Moment założycielski

Napisałbym, że był to najlepszy mecz Tottenhamu pod Antonio Conte nawet gdyby John Moss zakończył go po dziewięćdziesięciu czterech minutach, przy stanie 2:1 dla Leicester. Narzekałbym wtedy, oczywiście, na dwa momenty gapiostwa w defensywie, i martwiłbym się, że po wejściu na boisko Lo Celso szturm gości nie nabrał nowego impetu, a przeciwnie: zdawał się hamować. Doceniłbym akcję poprzedzającą bramkę Kane’a – walkę Skippa o odbiór piłki, błyskawiczne podanie Winksa, później zaś kunszt, z jakim kapitan reprezentacji Anglii wyrobił sobie pozycję do uderzenia, generalnie jednak żałowałbym, że tyle wysiłku na nic. Że tyle okazji i strzałów (w sumie dwadzieścia siedem, z czego dziesięć celnych; statystyka goli oczekiwanych podaje niespotykaną dotąd w tym sezonie liczbę 4,49) poszło na marne. Że ewidentnie odrodzony – nie tylko dochodzący do pozycji strzeleckich, ale jak w najlepszych latach otwierający drogę do bramki kolegom – Harry Kane skończył z tylko jednym golem. Że trudno będzie teraz zmobilizować się po raz kolejny, skoro tak wiele wysiłku, proaktywnej postawy, intensywności w pressingu, kreatywności w konstruowaniu akcji nie przyniosło nawet remisu. Żałowałbym świetnych występów w walce o środek pola Skippa i Hojbjerga (ten blok Duńczyka przy strzale Barnesa, po którym mogło być 3:1 dla gospodarzy, to jego podanie do Doherty’ego przed pierwszym golem Bergwijna…). Żałowałbym odważnych podań Winksa i Lucasa, szarż Reguliona i wprowadzonego po przerwie Doherty’ego (Irlandczyk zagrał najlepsze 45 minut w całej swojej północnolondyńskiej karierze…). Żałowałbym strzału Tangangi i główki Sancheza, poprzeczki Kane’a, dwóch wybitych z pustej bramki uderzeń – znowuż Kane’a oraz Hojbjerga. Owszem, żałowałbym także swoich dzieci, które wysiedziały ze mną cierpliwie po raz nie wiadomo który, próbując uwierzyć, że to, czym zajmuje się ich ojciec, nie jest kompletnie bez sensu, no i w końcu żałowałbym samego siebie, że kibicuję klubowi, który potrafi przegrać nawet mecz, w którym jego wyższość nie podlegała żadnej dyskusji.

Ale teraz nie muszę tego wszystkiego pisać. Nie muszę narzekać i żałować. Siedzę sobie, patrzę na udzielających wywiadu brytyjskiej stacji Kane’a i Bergwijna, i widzę, jak uśmiech po prostu nie może zejść z twarzy Anglika, reprezentant Niderlandów zaś wciąż nie potrafi nabrać tchu, mimo iż grał zaledwie kwadrans, a po swoich dwóch bramkach – strzelonych w ciągu 79 sekund, w 95. i 97. minucie meczu – zdążył już przecież kolejny kwadrans odczekać. Zdaje się, że sam właśnie tak wyglądam: uśmiech nie schodzi mi z twarzy i nie potrafię nabrać tchu. Myślę o prawdziwym momencie założycielskim Tottenhamu pod nowym szkoleniowcem – takim, od którego naprawdę można rozpocząć opowieść dającą nadzieję na szczęśliwe zakończenie. Takim, w którym do jakości gry, do w końcu trafionego ustawienia (w 3-5-2 naprawdę wygląda to znacznie lepiej niż w 3-4-3), do wykreowanych szans, do pressingowych doskoków, do świetnego przygotowania fizycznego (to gospodarzy łapały skurcze, goście natomiast nieustannie podkręcali tempo) i tych wszystkich kwestii, którymi zdążyłem się już zachwycić na Twitterze, dochodzi coś, o co być może najtrudniej, a co wiąże się z kwestiami mentalnymi. Z atmosferą w drużynie i z aurą, która ją otacza.

Kiedy Steven Bergwijn zdobył wyrównującą bramkę, zawodnicy Tottenhamu cieszyli się, owszem. Przede wszystkim jednak popędzili na swoją połowę, by sędzia wznowił grę jak najszybciej, a kiedy to zrobił – rzucili się na rywala po raz kolejny. Pamiętam, zdarzały się takie rzeczy za Mauricio Pochettino, ale kiedyż to było? Za Jose Mourinho drużyna specjalizowała się raczej – jeśli w czymś takim można się „specjalizować” – w trwonieniu wypracowanych przewag niż w odrabianiu strat. Za Nuno Espirito Santo nie było nawet przewag. Za Antonio Conte? W dziewięciu meczach ligowych Tottenham jeszcze nie przegrał. „To musi być nasza filozofia – mówił po meczu Włoch, który w tym okienku transferowym wciąż jeszcze nie doczekał się wzmocnień. – Nigdy się nie poddawać i walczyć do samego końca”.

Napisałem akapit wyżej o aurze, jaka otacza tę drużynę. W ciągu ostatnich paru dni Tottenham odrzucił ponoć dwie oferty Ajaksu, który chciałby ściągnąć Bergwijna z powrotem do ojczyzny – ale który proponuje ponoć wciąż za mało pieniędzy. Oczywiście zawodnik może mieć osobiste powody, by chcieć zmienić klub – z drugiej strony jednak każdy uczestnik meczu wygranego w takich okolicznościach musi mieć poczucie, że z tej drużyny zwyczajnie nie warto odchodzić. Dali temu wyraz ci najważniejsi – pędzący przez całe boisko Lloris, by wyściskać Bergwijna, Kane mówiący do kamery, że było to jedno z takich spotkań, które pamięta się całe życie. Chłopaki, to jest Tottenham. Cholerne zuchy.

Nowa nadzieja

Nie remis, który przed rozpoczęciem meczu kibice Tottenhamu wzięliby w ciemno, zważywszy na dwutygodniowy chaos, przekładane mecze, zamknięty ośrodek treningowy, pandemiczne ubytki w składzie i wytracony impet po wcześniejszej serii zwycięstw. Nie niedosyt z braku wygranej, który najlepiej chyba świadczy o postępie, jaki zrobił Tottenham po przejęciu tej drużyny przez Antonio Contego. Nie świetny występ Winksa, bardzo dobry Delego i solidny Ndombelego – dublerów, których przyszłość w klubie jest mocno niepewna i którzy wskoczyli do składu w związku z przebytą chorobą przez grających dotąd u włoskiego trenera wszystko, co się da, Hojbjerga, Skippa i Lucasa (w sumie, w porównaniu z meczem z Norwich, w wyjściowej jedenastce było aż pięć zmian). Nie radykalna poprawa wszelkich statystyk, w których Tottenham wypadał w tym sezonie zawstydzająco blado, od przebiegniętych kilometrów po wykreowane szanse i oddane strzały. Zwyczajny fakt, że w tym klubie znów gra się w piłkę, która stawia kibiców na nogi, zmusza do zdzierania gardeł w trakcie meczu, a po jego zakończeniu każe o nim gadać, spierać się, analizować, niektóre akcje kontemplować wręcz – to chyba cieszy najbardziej. Zwyczajny fakt, że minęła godzina, a mnie wciąż drżą nogi, wciąż chrypię i wciąż nie zdjąłem prastarej klubowej koszulki – i że do tego wszystkiego chce mi się jeszcze o tym pisać.

Jasne: jednym z powodów, dla których o tym meczu gadać się będzie dłużej niż dzisiejszego wieczora, jest kwestia, na ile jego tempo okazało się zbyt szybkie dla arbitrów – na ile byli konsekwentni i na ile ich decyzje ostatecznie wypaczyły wynik. Skoro Harry Kane obejrzał w pierwszej połowie tylko żółtą kartkę za faul na Robertsonie, dlaczego Robertson obejrzał aż czerwoną za wejście w Emersona Royala? Dlaczego uznano drugiego gola dla Liverpoolu, skoro (upadek Delego w polu karnym gości sobie darujmy, Jota też padał w pierwszej połowie w polu karnym gospodarzy…) Salah ułamek sekundy przed trafieniem Robertsona dotknął piłki ręką? Moim zdaniem faul Anglika był bardziej niebezpieczny niż faul Szkota – a gol Robertsona powinien zostać anulowany, ale nie mam zamiaru kruszyć o te kwestie kopii; ostatecznie przewagę bramkową Liverpoolu goście sami zniwelowali błędem Allisona przy golu Sona, a przewagi liczebnej Tottenham w końcówce nie wykorzystał.

