Spokojnie, to tylko Manchester City. I bynajmniej nie chodzi o to, że mowa o mistrzu Anglii, seryjnym zwycięzcy, wystawiającym po transferze Jacka Grealisha najdroższą wyjściową jedenastkę w dziejach Premier League, mającym jednego z najlepszych trenerów świata itd. Z Manchesterem City potrafił wygrywać nie tylko Tottenham Mauricio Pochettino, ale także Tottenham Jose Mourinho, więc sukces tej drużyny w pierwszym meczu za kadencji Nuno Espirito Santo wypada przyjąć z należytą wstrzemięźliwością. W początkowej fazie sezonu wpadki będą się zdarzać najlepszym, zwłaszcza po okresie przygotowawczym, który dla każdej z gwiazd biorących udział w mistrzostwach Europy i Copa America zaczynał się kiedy indziej – niektórzy z występujących na tych turniejach do końca mają za sobą dopiero parę dni treningów i trudno ich uznać za w pełni gotowych gotowych do gry. W dodatku podczas pierwszego kwadransa meczu goście stworzyli sobie tyle czystych sytuacji, że trudno nie myśleć o scenariuszu alternatywnym: po wykorzystaniu przez Cancelo czy Fernandinho jednej z nich grają już z poczuciem pełnego komfortu, ich akcje zazębiają się coraz bardziej, a kapitulacja zdemoralizowanych nieobecnością swojego lidera i ikony, będącego przedmiotem tylu spekulacji w kontekście transferu do City Harry’ego Kane’a, staje się bezwarunkowa.
Spokojnie, to tylko Manchester City. Oglądaliśmy to już tyle razy. Mają okazje, stwarzają sytuacje, dominują, imponują rozmachem rajdów po skrzydle Sterlinga, dryblingiem Grealisha, wizjonerstwem De Bruyne (kiedy pojawił się na boisku, przegrywającym piłkarzom Guardioli jakby ktoś podał dopalacze), stałymi fragmentami, po których stoperzy wchodzą w pole karne rywala – a potem dają się zaskoczyć szybkim atakiem i przegrywają. Z drugiej jednak strony wypada przecież oddać Tottenhamowi, że pomysł na grę Espirito Santo różnił się zasadniczo od czystego negatywizmu z czasów Jose Mourinho. Że nie było tutaj wyłącznie oddania inicjatywy, murowania bramki i czyhania na błąd – że była walka podejmowana znacznie wyżej, że było dużo więcej pressingu, odbiorów i przechwytów, a w związku z tym dużo więcej akcji kończonych strzałami w porównaniu z czasami poprzedniego trenera z Portugalii.
Łatwo się w takim momencie chwali młodych wychowanków, takich jak Skipp czy wybrany zasłużenie piłkarzem meczu Tanganga, doskonale radzący sobie na prawej obronie ze Sterlingiem i Grealishem, wygrywający wiele pojedynków jeden na jednego, a jeśli faulujący, to przecież nie na tyle ostro, by zobaczyć żółtą kartkę. Trudniej docenić występ kogoś takiego, jak Dele Alli: krytykowanego przez Mourinho i dzielącego opinię kibiców, bo jego błyskotliwe sztuczki prowadziły nieraz do strat. Anglik przepracował solidnie całe lato i efekty widać: na nowej pozycji, jednego z dwójki biegających między polami karnymi pomocników w ustawieniu 4-3-3, miał w nogach po zakończeniu spotkania najwięcej kilometrów, najlepiej wypadał także w statystykach czysto pressingowych. Zapewne w przyszłości obejrzymy także niejedną siatkę czy zgranie z klepki w jego wykonaniu, wczoraj jednak od jego przechwytu zaczynała się niejedna kontra Tottenhamu. A piłkarzy grających o niebo solidniej niż w czasach Mourinho było więcej, że wymienię tylko zazwyczaj nierównych, że będę eufemistyczny, Diera, Sancheza czy Reguliona.
Kluczem do zwycięstwa okazała się oczywiście szybkość, z jaką gospodarze potrafili przejść z obrony do ataku. Siła i kunszt, z jakimi Bergwijn i tytanicznie pracujący Moura umieli podholować piłkę w okolice pola karnego przeciwnika – a potem skuteczność Sona, który (co słusznie podkreślił po meczu Espirito Santo) już w pierwszej połowie znajdował się na świetnych pozycjach, tylko nie kończył akcji strzałem. Oraz, co z perspektywy kibica najprzyjemniejsze, zbiorowy wysiłek całej drużyny, w której pracę w defensywie rozpoczynali naprawdę zawodnicy ofensywni – co zresztą w końcu pełne trybuny White Hart Lane doceniały głośnym aplauzem.
O nowym trenerze Tottenhamu mówi się, że podobnie jak jego portugalski mentor lubi wznosić wokół swoich drużyn mury oblężonych twierdz – być może więc zamieszanie wokół przedłużającej się nieobecności Kane’a podczas okresu przygotowawczego pozwoliło mu zbudować wokół reszty zawodników przekonanie, że mają światu coś do udowodnienia (pamiętacie, jak Guardiola nazwał kiedyś Tottenham „zespołem Harry’ego Kane’a”? od tamtej pory często przegrywa z Tottenhamem grającym… bez Harry’ego Kane’a). Ale nie psychologiczne gierki zdecydowały wczoraj o sukcesie jego nowych podopiecznych, tylko koncentracja, waleczność i wyrachowanie – rozumiane jako potrzeba wyczekania na odpowiedni moment, by zaatakować, ale także jako umiejętność bezpiecznego dogrania meczu już po objęciu prowadzenia. Zauważmy: Hugo Lloris przez zaskakująco wiele minut pozostawał w tym spotkaniu bezrobotny. Zauważmy też: wypuszczanie z ręki prowadzenia było fatalną cechą Tottenhamu za czasów poprzednika, a o kończeniu meczów mocniejszym akcentem Espirito Santo mówił przed tygodniem po sparingu z Arsenalem.
Choć więc niby to tylko Manchester City, w dodatku na takim etapie sezonu, że o żadnych uogólnieniach nie może być mowy; choć przed nowym dyrektorem sportowym Fabio Paraticim (skądinąd: zasiadającym w trakcie meczów na ławce z całą drużyną i sztabem szkoleniowym) wciąż niejedno wyzwanie, bo takiego Auriera czy Sissoko naprawdę wypadałoby sprzedać, sprowadzając w zamian jeszcze jakiegoś obrońcę czy, ekhem, napastnika; choć wciąż nie wiadomo, jakie koszulki we wrześniu przywdziewać będą Kane oraz niepracujący na treningach wystarczająco ciężko Ndombele, trudno mi się było wczoraj wieczorem nie uśmiechać od ucha do ucha – mniej więcej tak, jak to robi pewien sympatyczny Koreańczyk. Tottenham jako twardy orzech do zgryzienia – poproszę o więcej.