejszych przeszkód w rozwoju nie tylko drużyn piłkarskich – i niewykluczone, że dotyczy to nie tylko piłkarzy Tottenhamu, ale ich trenera, który nad swoją z kolei przyszłością zastanawiał się cały ubiegły rok.

Kiedy wszystko kliknie, wciąż potrafią zagrać fantastycznie, coś jak przed tygodniem z Crystal Palace. Trudno się dziwić: żaden z zawodników tej drużyny nie stracił nagle umiejętności. W meczu z Olympiakosem piękną bramkę strzelił Moura, w meczu z Palace fantastycznie uderzał Son, o golu Kane’a z Leicester już wspomniałem, podobnie jak o formie Lameli. Eriksen w Pireusie stracił piłkę aż 22 razy, ale to jego wejście odmieniło losy spotkania z Aston Villą. Z Olympiakosem Winks był najlepszy na boisku. Sissoko wciąż zostawia serce na boisku. Alli wraca po kontuzji – z pewnością odzyska formę. Problem nie dotyczy więc braku talentu, indywidualnych umiejętności, taktycznej kompetencji zawodników i trenera (choć wprowadzenie dziś Wanyamy musi budzić wątpliwości, nie tylko dlatego, że zawalił przy obu bramkach, ale i dlatego, że przy stanie 0:1 był to sygnał „bronimy wyniku”). Problem leży w czymś, co pozwala nad tym wszystkim zapanować: w głowie.

Kiedy go pytać o chwile utraty koncentracji, prowadzące do tego, że drużyna wypuszcza z rąk prowadzenie albo – jak w Pireusie – wychodzi na boisko i nie realizuje planu meczowego, Pochettino również mówi o psychice zawodników, a potem deklaruje, że muszą pracować jeszcze  więcej i ciężej. Martwi mnie to nie tylko dlatego, że od zawsze wymagał od nich, by ciężko pracowali i że na takie teksty uodparniają się z czasem nie tylko przedstawiciele pokolenia milenialsów. Rzecz w tym, że brzmi to niemal jak cytat z Orwellowskiego Boxera, jednego z bohaterów „Folwarku zwierzęcego”. Ów dzielny, uczciwy ze wszech miar zacny i kochany koń, niestety, nie skończył dobrze.

Jeden za wszystkich

Togetherness, to jest to słowo, którego użył – nie pierwszy raz zresztą – menedżer Norwich Daniel Farke, by jakoś zinterpretować sensacyjną wygraną swojej drużyny z Manchesterem City. Z ośmioma kontuzjowanymi zawodnikami poza składem, z dwoma bramkarzami na ławce rezerwowych, ze szczególnie osłabioną defensywą, co uniemożliwiało murowanie bramki (które skądinąd nie jest w jego stylu), przeciwko mistrzowi kraju, w lidze niepokonanemu od stycznia, jedyne, co mu pozostawało, to postawienie na odwagę w pressingu i dzielność w ofensywie, oraz odwołanie się właśnie do poczucia jedności. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – w sportach zespołowych to zawołanie okazuje się często skuteczniejsze od najbardziej nawet wyrafinowanych taktycznych konceptów.