Koncentrowanie się na sędziowaniu byłoby błędne także ze względu na wysiłek, jaki zawodnicy obu drużyn włożyli w ten, jak dotąd chyba najbardziej emocjonujący mecz sezonu – dosłownie od pierwszego gwizdka, bo napór gości mógł przynieść im bramkę od razu po rozpoczęciu gry, kiedy to po dośrodkowaniu Alexandra-Arnolda minimalnie chybił Robertson (cóż to jest za duet fantastyczny…). To goście, rzecz jasna, prowadzili grę w początkowej fazie meczu, ale kontrataki ustawionego w systemie 5-3-2 Tottenhamu wydawały się wręcz wypieszczone. Wszystko tu było obmyślone: długie piłki od Diera, wykorzystanie przez Sessegnona i Royala miejsca, które otwierało się na skrzydłach po odbiorze piłki, błyskawiczny ruch Sona, Kane’a czy Delego w stronę wysoko ustawionych stoperów Liverpoolu, i chyba tylko dręczące poczucie, że na wykończenie akcji gospodarze mają aż za dużo czasu, było przyczyną, że kolejnych doskonałych sytuacji z pierwszej połowy nie udawało im się wykorzystać.

Inna sprawa, że gol dający Tottenhamowi prowadzenie nie był wcale wynikiem jakiegoś tam kontrataku: wszystko zaczęło się od kontrpressingu, jaki nastąpił po wcześniej szansie Delego; od kapitalnego wślizgu Winksa, po którym Sessegnon podał do Ndombele, a ten zagrał idealnie w tempo do Kane’a i napastnik Tottenhamu wykorzystał swoją pierwszą, niejedyną i wcale nie najłatwiejszą szansę w tym meczu. Z pewnością: gdyby grali Fabinho, Thiago Alcantara czy Henderson, przechodzenie przez środek Liverpoolu nie byłoby aż tak łatwe, a i van Dijka trudniej byłoby ogrywać, ale bloguję przecież jako fan Tottenhamu: mogę sobie w tej rubryczce pozwolić na koguciocentryzm i nie myśleć, co by było, gdyby Jurgen Klopp również mógł wystawić najsilniejszy skład.

Jedyne bowiem, czego życzyłby sobie w tej chwili fan Tottenhamu, to żeby z energią, jaka wyzwoliła się w trakcie dzisiejszego spotkania, można było jak najszybciej rozegrać spotkanie kolejne. Owszem, widać także z gry wspomnianych już Winksa czy Delego, ale także bardzo ważnych dziś Llorisa, Diera, Daviesa czy kolejnego dublera, Sessegnona, że każda sesja treningowa pod Antonio Contem procentuje, że piłkarze uczą się nowych ról i nowych formacji, że odpowiada im nowy styl i to, że znów mogą wyrazić się na boisku. Ale właśnie: niech się wyrażają, niech szybko nadchodzi kolejne spotkanie, niech się nie zdarza kolejna przerwa, niech pozbawieni keczupu i wzięci w obroty przez tego szaleńca z Apulii (ach, jak on się pięknie cieszy z goli, i jak podrywa cały stadion do kibicowania…) jak najszybciej zabiegują następnego rywala w zgodzie z klubowym DNA, które – jako rzecze prezes Levy i co było do udowodnienia – oznacza futbol ofensywny, pełen rozmachu, sprawiający kibicom frajdę.

Dawno nie miałem tyle frajdy, co dzisiaj. I tyle nadziei, że ciąg dalszy nastąpi.

Czy Antonio Conte naprawi Tottenham

1. Wygląda na to, że czasami warto wyrazić swój sprzeciw – i to nawet kiedy wydaje się sprzeciwiającemu, że nic nie może. Nie jest przecież współwłaścicielem klubu, nie jest jego udziałowcem, a kapitaliści zarządzający drużyną, której ma pecha kibicować, wiedzą aż za dobrze, że nigdy z nią nie zerwie i z roku na rok mogą liczyć na jego lojalność i portfel. W przypadku Tottenhamu jednak, i pięćdziesiątej czwartej minuty meczu z Manchesterem United, kiedy to Nuno Espirito Santo nieoczekiwanie zdjął z boiska jednego z najlepszych w drużynie Lucasa Mourę, okazało się, że buczenie poirytowanych tą decyzją fanów uruchomiło proces, który ostatecznie doprowadził do zmiany trenera, a kto wie: może nawet stał się początkiem powrotu klubu na właściwą ścieżkę. 

Oczywiście Daniel Levy miał mnóstwo powodów, by czuć większą niż inni prezesi presję fanów. W trakcie smutnych pandemicznych miesięcy, gdy drużyna prowadzona przez José Mourinho jakże często ustawiana była w niskim bloku, miałem nieraz poczucie, że szczęściem w nieszczęściu prezesa było właśnie to, że patrzyliśmy na ów mozół w telewizji, a nie z wysokości trybun, gdzie moglibyśmy czasem wykrzyczeć to, co naprawdę myślimy. Od czasu zwolnienia Mauricio Pochettino Daniel Levy podejmował wszak same niedobre decyzje, a klub, który dwa lata temu grał jeszcze w finale Ligi Mistrzów teraz nie jest nawet pewny wyjścia z nienajmocniejszej przecież grupy w Lidze Konferencji Europy. Nie dość, że po kochanym przez fanów i stawiającym na proaktywny futbol Argentyńczyku (to, jak grał Tottenham w najlepszych sezonach Pochettino, było właśnie owym klubowym „DNA”, o którym tyle mówiło się latem w trakcie poszukiwań kolejnego szkoleniowca) sprowadził reaktywnego Mourinho, nie dość, że zwolnił tego ostatniego na kilka dni przed finałem Pucharu Ligi, nie dość, że wplątał klub w zakończoną kosmiczną kompromitacją aferę z Superligą, nie dość, że proces rekrutowania kolejnego szkoleniowca zamienił w farsę, którą ostatecznie zakończył zatrudnieniem Nuno Espirito Santo, to jeszcze wyciska z fanów każdego funta, śrubując ceny biletów i koszulek tak samo jak ceny piłkarzy, których sprzedaje innym klubom.

2. Levy to cholerny spryciarz. Nie chce, by kibicowska furia obróciła się przeciwko niemu, więc na porażkę z Manchesterem United zareagował bardzo szybko. Napisałem już zresztą kiedyś, że uczy się na własnych błędach i potrafi je naprawić, więc tak jak wyciągnął wnioski z pochopnej decyzji o powierzeniu drużyny Mourinho, tak zareagował na serię nieprzekonujących meczów Tottenhamu pod wodzą Espirito Santo. Zwolniony dzisiejszego poranka Portugalczyk był człowiekiem niewątpliwie nietoksycznym i rzetelnym w relacjach z piłkarzami, czego nie dało się powiedzieć o poprzedniku, ale podobnie jak poprzednik miał wizję piłki niepasującą do oczekiwań zarządu i fanów. O tym, jak ciężko mu było wypracować sobie pozycję nie mówię: piłkarze świetnie zdawali sobie sprawę, że nie był pierwszym wyborem ich szefów. Na jego pożegnanie chcę więc dodać jeszcze tylko to, że z pewnością znajdzie klub, w którym poradzi sobie lepiej; przykład Davida Moyesa i jego odrodzenia po zwolnieniu z Manchesteru United jest tutaj dobrym punktem odniesienia.

Wróćmy jednak do sprytu Daniela Levy’ego. Co znaczące: komunikat klubowy o zwolnieniu Nuno Espirito Santo cytuje słowa nie prezesa, ale dyrektora sportowego Fabio Paraticiego; co złego to nie ja, zdaje się mówić Levy, a natchnięty nową nadzieją kibic, oczywiście, jeszcze raz mu uwierzy.