Togetherness to jest też słowo często pojawiające się w słowniku Mauricio Pochettino. Jego drużyna nigdy nie opierała się na gwiazdach, nawet jeśli Pep Guardiola kiedyś mówił o „zespole Harry’ego Kane’a”, a ubiegłoroczny rajd przez Ligę Mistrzów, w którym o losach meczów tyle razy przesądzali rezerwowi, był najlepszą ilustracją tezy, że w Tottenhamie nie ma zawodników nieważnych. Rajd ten, zakończony przegranym finałem w Madrycie, kiedy na drużynę po raz pierwszy w historii spoglądały oczy całego futbolowego świata, musiał to poczucie jedności osłabić. Po pierwsze: zwyczajnie często tak bywa po porażkach w meczu o wielką stawkę. Po drugie: taki jest naturalny cykl drużyn, zwłaszcza tych nienajwiększych, w których po nagłym stanięciu w blasku reflektorów zawodnicy zaczynają się zastanawiać, co dalej i czy nie mają większych szans na powrót przed te reflektory w jakimś innym, a w dodatku jeszcze lepiej płacącym zespole. O konieczności „bolesnej przebudowy” trener Tottenhamu mówił od miesięcy, od tygodni natomiast narzekał, że niezamknięte wciąż okienko transferowe powoduje, że zbyt wielu jego podopiecznych jest rozproszonych spekulacjami na temat własnej przyszłości. Najważniejsze pytanie dotyczyło oczywiście Eriksena, ale także Alderweireld i Vertonghen mają zaledwie rok do końca kontraktu, na tournee do Azji nie pojechał Rose, o którym od dawna się mówiło, że marzy o powrocie na północ kraju, gdzie mieszkają jego najbliżsi, niemal pewne wydawało się także odejście Wanyamy i Auriera – zbyt dużo to i zbyt ważnych nazwisk, żeby nie martwić się o „togetherness” i żeby nie widzieć, że Tottenham w pierwszych meczach sezonu (mimo szczęśliwych remisów wyjazdowych z MC i Arsenalem) nie przypomina drużyny, która w trakcie ostatnich kilku lat była w stanie zabiegać każdego rywala.

A dokładnie taką drużynę zobaczyliśmy w sobotnie popołudnie na Tottenham Hotspur Stadium. Już w pierwszej minucie pierwszej połowy dwie sytuacje strzeleckie, podobnie zresztą w pierwszej minucie drugiej połowy, zakończonej celnym strzałem Winksa, mimo iż przy wyniku 4:0 mecz był już wówczas przesądzony. Pressing na połowie rywala, szybkie tempo wymienianych podań, zwłaszcza na prawe skrzydło, gdzie rozpędzał się o niebo lepszy w grze ofensywnej od Walkera-Petersa Aurier. Wbiegający w pole karne nie tylko Kane i Son, ale także Lamela, Eriksen, a nawet Sissoko. Rzucający dalekie piłki w stylu quarterbacka z futbolu amerykańskiego Alderweireld (dzięki takiemu podaniu padł pierwszy gol dla Tottenhamu). W końcu podający do przodu, a nawet próbujący strzałów Winks. Waleczność, którą wycenić można także liczbą fauli i żółtych kartek. Przygotowanie fizyczne, wyrażające się w tym, że nawet w dziewięćdziesiątej minucie Son dopadał do obrońcy Crystal Palace z prędkością sugerującą, że spotkanie raczej się zaczyna.

Pochettino wiedział więc, co mówi, zapowiadając wzniesienie toastu za zamknięcie okienka. Po powrocie większości piłkarzy ze zgrupowań reprezentacji zorganizował spotkanie całej drużyny. W trakcie trwającego niemal godzinę monologu uświadamiał zawodnikom, że przynajmniej do stycznia ich sytuacja indywidualna się nie zmieni i że najwyższy czas skupić się na tym, co czeka ich w tym klubie – osiągnięcie z nim sukcesu to zresztą najlepszy sposób na pomyślny rozwój także własnej kariery. Wygląda na to, że podziałało. Wróciło skupienie, mobilizacja. Wróciło togetherness.

Z drużynami nienajwiększymi – takimi, które wciąż pozostają narażone na wydrenowanie przez potentatów – już jakoś tak jest (wspominałem o tym w poprzednim wpisie), że sezon tak naprawdę zaczynają we wrześniu. Odpukać, Tottenham zaczął. Przyjemnie się to oglądało, może nie tak przyjemnie, jak mecz na Carrow Road (do powtarzających się w pierwszych kolejkach zachwytów nad Pukkim, dopisujemy Cantwella, Amadou i Buendię), ale jak się miało w tyle głowy wyniki ostatnich meczów wyjazdowych Crystal Palace z zespołami czołówki, naprawdę wystarczająco. Dawajcie tę Ligę Mistrzów.