3. No bo też w przypadku zatrudnienia Antonio Conte kibic ma prawo do optymizmu. Trudno nawet nie pomyśleć, że kto wie, czy porażka z Manchesterem United nie okaże się w dłuższej perspektywie błogosławiona, bo przecież gdyby wynik tego meczu był korzystny dla gospodarzy, to włoski trener mógłby znaleźć zatrudnienie na Old Trafford. Tottenhamowi przeleciałaby koło nosa okazja zatrudnienia znakomitego fachowca, a z kolei zakończyłby się okres stagnacji w Manchesterze.

Oczywiście: Włoch nie zapuści tu korzeni, jak to kiedyś wydawało się, że zrobi Mauricio Pochettino, jego projekt nie będzie obliczony na stopniowe wzrastanie trenera i jego podopiecznych, jak można było mieć nadzieję w przypadku zatrudnienia np. Grahama Pottera. Ale też Tottenhamu nie stać teraz, w każdym możliwym sensie słowa „nie stać”, na eksperymentowanie i dawanie szans trenerom na dorobku. W świetle popandemicznych strat, utraty stałego źródła dochodów z gry w Lidze Mistrzów, a także, co tu kryć, wydatków poniesionych na odprawy zwalnianych szkoleniowców i na inwestycje w nowych zawodników, które następowały i minionego lata, i w trakcie poprzednich okienek, kolejny sezon osuwania się w przeciętność to coś więcej niż pewne odejście Harry’ego Kane’a – to cofnięcie się w sportowym rozwoju o ponad dekadę, do czasów sprzed pierwszego awansu do Champions League pod Harrym Redknappem. Coż z tego, że wybudowano w tym okresie jeden z najpiękniejszych stadionów Europy, skoro w ostatnich dniach realna była perspektywa, że ów stadion na trwale zrobi się nieprzyjemnie pusty (już dziś podczas meczów Ligi Konferencji Europy wypełnia się mniej więcej połowa trybun).

Nie o zapuszczenie korzeni więc chodzi. Antonio Conte – podobnie jak to kilkanaście lat wcześniej robił Mourinho – przychodzi, wygrywa, idzie dalej. Inaczej niż Mourinho, nie zostawia po sobie jednak spalonej ziemi, ba: kluby, z których odchodzi, nadal radzą sobie nieźle, a piłkarze, których prowadził, są wciąż ich podporami. A co może ważniejsze: jego czas nie minął także w sensie filozofii gry i wyników. Z Juventusem odnosił sukcesy nie tylko jako piłkarz, ale także jako trener, i oczywiście było to jakiś czas temu – ale poukładanie najsłabszej w ostatnich dekadach reprezentacji Włoch przed poprzednim Euro, podobnie jak triumfy z Chelsea i Interem to już czasy nieodległe. W rankingach najlepszych trenerów świata sporo zamieszania wprowadzają ostatnio Nagelsmann czy Tuchel, ale przecież nazwisko Contego wciąż wymienia się jednym tchem obok Kloppa czy Guardioli jako postaci z absolutnego szczytu.

4. Mówiąc nieco ironicznie, zatrudniając go na miejsce Espirito Santo Tottenham zrobił prezent wszystkim dziennikarzom zajmującym się tym klubem, bo przecież sylwetki Włocha przygotowali już w pierwszych dniach czerwca, podczas pierwszej fali negocjacji na temat jego powrotu do Londynu. Zdążyli wtedy napisać, że jego drużyny są zwykle świetnie przygotowane fizycznie i taktycznie i że mają jasno wytyczone ścieżki docierania pod bramkę przeciwnika (pod Nuno Espirito Santo była to droga przez mękę i liczenie na indywidualny zryw Sona czy Ndombele, pod Mourinho – wyłącznie czyhanie na błąd rywala i wyjście z szybką kontrą). Zdążyli zauważyć, że sam Conte jest świetnym motywatorem i że nie boi się wejść w zwarcie z przerośniętymi ego w szatni (skądinąd jego ego do najmniejszych nie należy, ale też i jako piłkarz, i jako trener nie wypadł sroce spod ogona); akurat szatnia Tottenhamu od dawna wymaga wstrząsu, a Conte nie dość, że wstrząsnąć potrafi, to chyba jeszcze lubi to robić. Zdążyli opisać, jak zespół niewspółpracujących ze sobą i wyalienowanych jednostek staje się pod jego wodzą prawdziwą machiną wojenną. Zdążyli wyobrazić sobie tę machinę w preferowanym przezeń ustawieniu, z trójką z tyłu, ze zmotywowanymi Kane’em i Sonem na szpicy (z napastnikami potrafi Włoch pracować równie dobrze, jak z obrońcami) i z na nowo zaznajomioną z pressingiem drugą linią.

Wtedy, w czerwcu, Conte ostrzegał zarząd Tottenhamu, że wymaga pełnego zaufania – i pieniędzy na szybką przebudowę drużyny. Że jeśli nie będzie mógł oczekiwać ani jednego, ani drugiego, lepiej żeby go nie zatrudniali. Wtedy jeszcze Danielowi Levy’emu wydawało się pewnie, że znajdzie szkoleniowca lepiej pasującego do profilu opisanego w poprzednim blogu, nie tylko stawiającego na ofensywną, atrakcyjną piłkę, ale też dającego szansę klubowej młodzieży – a przy tym szkoleniowca bardziej spolegliwego. Teraz jednak pole manewru prezesa zostało radykalnie ograniczone. Jeśli chce ratować sezon, a wraz z nim ratować swoją skórę, nie znajdzie lepszego fachowca, zwłaszcza takiego, który byłby obecnie bezrobotny.

Po sprawiedliwości warto zresztą zauważyć, że zdarzały się sezony, w których Antonio Conte prowadził swoje drużyny do sukcesów bez wielkich wzmocnień, i że swoich piłkarzy potrafił zarówno „zabijać”, jak się wyraził w głośnej rozmowie z Thierrym Henrym, jeśli oczywiście nie chcieli się uczyć i nie okazywali szacunku, ale także zamieniać w supergwiazdy. W dostępnej również po polsku autobiografii Chielliniego, cytowanej na portalu The Athletic w świetnym tekście Jamesa Horncastle’a (pisanym kilka dni temu z założeniem, że Conte zostanie trenerem… Manchesteru United), legendarny obrońca reprezentacji Włoch mówi o tworzeniu przez tego szkoleniowca kultury wygrywania – i dodaje, że jedną z jego największych zalet jest zdolność do dokonywania resetu. Jedno i drugie potrzebne jest teraz w północnym Londynie jak tlen.

Napisał na Twitterze Tom Williams, że jeśli jest na świecie jakiś trener zdolny do naprawienia Tottenhamu, to jest to Antonio Conte, ale zarazem, że jeśli jest na świecie jakiś klub zdolny do zniszczenia Antonio Contego, to również jest to Tottenham. Sam się dziwię temu, co zaraz napiszę, ale bardziej prawdopodobny wydaje mi się ten pierwszy scenariusz.

Tottenham, czyli odłączenie

Niektóre zdania zestarzały się kiepsko. „Musimy się teraz skoncentrować na zatrudnieniu nowego trenera. Doskonale zdajemy sobie sprawę z potrzeby wybrania kogoś, kto wyznaje te same wartości, co nasz wielki klub, i kto zagwarantuje powrót do gry w piłkę, z której zawsze byliśmy znani – gry w piłkę ofensywną, płynną i dostarczającą fanom wiele emocji”, napisał Daniel Levy w liście do fanów na zakończenie poprzedniego sezonu, 19 maja 2021 roku. Brzmiało to jak świadectwo opamiętania, dowód niezbędnej autorefleksji po okresie, w którym pod wodzą José Mourinho drużyna zapominała stopniowo, jak gra się płynnie i ofensywnie – ale nie minęło pół roku, naznaczonego chaotycznymi poszukiwaniami kolejnego szkoleniowca, i jest gorzej niż było. Tottenham w zasadzie przy podniesionej kurtynie, bo przecieki do mediów to jedna ze specjalności tego klubu, prowadził rozmowy m.in. z Antonio Conte, Paulo Fonsecą, Gennaro Gattuso (umówmy się: znalazłoby się paru szkoleniowców lepiej pasujących do charakterystyki z pisma Levy’ego), a media spekulowały, że interesowali go również Julian Nagelsmann, Hansi Flick, Brendan Rodgers i ten, który do profilu pasował najlepiej, ale którego nie chcieli puścić z Paryża: Mauricio Pochettino. W przypadku pierwszych trzech wymienionych negocjacje były naprawdę zaawansowane, a decyzje o odstąpieniu od ich sfinalizowania ocierały się o farsę – Gattuso skancelowali kibice, pomni jego homofobicznych i szowinistycznych wypowiedzi sprzed lat.