Czyszczenie umysłów

Jak na skalę negatywnych emocji po ubiegłotygodniowej wpadce z Newcastle, jeśli zważyć na wygłoszoną wówczas przez Mauricio Pochettino opinię, że w ciągu ponad pięciu lat pracy w Tottenhamie nie miał jeszcze do czynienia z tak nieustabilizowaną sytuacją w drużynie (okienko transferowe zamyka się dopiero jutro…), jeśli przywołać plotki krążące w ciągu tygodnia, że Argentyńczyk po derbach pożegna się z klubem, jeśli wspomnieć o problemach z obsadą prawej obrony, o konflikcie trenera z odsuniętym od wyjściowej jedenastki na pierwsze trzy kolejki Vertonghenem czy o trwających do ostatnich godzin spekulacjach na temat przyszłości Eriksena – był to wynik więcej niż satysfakcjonujący. Tottenham nie przegrał, ale inaczej niż w spotkaniu z Manchesterem City: Tottenham walczył jak równy z równym. Ba: Tottenham momentami był wyraźnie lepszy. Okazji do zdobycia bramek było więcej, żeby wspomnieć choćby interwencje Leno po strzałach Sona i Eriksena, słupek Kane’a czy arcypudło i gapiostwo Moussy Sissoko w co najmniej dwóch świetnych kontratakach (ech, gdyby zdrowy był Ndombele…). Że Arsenal też miał swoje okazje, Lloris bronił kilka razy heroicznie, a raz Tottenham uratował minimalny spalony? Tego, rzecz jasna, nie kwestionuję, ale i tak przyjmuję ten remis z ogromnym zadowoleniem. Kryzys, ogłaszany w ostatnich dniach tak głośno, wypada jednak odwołać.

Typowy ze mnie kibic Tottenhamu. Zdążyłem już zapomnieć, że do ostatnich sekund pierwszej połowy moja drużyna prowadziła dwiema bramkami, a zanim Sissoko sfaulował rywala i Lacazette strzelił gola kontaktowego, Rose nie pierwszy raz w tym meczu stracił piłkę tuż przed własnym polem karnym, słowem: przy zachowaniu elementarnej koncentracji można było dowieźć dwubramkowe prowadzenie do przerwy. Ale cóż miałby powiedzieć kibic Arsenalu o tym, że najpierw Sokratis i David Luiz pogubili się w kryciu, a potem Leno wypuścił z rąk niezbyt mocny strzał Lameli, co umożliwiło Eriksenowi strzelenie pierwszego gola dla Tottenhamu, albo o tym, jak Xhaka wchodził w nogi Sona przed karnym i drugim golem? W miarę bezstronny Kanonier, po tym, jak zachwyciłby się sposobem, w jaki Guendozi kontrolował grę w tym meczu, jak ucieszyłby się golem Lacazette’a, dobrą zmianą i strzałem Ceballosa, musiałby przyznać, że Szwajcar przypominał w jego drużynie tykającą bombę zupełnie jak Sanchez w mojej – i że żółta kartka, jaką otrzymał w końcówce kapitan Arsenalu, powinna być tak naprawdę druga.

Oczywiście w takich meczach Tottenhamowi gra się zdecydowanie łatwiej niż np. z Aston Villą czy Newcastle, kiedy rywal stosuje niski blok, zagęszcza pole gry przed własnym polem karnym i zmusza do cierpliwego wymieniania piłki po obwodzie. Na Emirates miejsca na szybki atak było sporo, a najlepiej potrafił je wyszukać Son. Podania Eriksena służyły przyspieszeniu gry. Kane dobrze się zastawiał i zmuszał stoperów Arsenalu do naprawdę ciężkiej pracy. Najlepszy jednak w drużynie – tak jak u gospodarzy Guendozi – był jednak Harry Winks, i nie mam na myśli tylko jego walki o piłkę na połowie rywala, która przyniosła Tottenhamowi drugiego gola. Wzorowy w pressingu, nietracący piłek, mógłby się stać moim ulubieńcem, gdybym nie miał wciąż w pamięci tych wszystkich kompletnie jałowych zagrań Anglika sprzed tygodnia, z których żadne nie mogło sprawić problemu zawodnikom Newcastle.

Problemem numer jeden była jednak w Tottenhamie obsada boków obrony. Rose popełnia błędy od początku sezonu, a podczas okresu przygotowawczego Pochettino nie zabrał go na tournee do Azji, żeby dać mu szansę znalezienia sobie nowego klubu. O Sanchezie zdążyłem już wspomnieć: nie jest to jego pozycja i ewidentnie nie czuł się na niej komfortowo, zarówno podczas nielicznych prób przedarcia się do przodu, jak w defensywie. Trippier sprzedany. Aurier bez okresu przygotowawczego i po złamaniu ręki, również może odejść, a nigdy tak naprawdę nie zapuścił korzeni w północnym Londynie. Foyth, Walker-Peters i Dier kontuzjowani, może więc nie powinienem wymagać cudów, a może po prostu bardzo bym nie chciał, żeby kiedy tamci wyzdrowieją, Kolumbijczyk wrócił na środek obrony, bo i na stoperze w meczu z Newcastle zdążył zawalić bramkę – Vertonghen, choć raz dziś ograny przez Lacazette’a, i tak wydaje się pewniejszy.

Zważywszy więc na to wszystko, naprawdę nie powinienem narzekać. A przynajmniej nie bardziej niż moi przyjaciele Kanonierzy. W połowie pełną szklanką wznoszę toast za to, że gol do szatni nie podłamał drużyny, a wyrównanie na dwadzieścia minut przed końcem ostatecznie jej nie dobiło, a przy okazji jeszcze za udane losowanie Ligi Mistrzów i za to, że w najbliższych godzinach, dniach i tygodniach czas będzie pracował na korzyść Tottenhamu. Na pomeczowej konferencji Pochettino mówił o oczyszczeniu umysłów, jakie może w końcu nastąpić, kiedy zamknie się okienko w Europie – jak to zwykle w przypadku mojej drużyny bywa, sezon zacznie się we wrześniu, zobaczycie.

PS A jak już przestaniecie oglądać te swoje mecze, albo o nich czytać, zapoznajcie się, proszę z tą rozmową o życiu. Tako rzecze Lech Janerka w „Tygodniku Powszechnym”.

Nieuznany remis

Nie, nie usłyszycie ode mnie zachwytów związanych z faktem, że oto Tottenham wywiózł punkt z jakże trudnego stadionu Manchesteru City. Że mimo iż dwukrotnie w tym meczu przegrywał, ani myślał się poddać. Że strzelił dwie ładne bramki. Że bronił się tyleż zażarcie, co szczęśliwie.

Lepszym słowem byłoby przecież „rozpaczliwie”. Na przedmeczowej konferencji Mauricio Pochettino znów mówił o swojej filozofii gry, wedle której w każdym kolejnym spotkaniu można się nie oglądać na rywala, tylko robić swoje. Być odważnym, grać pressingiem, ustawić obronę wysoko i walczyć o wygraną, niezależnie od tego, jak bardzo utytułowany byłby, albo ile kasy wydałby klub, z którym przyszło się zmagać. Widzieliście to przecież sami: tę miażdżącą przewagę i akcje jak z boiska treningowego mistrzów Anglii, zwłaszcza w ciągu pierwszych dwudziestu minut. Te trzydzieści strzałów, jakie oddali piłkarze Guardioli. Tę niezdolność do wymiany kilku podań na połowie przeciwnika, a i na własnej rachityczne próby rozegrania często kończone stratą. To zepchnięcie całej drużyny głęboko pod własną bramkę. Ten brak podań do Harry’ego Kane’a. Ten brak wpływu na grę zarówno Harry’ego Winksa, który zwykle w Tottenhamie dyktuje rytm i tempo podań (nawet jeżeli można się zastanawiać, czy nie są one zbyt ostrożne), jak Christiana Eriksena, który owszem: jak zwykle biegał między rywalami, ale w próbach konstruowania czegokolwiek dla własnych kolegów był praktycznie niezauważalny. Ten brak rajdów Sissoko i Ndombele. Tę niezdolność wszystkich właściwie pomocników Tottenhamu do ograniczenia rywalowi wolnej przestrzeni na boisku. Ten brak asekuracji dla bocznych obrońców, młodego Kyle’a Walkera-Petersa szczególnie, ale i po drugiej stronie w pierwszej fazie meczu de Bruyne i Walker mogli robić, co chcieli, bo Eriksen truchtał raczej niż dobiegał do Rose’a. To jedno, jedyne wyjście z kontrą, w drugiej połowie, kiedy atakowali czterema zawodnikami na trzech obrońców Manchesteru, ale Lamela podawał niecelnie. Tę podnoszącą kibicom serce do gardła grę nogami i to niepewne wyjście do jednego z dośrodkowań i tak najlepszego w Tottenhamie Llorisa. Ten zawstydzający brak strzałów na bramkę: w statystykach pomeczowych zapisano trzy, długo próbowałem sobie przypomnieć trzeciego, aż wreszcie się zorientowałem, że komputer zaliczył jako strzał jakąś próbę mocnego zagrania piłki do przodu przez Harry’ego Kane’a jeszcze z własnej połowy.