Skończyło się na Nuno Espirito Santo – i ta decyzja zastarzała się równie kiepsko, jak wypowiedź Daniela Levy’ego. Uwierzcie mi: napisanie tego zdania nie przyszło mi łatwo, generalnie nie znoszę łatwego wskazywania kciukiem w dół i przypisywania wszystkich niepowodzeń drużyny jednemu winowajcy. Portugalczyk wydaje się uczciwym i skromnym człowiekiem ciężkiej pracy, fani Wolverhampton przez kilka lat jego związku z tym klubem zdążyli go polubić. Generalnie: nowym szkoleniowcom trzeba dawać dużo więcej czasu, a prosta decyzja o zwolnieniu trenera rzadko okazuje się rozwiązaniem problemów klubu; w Tottenhamie przekonywaliśmy się o tym wielokrotnie, a i w Newcastle można by powiedzieć niejedno o tym, ile kibicowskiej nienawiści zbierał na siebie Steve Bruce niejako w zastępstwie za naprawdę odpowiedzialny za nienajlepszą kondycję klubu zarząd. W sumie to nawet żywiłem do Portugalczyka nieco sympatii po tym, jak pomógł klubowi zamknąć ten tyleż żenujący, co komiczny okres poszukiwań nowego szkoleniowca, i ochoczo uwierzyłem w opowieści, że pragmatyczny styl gry Wolves był raczej funkcją obiektywnych uwarunkowań, niż osobistych preferencji trenera.

Z drugiej strony jednak po czterech miesiącach pobytu Nuno Espirito Santo w północnym Londynie trudno znaleźć jakiekolwiek argumenty za kontynuacją tego eksperymentu. Owszem: w trakcie pierwszej połowy meczu z Chelsea drużyna udanie próbowała wysokiego pressingu, ale wystarczyła korekta formacji rywala w przerwie, by całość skończyła się ponuro. Owszem: na inaugurację udało się wygrać z Manchesterem City, ale był to klasyczny przykład spotkania, w którym piłkarze Pepa Guardioli pokonali się sami, nie wykorzystując mnóstwa dobrych sytuacji. Reszta jest, niestety, milczeniem. O poprawie gry obronnej trudno mówić w świetle frajersko traconych bramek – z West Hamem przed tygodniem po rogu, z Manchesterem United po szybkich atakach, podobnie z Arsenalem, w których to derbach apatia drużyny była kompletnie niewytłumaczalna. Co gorsza: zespół nie wie również, jak atakować. Statystyki strzałów, bramek, wykreowanych szans ma niemal najgorsze w lidze (wczoraj na bramkę MU nie oddał celnego uderzenia, co w przypadku meczu u siebie zdarzyło się po raz pierwszy od ośmiu lat), statystyki przebiegniętych kilometrów ma najgorsze. Na skąpych skądinąd w dające się zacytować zdania konferencjach prasowych Nuno Espirito Santo mówi wprawdzie o wytworzeniu „partnerstw” między zawodnikami, ale na boisku nawet znający się od lat i u Mauricio Pochettino rozumiejący się bez słów piłkarze sprawiają wrażenie, jakby grali ze sobą po raz pierwszy. Nawet u Mourinho współpraca między Kane’em i Sonem wyglądała o niebo lepiej niż teraz; inna sprawa, że Harry Kane nie wygląda dziś na zdolnego do współpracy z kimkolwiek – kryzys jego formy to temat na osobny tekst, w którym nieudany transfer do Manchesteru City z pewnością nie wytłumaczy wszystkiego.

O jakim zresztą tworzeniu „partnerstw” mówimy, skoro z w miarę wykrystalizowanego składu trener wymontował przed meczem z United dwa składniki, a zmiennicy Reguliona i Ndombele – Davies i Lo Celso – bynajmniej nie wnieśli do drużyny nowej jakości, a ten pierwszy należał do najsłabszych zawodników pod obiema bramkami? Od początku sezonu szkoleniowiec szuka formuły i formacji, ale wciąż jej nie znalazł, a tacy piłkarze jak Ndombele czy Dele Alli okazują się na zmianę to kluczowi, to kompletnie niepotrzebni. Wczorajsza decyzja o zmianie Lucasa Moury na Bergwijna po dziesięciu minutach drugiej połowy nie była oczywiście aż tak skandaliczna, by przyjmować ją buczeniem i wołaniem „Nie wiesz, co robisz” (wyraźne świadectwo frustracji fanów), ale nie przyniosła poprawy gry; jeden z najlepszych w ostatnich meczach Lucas przynajmniej próbował dryblingu i można było liczyć na to, że faulującym go rywalom przybędzie kartek – jeśli zliczyć statystyki indywidualnych pojedynków i kiwek był w Tottenhamie najlepszy. Skończyło się jakże łatwym zwycięstwem pogrążonego w kryzysie Manchesteru United, którego trener wychodził na stadion pod presją zwolnienia z pracy – jeszcze raz się przekonaliśmy, że trudno o lepszego rywala na odbicie niż Tottenham.

Odłączenie – to jest słowo, które nieustannie przychodzi mi na myśl, kiedy ostatnio myślę o Tottenhamie. Odłączenie nie tylko w relacjach między poszczególnymi piłkarzami – zbyt wielkie odległości między nimi na boisku, brak zrozumienia, brak schematów szybkiego rozegrania piłki, synchronicznego podchodzenia do pressingu, ewentualnie cofania się do obrony itd. Odłączenie nie tylko w relacjach między zawodnikami i trenerem – w mediach sporo jest relacji o tym, że piłkarze uważają nowego szkoleniowca za zdystansowanego i niekomunikatywnego. Odłączenie nie tylko myślącego o optymalizacji zysków prezesa od świadomości, że ostatecznie muszą one być pochodną sukcesów sportowych (kłania się ten brak wzmocnień i odświeżenia składu, gdy drużyna Pochettino jechała już na oparach; skądinąd mimo kaskady transferów, jaka nastąpiła już po zwolnieniu Argentyńczyka, trzon drużyny wciąż stanowią piłkarze, którzy swój szczyt osiągnęli pod jego wodzą…). Odłączenie bazy kibicowskiej od klubu, który za bilety i koszulki każe płacić najwięcej, a na boisku oferuje najmniej. Odłączenie, w którym piszę te słowa w zasadzie z poczucia obowiązku niż autentycznej emocji. Odłączenie, które zaczęło się w chwili zwolnienia Mauricio Pochettino i które fatalne decyzje o wyborze jego następcy jeszcze pogłębiły.

Tak, prosta decyzja o zwolnieniu trenera rzadko okazuje się rozwiązaniem problemów klubu, czasami jednak bywa wizjonerska. W Tottenhamie, także dzięki dokonanym tego lata i nieźle rokującym transferom Romero, Emersona czy Gila, wciąż znajduje się ekipa zawodników, która pod wodzą szkoleniowca z pasją i wizją byłaby zdolna włączyć się do walki o pierwszą czwórkę. Z punktu widzenia kogoś zarządzającego klubem odwlekanie nieuchronnego jest marnowaniem ich potencjału i czasu, jaki jeszcze im został w tej drużynie – cóż z tego, że w przypadku takich zawodników jak Lloris czy Kane, pewnie niedługiego. 

Tak, myślenie o piłkarzach Tottenhamu nie jak o transferowym mięsie i nie jak o kolumnach liczb umieszczanych przy ich nazwiskach czy mnożących się na ich kontach, z perspektywy niejednego zgorzkniałego fana może się mijać z celem. W końcu po to te, pożal się Boże, gwiazdy dostają pieniądze od prezesa i doping od nas, żeby na boisku dawali z siebie wszystko. A jednak czasami im współczuję. Myślę, że wciąż mają swoje ambicje sportowe i wciąż pamiętają, jak bardzo można cieszyć się grą. Ich kariera nie potrwa długo. Znalezienie kogoś, kto umiałby sprawić, że to, co robią, naprawdę będzie miało sens, dawno nie było tak palącą potrzebą.