No jasne, tak: same bramki strzelone przez Tottenham były ładne. Decyzja o wystawieniu Lameli okazała się słuszna, bo przecież Argentyńczyk nie tylko zdobył ładnego gola, ale zaliczył asystę, zagrywając piłkę z rzutu rożnego do Lucasa Moury (po dośrodkowaniach z rogów Eriksena piłka rzadko przedostaje się za pierwszego kryjącego przeciwnika). Z drugiej strony – i od razu odnosząc się do kwestii, która zdominowała wszystkie pomeczowe narracje, czyli nieuznanego przez VAR gola Jesusa z 92. minuty: trudno nie zapytać, dlaczego oglądający mecz na ekranach zespół sędziowski nie zareagował, kiedy jeszcze w pierwszej połowie przy rzucie rożnym dla MC Lamela wręcz dusił we własnym polu karnym Rodriego? Przepisy mówią jasno: każde, nawet nieintencjonalne zagranie ręką w polu karnym podczas akcji bramkowej prowadzi do nieuznania gola, więc o to, co stało się w końcówce nie ma sporu (owszem: Laporte nie dotknął piłki ręką intencjonalnie i owszem: wedle tego przepisu gol Llorente z rozgrywanego na tym samym stadionie ćwierćfinału Ligi Mistrzów nie zostałby uznany; mówiliśmy już o tym tamtego wieczoru) – ale tak samo jasne są przecież zasady dotyczące fizycznego kontaktu z rywalem. Jeśli Lamela ich nie przekroczył, to ja jestem cesarz chiński.

Na pomeczowej konferencji Pochettino narzekał na panującą w drużynie niestabilność, a to w związku z niezamkniętym wciąż w Europie okienkiem transferowym: mówił, że cele na ten sezon i poważną rozmowę z piłkarzami będzie w stanie odbyć dopiero po drugim września, a teraz nadal nie wie jeszcze, z kim przyjdzie mu pracować przez najbliższe miesiące. Najbardziej niejasna jest oczywiście sytuacja Eriksena, który w trakcie wakacji powiedział duńskiej prasie, że chętnie porozglądałby się za nowym wyzwaniem i raczej nie przedłuży kontraktu z Tottenhamem (do końca obecnej umowy został rok; na stole leży oferta podwyżki z osiemdziesięciu do ponoć dwustu tysięcy tygodniowo). Wielkie kluby, o których myśli sam zawodnik – Barcelona, Juventus, Real – mają jednak inne priorytety, ewentualnie zamyślają (w Turynie staje się to powoli sposobem na budowanie drużyny) sprowadzić go dopiero po wygaśnięciu dotychczasowej umowy, bez konieczności męczących negocjacji o wygórowanych sumach, jakich z pewnością zażąda prezes Levy. Bolesna prawda jest jednak taka, że jeśli jakikolwiek kupiec z wielką kasą oglądał wczorajszy mecz myśląc o wzmocnieniu swojej drużyny kreatywnym rozgrywającym, to mógł wpisać do notesu jedyne tylko nazwisko: Kevina de Bruyne. Wypoczęty po wakacjach i zdrowy w końcu Belg będzie w tym sezonie rządził w Premier League.