PS Wrzucam tego bloga jak najszybciej się da, bo z Londynu dochodzą wieści, że prezes Levy i dyrektor Paratici rozmawiają właśnie o zwolnieniu trenera. Nie chciałbym, żeby i on się kiepsko zestarzał.

Derbowe deja vu

Można by na przykładzie ostatniego tygodnia napisać analizę upadku klubu, który w ciągu kilku zaledwie sezonów z finalisty Ligi Mistrzów stał się drużyną środka tabeli. Można by raz jeszcze skrytykować decyzje zarządu, który w poszukiwaniu następcy Mauricio Pochettino dał się skusić wczorajszemu blaskowi Jose Mourinho zamiast poszukać jakiegoś progresywnego szkoleniowca w Niemczech. Można by raz jeszcze wskazywać na impet, jakiego nabrała Chelsea (pogromca Tottenhamu z ubiegłej niedzieli) po wiosennej zmianie trenera – fascynować się statystykami wygranych meczów i czystych kont, szczelnością defensywy, kreatywnością środka pola, szybkością i siłą ataku. Można by także zauważać średnią wieku Arsenalu (pogromcy Tottenhamu z dzisiaj) – mówić, że przyszłość jest przed tą drużyną, nawet jeśli, ekhem, wciąż jeszcze w środku pomocy wystawia Granita Xhakę. Depresyjny nastrój, jaki odczuwam, niezwiązany jest bynajmniej ze śmiercią najlepszego strzelca w dziejach Tottenhamu, Jimmy’ego Greavesa, pięknie żegnanego przez trybuny podczas obu meczów derbowych. Chodzi raczej o podobne poczucie, jak to, które towarzyszyło mi podczas ostatniego meczu Tottenhamu Mourinho w Lidze Mistrzów (wiele wody upłynie zarówno w Wiśle, jak w Tamizie, kiedy zobaczymy kolejny…), przeciwko RB Lipsk Nagelsmanna: że życie jest gdzie indziej, gdzie indziej są futbolowe trendy i przyszłość. Po stronie rywali.

Owszem: tydzień temu z Chelsea drużyna w tym mniej więcej zestawieniu zagrała dobre 45 minut, a rywale potrzebowali wejścia Kante i szybko strzelonej bramki z rzutu rożnego, by w drugiej połowie narzucić swoje warunki. Ale dzisiaj? W najważniejszym dla kibiców meczu derbowym? Zagrać od pierwszej minuty aż tak żenująco? Naciskać rywali aż tak nieporadnie? Zostawić mu aż tyle przestrzeni między liniami? Ruszać się aż tak ślamazarnie, aż tak długo zwlekać z podaniem?

Zapewne pomysłem na grę w tym meczu był wysoki pressing i próba narzucenia rywalowi swoich warunków – tak, jak to się odbyło w pierwszej połowie z Chelsea (no chyba, że chodziło o zagrywanie długich piłek od obrony do Kane’a i liczenie, że jakoś to będzie…). To właśnie z nieudanego wysokiego pressingu wziął się pierwszy gol dla gospodarzy. Ale późniejsze bramki, po kontratakach, sprawiały wrażenie oddawanych za darmo. NIkt z zawodników Tottenhamu w tej pierwszej połowie nie sprawiał wrażenia człowieka, który wiedziałby, co robi. Dele i Ndombele, którzy, jak się zdaje, mieli stanowić o kręgosłupie drużyny, przypominali pasażerów na gapę, daremnie starających się ukryć przed obliczem kontrolera: nie dość, że samemu nie próbowali dryblingów czy podań, to nie wracali za mijającymi ich przeciwnikami. Trzej najważniejsi gracze ubiegłego sezonu – Hojbjerg, Son i Kane – tracili piłki, podawali niecelnie, nie byli w stanie wygrać żadnego z indywidualnych pojedynków. Niech nikogo nie zwiedzie fakt, że ostatecznie skończyło się 3:1, a w drugiej połowie Tottenham mógł mieć karnego i tylko kapitalna interwencja Ramsdale’a, zbijającego futbolówkę na poprzeczkę po strzale Moury, uratowała gospodarzy przed kolejnym golem. Tutaj w piłkę grała tylko jedna drużyna – a raczej tylko jedna drużyna zdawała się wiedzieć, co robi i jaki scenariusz realizuje. Mikel Arteta z pewnością oglądał mecze Tottenhamu ustawianego w systemie 4-3-3 i wymyślił sposoby na ominięcie rachitycznych dość pułapek, jakie ów system stwarza. Jakie mecze oglądał Nuno Espirito Santo – doprawdy nie wiem.

Jasne, zaledwie 16 dni temu portugalski trener odebrał nagrodę dla menedżera miesiąca. W ciągu tych 16 dni jego piłkarze stracili jednak 9 goli w Premier League, a ich statystyki nie tylko strzelonych bramek, ale i wykreowanych szans, o przebiegniętym dystansie nie mówiąc – należą do najgorszych albo zwyczajnie są najgorsze w ekstraklasie. Wygląda na to, że Espirito Santo jest w rozdarciu: instynkt nakazywałby mu pragmatyczne uszczelnianie defensywy i liczenie na kontry, tak jak to robił jego sławetny poprzednik i jak sam często ciułał punkty w Wolverhampton, ale tak zwany etos nowego klubu, oczekiwania pracodawcy, kibiców i dziennikarzy zmuszają go do myślenia o grze bardziej ofensywnej. Efekt? Drużyna nie ma struktury ani po jednej, ani po drugiej stronie boiska, a ci, którzy powinni być jej liderami – zawodzą.

Doprawdy, nie przemawia przeze mnie kibicowska frustracja z powodu przegranych derbów. Zdanie, że podczas każdego kolejnego ataku Arsenalu w pierwszej połowie pomocnicy Tottenhamu nie wiedzieli, co robić, staram się napisać w miarę obiektywnie – mam zresztą wrażenie, że będzie je można przeczytać w każdej pomeczowej relacji, a jedyną różnicą między formułującymi je sprawozdawcami będzie metaforyka, mająca unaocznić tym, którzy nie oglądali, rozmiar wyrwy ziejącej w tym miejscu boiska po stronie gości. Ileż piłkarze Arsenalu mieli przestrzeni podczas każdej kolejnej szarży? Jak niewielu podań potrzebowali, by przebić się pod bramkę Llorisa? Nawet w polu karnym Tottenhamu w zasadzie nie byli atakowani.

Napisanie dziś tekstu o zespole z White Hart Lane wydaje się najłatwiejszym zadaniem świata. O fatalnych statystykach już wspomniałem. Wystarczy dodać jeszcze parę zdań o przedsezonowej sadze transferowej Harry’ego Kane’a – i o tym, że kolejnym myślącym o odejściu był trzymany długo poza kadrą Ndombele. A potem rozpisać się nieco o farsie związanej z wielomiesięcznym poszukiwaniem trenera – i o tym, że nieszczęsny Nuno nie był ani pierwszym, ani nawet trzecim czy czwartym wyborem. W razie wolnego miejsc można sięgać jeszcze głębiej, np. do decyzji o zwolnieniu Mourinho na parę dni przed finałem Pucharu Ligi.

Co do mnie, wracam po raz kolejny w miejsce, w którym Daniel Levy dziękuje za pracę Mauricio Pochettino, a wcześniej nie wspiera go na rynku transferowym, kiedy jeszcze drużyna zdawała się jeszcze funkcjonować. Napisałem kiedyś, że prezes uczy się na błędach, ale za ten akurat płaci bardzo wysoką cenę, a co gorsza – płacą ją wszyscy kibice tej drużyny. Myśmy już przecież byli w tym miejscu, znamy smak takich porażek z tym rywalem – ale przez tych parę lat z Maurycym zdążyliśmy się odzwyczaić.

PS Nie naśmiewałem się z Mikela Artety, kiedy Arsenalowi nie szło.