Wiem: sytuacja w Tottenhamie w końcu się ustabilizuje, a i z Manchesterem City na Etihad już w tych rozgrywkach nie będą musieli się mierzyć. Jeśli jednak mielibyśmy szczerze mówić o tym, co wczoraj naprawdę imponowało po stronie gości, musielibyśmy się ograniczyć do zachowania kibiców: doping tych przyjezdnych słychać było na Etihad o wiele częściej, niż widać było ładne albo chociaż przemyślane akcje ich ulubieńców.

Żegnaj, Fernando!

Mówicie więc, że to było bardzo dobre okienko transferowe dla Tottenhamu? To ja wam powiem, że mam kaca.

I nie, nie chodzi mi o to, że w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin ekscytowałem się, jak wielu kibiców tego klubu, możliwością sprowadzenia z Juventusu Paolo Dybaly, i że wielu dziennikarzy do samego końca przekonywało, że kluby są dogadane i tylko kwestię praw do wizerunku Argentyńczyka trzeba rozwiązać. Nie chodzi mi też o to, że nie udało się kupić prawego obrońcy na miejsce sprzedanego do Atletico Kierana Trippiera i że wiele wskazuje na to, że przed końcem sierpnia do któregoś z wielkich klubów Europy może odejść Christian Eriksen (jego postawa w meczach sparingowych pozostawiała zresztą sporo do życzenia). Myślę, że mając do dyspozycji nie tylko kupionego za rekordowe w dziejach klubu pieniądze Tanguya Ndombele, ale też Giovaniego Lo Celso – dwóch spośród najlepszych na swoich pozycjach pomocników, którzy objawili się w ostatnich miesiącach Europie – a także świetnie się zapowiadającego i sprawdzonego już w Premier League angielskiego młodzieżowca Ryana Sessegnona, Mauricio Pochettino nie powtórzyłby już swojej monachijskiej tyrady, że nic nie wie o polityce transferowej i kontraktowej Tottenhamu, i że właściwie klub powinien zmienić przysługujący mu tytuł z menedżera na głównego trenera. Tak: chociaż dystans do Manchesteru City i Liverpoolu dzięki tym transferom wcale się nie zmniejszył (no, może do Liverpoolu troszeczkę), bo rywale również nie zasypiali gruszek w popiele, i choć inne kluby z czołówki też zrobiły solidne zakupy, to przyszłość tej drużyny rysuje się w barwach jaśniejszych niż po przegranym finale Ligi Mistrzów, kiedy to nawet argentyńskiemu trenerowi trudno było znaleźć nową energię i przez długie dziesięć dni rozpamiętywał straconą szansę w swoim domu pod Barceloną.

A jednak mam kaca i wiąże się on nie z tym, kto przyszedł, ale z tym, kto odszedł. A raczej z tym, w jaki sposób odszedł.

No bo tak: kiedy skończył się dotychczasowy kontrakt Michaela Vorma i klub nie zdecydował się go przedłużyć, na stronie Tottenhamu ukazał się stosowny komunikat i życzenia wszystkiego najlepszego na nowej drodze. Podobnie pożegnano zawodników sprzedawanych do innych klubów: Josha Onomah, który trafił do Fulham w ramach wymiany za Sessegnona, i nieszczęsnego Vincenta Janssena, dla którego pobyt w północnym Londynie okazał się gigantycznym krokiem wstecz w tak obiecująco się wcześniej rozwijającej karierze.

Nazwisko Fernando Llorente tymczasem zwyczajnie zniknęło któregoś dnia z listy zawodników Tottenhamu dostępnej na stronie klubu. Nikt mu nie podziękował. Nikt nie zamieścił komunikatu, że jego kontrakt też się skończył i że ci, którzy w klubie zostali, jemu również życzą wszystkiego najlepszego. Nikt nie przypomniał jego zasług, nieograniczających się przecież do strzelenia w ciągu dwuletniego pobytu w klubie trzynastu goli, w tym dwóch hat-tricków ze słabszymi rywalami w krajowych pucharach. Gdyby nie biodro Llorente (moje dzieci do dziś wypominają mi, że w trakcie meczowych emocji, kiedy nie widziałem dobrze tego, co dzieje się na ekranie, z gardła wyrwało mi się zdziwione: „Dupą?”), od którego odbiła się piłka w trakcie dramatycznego ćwierćfinału z Manchesterem City, Tottenham nie awansowałby do półfinału Ligi Mistrzów. Gdyby nie sama jego obecność i wzrost, konfundujące obrońców rywala w ciągu drugich czterdziestu pięciu minut dramatycznego półfinału z Ajaksem, Tottenham nie awansowałby do finału. A to przecież wciąż nie wszystko, bo kiedykolwiek Harry Kane łapał kontuzję, Pochettino wiedział, że może liczyć na wsparcie Baska. Że nawet jeśli po wielotygodniowej przerwie nie będzie czuł piłki tak dobrze, jak w czasach regularnych występów w Swansea, i tak da z siebie wszystko. Że na treningach będzie wzorem dla młodszych. Że podczas podróży na kolejne mecze będzie im służył doświadczeniem i opowieściami: o sięganiu po mistrzostwo świata czy Europy, o zdobywaniu mistrzostwa czy pucharu Włoch albo o zwyciężaniu w Lidze Europy. Jasne: należał przez ostatnie dwa lata do najlepiej zarabiających graczy Tottenhamu, klub z pewnością wywiązał się ze wszystkich zobowiązań. A jednak niesmak pozostaje.

No więc nic nie poradzę: przez zamknięte właśnie okienko widzę oddalającego się Fernando Llorente. I wciąż więcej i więcej nie lubię współczesnego futbolu.

Na pożegnanie zwykłego piłkarza

8 czerwca 2019 roku, w wieku 49 lat, zmarł Justin Edinburgh. Nieważne, czy był wielkim piłkarzem, albo czy mógłby być wielkim trenerem. Ważne, z czym zostają ci, którzy go pamiętali.

1.Tak naprawdę niezbyt go lubiłem. Na lewej obronie Tottenhamu zaczął grać w 1990 roku, zaraz po odejściu mojego faworyta na tej pozycji, Chrisa Hughtona, i przez lata uważałem, że Fenwick i van den Hauwe też są od niego lepsi. Dekada, w której występował na White Hart Lane, zaczynała się wprawdzie nieźle – w 1991 roku Tottenham z Gascoignem i Linekerem po raz ostatni zdobywał Puchar Anglii, później jednak nastąpiły lata smuty, której nie byli w stanie zakończyć nawet Ginola czy Klinsmann. Za czasów tego ostatniego zresztą, kiedy trenujący wówczas drużynę Ossie Ardiles wystawiał z przodu tak zwaną „fab five” (oprócz Niemca byli to Rumun Dumitrescu i Anglicy: Sheringham, Anderton i Barmby), piłkarz, o którym piszę, należał do biegającej za plecami tamtych „shit six” – i mnie też się wydawało, że nie dość, że gra za ostro, to brakuje mu talentu. Fakt, że potrafił wyjść zwycięsko z konfrontacji z samym Royem Keane’em, w ogóle mi nie imponował. Kiedy w 1999 roku dostał czerwoną kartkę w finale Pucharu Ligi z Leicester, w gruncie rzeczy także obwiniłem jego – że nie wytrzymał nerwowo – a nie faulującego go, a potem padającego teatralnie, żeby nabrać sędziego, Robbiego Savage’a.