Z Kane’em albo i bez Kane’a

Spokojnie, to tylko Manchester City. I bynajmniej nie chodzi o to, że mowa o mistrzu Anglii, seryjnym zwycięzcy, wystawiającym po transferze Jacka Grealisha najdroższą wyjściową jedenastkę w dziejach Premier League, mającym jednego z najlepszych trenerów świata itd. Z Manchesterem City potrafił wygrywać nie tylko Tottenham Mauricio Pochettino, ale także Tottenham Jose Mourinho, więc sukces tej drużyny w pierwszym meczu za kadencji Nuno Espirito Santo wypada przyjąć z należytą wstrzemięźliwością. W początkowej fazie sezonu wpadki będą się zdarzać najlepszym, zwłaszcza po okresie przygotowawczym, który dla każdej z gwiazd biorących udział w mistrzostwach Europy i Copa America zaczynał się kiedy indziej – niektórzy z występujących na tych turniejach do końca mają za sobą dopiero parę dni treningów i trudno ich uznać za w pełni gotowych gotowych do gry. W dodatku podczas pierwszego kwadransa meczu goście stworzyli sobie tyle czystych sytuacji, że trudno nie myśleć o scenariuszu alternatywnym: po wykorzystaniu przez Cancelo czy Fernandinho jednej z nich grają już z poczuciem pełnego komfortu, ich akcje zazębiają się coraz bardziej, a kapitulacja zdemoralizowanych nieobecnością swojego lidera i ikony, będącego przedmiotem tylu spekulacji w kontekście transferu do City Harry’ego Kane’a, staje się bezwarunkowa.

Spokojnie, to tylko Manchester City. Oglądaliśmy to już tyle razy. Mają okazje, stwarzają sytuacje, dominują, imponują rozmachem rajdów po skrzydle Sterlinga, dryblingiem Grealisha, wizjonerstwem De Bruyne (kiedy pojawił się na boisku, przegrywającym piłkarzom Guardioli jakby ktoś podał dopalacze), stałymi fragmentami, po których stoperzy wchodzą w pole karne rywala – a potem dają się zaskoczyć szybkim atakiem i przegrywają. Z drugiej jednak strony wypada przecież oddać Tottenhamowi, że pomysł na grę Espirito Santo różnił się zasadniczo od czystego negatywizmu z czasów Jose Mourinho. Że nie było tutaj wyłącznie oddania inicjatywy, murowania bramki i czyhania na błąd – że była walka podejmowana znacznie wyżej, że było dużo więcej pressingu, odbiorów i przechwytów, a w związku z tym dużo więcej akcji kończonych strzałami w porównaniu z czasami poprzedniego trenera z Portugalii.

Łatwo się w takim momencie chwali młodych wychowanków, takich jak Skipp czy wybrany zasłużenie piłkarzem meczu Tanganga, doskonale radzący sobie na prawej obronie ze Sterlingiem i Grealishem, wygrywający wiele pojedynków jeden na jednego, a jeśli faulujący, to przecież nie na tyle ostro, by zobaczyć żółtą kartkę. Trudniej docenić występ kogoś takiego, jak Dele Alli: krytykowanego przez Mourinho i dzielącego opinię kibiców, bo jego błyskotliwe sztuczki prowadziły nieraz do strat. Anglik przepracował solidnie całe lato i efekty widać: na nowej pozycji, jednego z dwójki biegających między polami karnymi pomocników w ustawieniu 4-3-3, miał w nogach po zakończeniu spotkania najwięcej kilometrów, najlepiej wypadał także w statystykach czysto pressingowych. Zapewne w przyszłości obejrzymy także niejedną siatkę czy zgranie z klepki w jego wykonaniu, wczoraj jednak od jego przechwytu zaczynała się niejedna kontra Tottenhamu. A piłkarzy grających o niebo solidniej niż w czasach Mourinho było więcej, że wymienię tylko zazwyczaj nierównych, że będę eufemistyczny, Diera, Sancheza czy Reguliona.

Kluczem do zwycięstwa okazała się oczywiście szybkość, z jaką gospodarze potrafili przejść z obrony do ataku. Siła i kunszt, z jakimi Bergwijn i tytanicznie pracujący Moura umieli podholować piłkę w okolice pola karnego przeciwnika – a potem skuteczność Sona, który (co słusznie podkreślił po meczu Espirito Santo) już w pierwszej połowie znajdował się na świetnych pozycjach, tylko nie kończył akcji strzałem. Oraz, co z perspektywy kibica najprzyjemniejsze, zbiorowy wysiłek całej drużyny, w której pracę w defensywie rozpoczynali naprawdę zawodnicy ofensywni – co zresztą w końcu pełne trybuny White Hart Lane doceniały głośnym aplauzem.

O nowym trenerze Tottenhamu mówi się, że podobnie jak jego portugalski mentor lubi wznosić wokół swoich drużyn mury oblężonych twierdz – być może więc zamieszanie wokół przedłużającej się nieobecności Kane’a podczas okresu przygotowawczego pozwoliło mu zbudować wokół reszty zawodników przekonanie, że mają światu coś do udowodnienia (pamiętacie, jak Guardiola nazwał kiedyś Tottenham „zespołem Harry’ego Kane’a”? od tamtej pory często przegrywa z Tottenhamem grającym… bez Harry’ego Kane’a). Ale nie psychologiczne gierki zdecydowały wczoraj o sukcesie jego nowych podopiecznych, tylko koncentracja, waleczność i wyrachowanie – rozumiane jako potrzeba wyczekania na odpowiedni moment, by zaatakować, ale także jako umiejętność bezpiecznego dogrania meczu już po objęciu prowadzenia. Zauważmy: Hugo Lloris przez zaskakująco wiele minut pozostawał w tym spotkaniu bezrobotny. Zauważmy też: wypuszczanie z ręki prowadzenia było fatalną cechą Tottenhamu za czasów poprzednika, a o kończeniu meczów mocniejszym akcentem Espirito Santo mówił przed tygodniem po sparingu z Arsenalem.

Choć więc niby to tylko Manchester City, w dodatku na takim etapie sezonu, że o żadnych uogólnieniach nie może być mowy; choć przed nowym dyrektorem sportowym Fabio Paraticim (skądinąd: zasiadającym w trakcie meczów na ławce z całą drużyną i sztabem szkoleniowym) wciąż niejedno wyzwanie, bo takiego Auriera czy Sissoko naprawdę wypadałoby sprzedać, sprowadzając w zamian jeszcze jakiegoś obrońcę czy, ekhem, napastnika; choć wciąż nie wiadomo, jakie koszulki we wrześniu przywdziewać będą Kane oraz niepracujący na treningach wystarczająco ciężko Ndombele, trudno mi się było wczoraj wieczorem nie uśmiechać od ucha do ucha – mniej więcej tak, jak to robi pewien sympatyczny Koreańczyk. Tottenham jako twardy orzech do zgryzienia – poproszę o więcej.

Eryk szalony

Dopiero w dniu jego odejścia dotarła do mnie oczywista prawda: Erik Manuel Lamela był Tottenhamem. Nie tylko dlatego, że jak na współczesne standardy spędził tu wyjątkowo dużo czasu: całe osiem sezonów, które zaczynały się jeszcze w pełnym zawiedzionych ostatecznie (jak to zwykle bywa w przypadku dziejów tej drużyny) nadziei okresie rządów Andre Villasa-Boasa, kiedy to nie tyle młody portugalski menedżer, co raczej dyrektor sportowy Franco Baldini postanowił wydać pieniądze z transferu Garetha Bale’a na siódemkę piłkarzy – oprócz Lameli byli to Eriksen, Chadli, Soldado, Capoue, Chiriches i Paulinho, z których świetnie spisujący się wcześniej w Romie Argentyńczyk został w klubie najdłużej. Przede wszystkim dlatego, że opisując jego pobyt w Tottenhamie ma się wrażenie, iż opisuje się sam klub.

W gruncie rzeczy wystarczyłoby wspomnienie tej jednej jedynej niedzieli sprzed kilku zaledwie miesięcy, 14 marca 2021. Derbowy mecz z Arsenalem zaczął na ławce rezerwowych, pojawił się na boisku w 19. minucie na miejsce kontuzjowanego Sona, szybko strzelił cudowną bramkę – fantastyczne uderzenie raboną tego, co tu kryć, w gruncie rzeczy wyłącznie lewonożnego zawodnika, zostało później okrzyknięte golem sezonu – następnie zaś obejrzał dwie żółte kartki, a jego drużyna przegrała 2:1. Było w tym przecież wszystko, z czym Tottenham nam się kojarzy; piękno indywidualnego zrywu, można by wręcz powiedzieć: błysk geniuszu – i ostateczne fiasko. Trud, który idzie na marne. Piękno, które przemija. Niespełnienie.