W życiu trenerskim wiodło mu się różnie, raz na wozie, raz pod, ale ostatnio miał swoje wielkie dni: wprowadził na nowo do League Two, czyli do w pełni profesjonalnego ogólnokrajowego systemu rozgrywek ligowych, od lat fatalnie zarządzany Leyton Orient. Czytając o nim teraz, natrafiam na świadectwo dzieciaka, dla którego stał się twarzą najpiękniejszych chwil w życiu – chwil, w których zakochał się w tym klubie. Czytam też opowieści starszych i pozbawionych złudzeń kibiców, a w nich porównania z szyprem, który pojawił się na wysłużonej krypie, by załatać dziury w kadłubie i ustabilizować kurs przez wzburzoną zatokę. Czytam również bardziej stonowane opinie dziennikarzy, że za jego czasów drużyna zaczęła w końcu grać futbol techniczny i urozmaicony.

Dziesięć dni temu widziałem go na Plaza de Colon w Madrycie, gdzie przed finałem Ligi Mistrzów w fanzonie Tottenhamu pląsał na scenie wraz z innymi klubowymi „legendami” do rytmu kibicowskich pieśni. Ileż w nim było wtedy (ileż było wtedy w nas wszystkich…) życia, radości i nadziei. Atak serca miał dwa dni później, w poniedziałek. Umarł w sobotę.

2. Patrzę na jego uśmiech na tylu przypominanych dziś zdjęciach. Czytam, że miał żonę i dwójkę dzieci, i że wszyscy, którzy go znali, daliby sobie rękę uciąć, iż jest okazem zdrowia. Uświadamiam sobie, że był tylko rok ode mnie starszy. Uświadamiam sobie też, że kiedy ostatni raz pisałem o śmierci piłkarza, pisałem z perspektywy kogoś, kto choć ma czterdziestkę na karku, więc zawodnicy z jego rocznika raczej kończą już grać, to na ludzi tego fachu patrzy wciąż jak chłopiec, dla którego prawdziwą przepustką do dojrzałości pozostaje nadal pięćdziesięciometrowe podanie na nogę kolegi.

To się na szczęście zmieniło. Nie zmieniła się intensywność pytania, jaki to wszystko ma sens, skoro i tak się prędzej czy później skończy.

Nie znam, rzecz jasna, odpowiedzi na tę ostatnią kwestię, choć jej część znajduję przecież w tych wspomnieniach kibiców i kolegów z drużyny (iluż z nich mówi teraz, że na boisku pracował najciężej, a poza nim był fantastycznym kompanem, w szatni zawsze wywołując najwięcej śmiechu…) albo w szalikach czy koszulkach klubowych, rozwieszanych na wieść o jego śmierci na płocie stadionu Leyton Orient. Wdzięczność jest tym słowem, które przychodzi na myśl jako pierwsze i nawet David Ginola – celebryta i gwiazdor, który nawet podczas ceremonii zamknięcia wyburzanego przed przebudową White Hart Lane niby machał do kibiców, ale tak naprawdę narcystycznie wpatrywał się w kamerę filmującego wszystko własnego smartfona – potrafi tu dać odpowiednie rzeczy słowo.

3. Biegali razem po lewym skrzydle Tottenhamu w trakcie najlepszego sezonu Ginoli na Wyspach, a może i w całej karierze – w sezonie, podczas którego Francuz został wybrany piłkarzem roku zarówno przez zawodowych piłkarzy, jak przez piszących o futbolu dziennikarzy. Gdyby nie wygrywający mecze w pojedynkę Francuz, spadliby z ligi – tak wówczas myślałem i tak myśleli i pisali wszyscy, dziś jednak dawny gwiazdor opowiada dziennikarzom, że nie wygrałby niczego i dostałby żadnego tytułu, gdyby gdzieś tam, w cieniu za jego plecami nie harowałby, w defensywie robiąc robotę za nich dwóch, Justin Edinburgh. Że tak naprawdę te nagrody należały się temu, który właśnie zmarł.

Być dla innych oparciem, a jeszcze umieć ich rozweselać – nie jest to wcale mało, nawet jeśli splendory spływają na kogoś innego. Jaki ja byłem głupi, że go nie lubiłem, jak niewiele widziałem. Dobrze, że chociaż dziś mogę napisać o wdzięczności.