Był Erik Lamela Tottenhamem, bo tyleż zachwycał, co frustrował. Bo o nikogo chyba kibice tej drużyny nie potrafili pokłócić się tak zażarcie. Bo jak tu zważyć: na jednej szali cudowne bramki (raboną strzelił także z Asterasem Tripoli, w październiku 2014), fantastyczne dryblingi, niestrudzony pressing, zaciętość wślizgu; na drugiej zaś wyjątkowo irytujące straty, zapamiętanie w akcji indywidualnej, kiedy prosiło się o podanie, skłonność do teatralnych sztuczek (a może należałoby powiedzieć o tym: viveza?), która doprowadziła sędziego Anthony’ego Taylora do pokazania czerwonej kartki Martialowi w wygranym 6:1 przez Tottenham meczu z Manchesterem United, a także nieregularność, wymuszoną oczywiście głównie trapiącymi go kontuzjami. Długo prześladowały go problemy z biodrami; nie grał w piłkę ponad rok i przeszedł dwie operacje.

Jak na ofensywnego pomocnika strzelał za mało bramek (37), asystował (47) zbyt rzadko. Jak na osiem lat pobytu w klubie rozegrał za mało spotkań (257). Jak na zawodnika aspirującego do klasy światowej, jego chaotyczność i brawura wydawały się dyskwalifikujące. Z drugiej strony na każde wspomnienie tego, jak zapamiętale holował piłk, zwłaszcza jak turlał ją przed sobą lewą stopą, jak podrywał drużynę do walki jakimś kaskaderskim wślizgiem, jak toczył po boisku szalonym wzrokiem, a także – nie ukrywajmy – jak malowniczo się nosił poza nim, mam uśmiech na twarzy. Najzwyczajniej w świecie: był jednym z tych piłkarzy, których uwielbiam – i pełna świadomość wszystkich jego wad mojego uwielbienia nie zmniejsza. Nie jestem pewien, czy potrafię zdefiniować tę kategorię zawodników, do której się zalicza – z pewnością nienależących do najlepszych w drużynie, niebędących jej największymi gwiazdami, niepodbijających świata – ale faktem jest, że mam pełną szafę ich koszulek.

Był Tottenhamem, bo nigdy niczego nie wygrał, ale nie dało się go nie zauważyć i nie zapamiętać. Bo styl i serce do gry było dlań ważniejsze niż pragmatyzm i chłodna głowa. El coco Lamela que loco que está. Właściwie już zacząłem tęsknić.

Medytacja na zesłanie

Wielce to symboliczne, ale przespałem zatrudnienie przez Tottenham nowego trenera. I nie, nie sądzę, żeby chodziło po prostu o to, że przez poprzednie dwa dni pisałem po nocach długie teksty o klasykach Euro, meczach Hiszpanii z Chorwacją i Francji ze Szwajcarią, a potem o bynajmniej nie klasycznym spotkaniu Anglia-Niemcy. Pamiętam przecież czasy, w których na informację o zatrudnieniu nowego szkoleniowca czekałem z wytęsknieniem, siedząc przed komputerem i w kółko odświeżając klubową stronę internetową, żeby w końcu doczekać się oficjalnego potwierdzenia wyciekającej już tu i ówdzie informacji, i było to niezależne od stopnia zmęczenia, zobowiązań służbowych, a nawet – strach powiedzieć głośno – rodzinnych. Pamiętam nawet nieodległe dni, w których na wieść o tym, że Daniel Levy próbuje namówić na powrót do klubu Mauricio Pochettino właściwie nie odrywałem ręki od smartfona, nawet jeśli racjonalna część mnie wiedziała doskonale, że na ten powrót jest za wcześnie – że ani PSG nie pozwoli sobie na taki wizerunkowy uszczerbek, jak rozwiązanie umowy z trenerem zaledwie po sześciu miesiącach od zatrudnienia, ani sam Argentyńczyk, jako człowiek honorowy, nie będzie wymuszał dymisji – i że nie minęło wystarczająco wiele czasu, by i on, i jego niedawni jeszcze w sumie podopieczni nabrali wystarczająco wiele doświadczenia i umieli naprawdę zacząć od nowa.

W sumie to czas, który upływał mi od chwili zwolnienia José Mourinho, bardzo przypominał mi tych parę momentów w życiu, w których okoliczności zmuszały mnie do poszukiwań nowego mieszkania. Początkowa ekscytacja nadmiarem możliwości, zachwyt kilkoma fenomenalnymi propozycjami, które wszakże niemal natychmiast okazywały się być poza zasięgiem możliwości finansowych lub ktoś inny sprzątnął mi je sprzed nosa (dotyczy zwłaszcza Juliana Nagelsmanna), później stopniowe przymierzanie się do wyborów nieco mniej atrakcyjnych, ale wciąż do przyjęcia (był w tej kategorii Erik Ten Haag, był Brendan Rogers, był nawet Graham Potter) i narastający strach, że i tak skończy się w jakiejś ciemnej dziurze (Paulo Fonseca, a zwłaszcza Gennaro Gattuso).

Ostateczny wybór Nuno Espirito Santo – którego dwuletni zaledwie kontrakt również zdaje się wskazywać na pewną ostrożność umawiających się stron – należy do jeszcze jednej kategorii: przeżyjemy, ale z pewnością korzeni nie zapuścimy; podobnie zresztą myślałem o Antonio Conte. Patrząc na styl, w jakim grało Wolves, można wyobrażać sobie drużynę walczącą, grającą twardo i niełatwą do pokonania, dobrze zorganizowaną w obronie i potrafiącą kontratakować, ale w czasach pracy w Valencii, z którą awansował nawet do Ligi Mistrzów Espirito Santo umiał także stawiać na futbol, który od biedy można by zmieścić w kryteriach, jakie prezes Levy wymieniał jako mieszczące się w klubowym DNA: ofensywny, pełen rozmachu, sprawiający kibicom frajdę; także i w czasach Wolves były momenty, w których pod wodzą Portugalczyka drużyna atakowała szybko i wymieniała podania z pierwszej piłki. O tym, ile trudności sprawiał Tottenhamowi taki Adama Traore niejedno mógłby powiedzieć Jan Vertonghen, nawet jeśli w Lizbonie nie grożą mu już spotkania z tym piłkarzem.

O, proszę bardzo, macie mnie jak na dłoni. Jak z każdym nowym trenerem – robię wszystko, by dać Nuno Espirito Santo kredyt zaufania. Próbuję zapomnieć o jego zblatowaniu z Jorge Mendesem (równie dobre układy z portugalskim superagentem ma ponoć nasz nowy dyrektor sportowy, pracujący do niedawna w Juventusie Fabio Paratici) i nie myśleć, że Tottenham zamieni się teraz w kolejną przechowalnię dla zawodników ze stajni tego ostatniego. Próbuję nie myśleć, że ta nominacja nie jest z pewnością argumentem za pozostaniem w klubie dla Harry’ego Kane’a – szczerze mówiąc pewnie żadna by nie była. Próbuję nie myśleć, że w swojej istocie futbol Wolves przypominał jednak reaktywną piłkę Mourinho niż proaktywną Pochettino – wciąż stanowiącą dla fanów Tottenhamu wzorzec metra, jeśli idzie o najświeższą definicję klubowego DNA. Próbuję nie myśleć o całej tej farsie związanej z wielotygodniowym poszukiwaniem trenera, w której Espirito Santo nie był przecież ani pierwszym, ani drugim, ani trzecim wyborem na liście priorytetów zarządu. Próbuję nie myśleć o tym, że po prostu był do wzięcia, a jego zatrudnienie nie wiązało się z płaceniem żadnemu klubowi odstępnego. Rozumiem pandemiczne ograniczenia, o których w niedawnym wywiadzie dla klubowej telewizji mówił Daniel Levy, tonując jakiekolwiek fantazje o daleko idących inwestycjach w drużynę: po tym, jak nawet Liga Europy spadła z listy zobowiązań i nadziei Tottenhamu na najbliższy sezon, straty do odrobienia są gigantyczne i tylko modlić się trzeba, by koronawirusowa Delta nie doprowadziła do kolejnego zamknięcia stadionów. Rozumiem nawet korporacyjną nowomowę, w jakiej Espirito Santo wita Paratici: że Portugalczyk potrafi się zaadaptować, że zaprowadzi w drużynie dyscyplinę i przywróci zdolność do ciężkiej pracy. Doszukuję się także pozytywów w pierwszych wypowiedziach nowego trenera: w jego entuzjazmie i obietnicach ciężkiej pracy. To, że nie obiecuje pucharów ani tytułów, zapisuję mu na plus. Jesteśmy po erze Mourinho, a ostatnich kilka miesięcy upłynęło nam w takim chaosie, że owo niespektakularne powitanie Portugalczyka wydaje się po prostu dowodem realizmu i trzeźwości: jego samego, jego nowych zwierzchników i naszej, kibiców, którzy z tym klubem przeszli niejedno. A więc: próbuję ducha nie gasić, tak jak to robiłem przecież przy każdej przeprowadzce. Próbuję nie zauważać, że słowo zawarte w tytule tego tekstu zawiera zarówno obietnicę nadejścia, jak i możliwość zsyłki. Niewiele się w sumie spodziewam, więc pewnie i niezbyt się rozczaruję – a kibicować będę, jak zawsze, całym sercem.

Najważniejsze jest życie

Podczas rozgrywanego w Kopenhadze meczu Dania-Finlandia zasłabł na boisku pomocnik gospodarzy Christian Eriksen. Mecz dokończono.

Każde słowo, jakie próbuję napisać, wydaje mi się teraz cytatem. Tytuł wziąłem na pewno od Marka Edelmana, skądinąd wielkiego lekarza i specjalisty od ludzkich serc. Być może zresztą nie ma słów, które można by powiedzieć i napisać po tym, jak się zobaczyło prowadzoną na boisku w Kopenhadze walkę o życie Christiana Eriksena. Nie ma słów, którymi można by w tej chwili oceniać sensowność kontynuowania meczu po tak krótkiej przerwie, jeszcze tego samego wieczora i mimo traumy, jaka stała się udziałem jego uczestników. Nie ma słów, którymi można by teraz analizować ów wznowiony mecz w kategoriach czysto sportowych, abstrahując od zasłabnięcia, które stało się przyczyną przerwy. Nade wszystko: nie ma słów, którymi można by dzisiaj dywagować nad tym, co spowodowało tak poważny kryzys zdrowotny zawodowego sportowca, wydawałoby się: mającego nadzwyczajną opiekę medyczną i od lat sprawiającego wrażenie jednego z najwytrzymalszych, a w czasach, kiedy grał w Tottenhamie, bijącego zwykle rekordy największej liczby przebiegniętych po boisku kilometrów. Nie ma słów, za pomocą których można by spekulować, czy jego organizm był przemęczony, czy może jednak nie, bo przecież podczas ostatnich miesięcy w Mediolanie wcale nie grał tak dużo. Wszystko to wydaje się kompletnie nie na miejscu, niestosowne, nieodpowiedzialne wręcz, bo przecież cóż my wiemy, żeby spekulować nad przyczynami kopenhaskiego dramatu.

Najważniejsze jest życie. I może jeszcze uczucia i emocje tych, dla których to życie jest najbliższe i najcenniejsze. Tych, którzy Christiana Eriksena kochają – to z myślą o nich jego koledzy i przyjaciele z drużyny otoczyli ekipę ratowniczą kordonem, by w chwili tak intymnej nie był podglądany przez kamerzystów i fotoreporterów. To zresztą jedna z lekcji, które chciałbym wynieść z tej dramatycznej historii: lekcję owej instynktownej solidarności, jaką wykazała się drużyna duńska, kompetencji i odwagi Simona Kjaera, który pierwszy rzucił się reanimować kolegę, a potem wraz z Kasparem Schmeichelem popędził uspokajać jego partnerkę. Lekcji solidarności także piłkarzy fińskich i kibiców obu zespołów, wysyłających w świat jednoznaczny sygnał, że są ważniejsze rzeczy niż jakaś tam piłka nożna i zwycięstwo ich ulubieńców. A w ślad za tym może jeszcze lekcję nieoceniania tych, którzy w sytuacji skrajnej nie przerwali transmisji odpowiednio szybko albo próbowali zagadać dramat. Nie byłem w tym studiu, nie wiem, czy bym potrafił. Widziałem zresztą i czytałem wielu dziennikarzy, którzy niemal natychmiast zaczęli w swoich kanałach dzielić się informacjami o tym, jak fachowo udzielać pierwszej pomocy.

Okładka „Przeglądu Sportowego” z 18 kwietnia 2019 r.

Bo najważniejsze jest życie. Wiadomości, które płyną ze sztabu duńskiej federacji mówią, że Christian Eriksen żyje, że mówi i że chciał, by koledzy grali dalej. Jak dobrze. Jakie to jest dobre życie, chciałoby się dodać, jakie spełnione i piękne: i na łonie rodziny, i na boisku. Akurat ja mam mnóstwo sportowych powodów, by być za nie wdzięcznym: jego 226 meczów w Premier League w barwach Tottenhamu, 571 sytuacji wypracowanych kolegom, 62 asysty (cztery sezony z rzędu z ponad dziesięcioma na koncie…), a do tego 51 goli, z czego 23 z dystansu… Ważne bramki w angielskiej ekstraklasie i Lidze Mistrzów, gole z rzutów wolnych (Łukasz Fabiański pamięta jeszcze z czasów Swansea…), odbiory i przechwyty na połowie rywala… Wśród moich najcenniejszych pamiątek kibicowskich jest zresztą okładka „Przeglądu Sportowego” ze zdjęciem, na którym jest obok Sona – z meczu, po którym Tottenham awansował do półfinału Ligi Mistrzów – i na którym tak pięknie się uśmiecha. A po finale Ligi Mistrzów została mi koszulka z numerem 23 i nazwiskiem Eriksen na plecach.

Ale najważniejsze jest życie. Nie kariera, puchary czy sława piłkarza. Nie wspomnienia i pamiątki kibica. Nie medialny cyrk wokół wielkiej futbolowej imprezy. Nie pytania o dalszy ciąg kariery 29-letniego Duńczyka. Nie rozliczenia związane z okolicznościami, w których mecz został dokończony. To jeszcze jedna z lekcji, jaką dziś dostaliśmy – najważniejsza.

Arcymistrz, który przegrywa sam ze sobą

Największy paradoks tego finału? Pep Guardiola nie przegrał z Thomasem Tuchelem. Przegrał sam ze sobą. Co gorsza: kolejny już raz w meczu o tak wielką stawkę.

To powtarzający się wątek w opowieściach o szkoleniowcu Manchesteru City: jest człowiekiem, który dobrych pomysłów ma aż nadto, a w związku z tym – jak to ujął kiedyś jeden z najwnikliwiej obserwujących jego karierę dziennikarzy Marti Perarnau – bywa człowiekiem, który we wszystkie swoje pomysły wątpi. W ciągu ostatnich kilku lat pracy w Monachium i Manchesterze zdobywał, owszem, mistrzostwa kraju, a jego drużyny wspinały się na szczyty wyrafinowania, jednak w starciach pucharowych, kiedy o losach pojedynku z którymś z rywali miało zdecydować 90 czy 180 minut, zwyczajnie przekombinowywał. Zmieniał nagle ustawienie, niespodziewanie proponował podopiecznym rozwiązania, których od jakiegoś czasu nie ćwiczyli, dokonywał nieoczekiwanych zmian w składzie. Co ważne: za każdym razem teoretycznie miał słuszność, na papierze spójności jego koncepcji nie sposób było czegokolwiek zarzucić, kiedy ogłaszano skład wyjściowej jedenastki albo obserwowano pierwsze minuty meczu eksperci z uznaniem kiwali głowami, ostatecznie jednak… nic z tego nie wychodziło. Tak było w starciach jego Bayernu z Realem Ancelottiego (nieoczekiwane przejście na niećwiczone wcześniej ustawienie 4-2-4 i oddanie rywalom tak zawsze ważnej dlań kontroli nad środkiem pola nazwał największą wtopą w swoim życiu; pytanie, czy ta wczorajsza nie była jeszcze większa?), tak było w pojedynkach Bawarczyków z Barceloną Luisa Enirique, kiedy zemściła się na nim decyzja o wystawieniu naprzeciwko Messiego, Suareza i Neymara trójki kryjących indywidualnie obrońców, tak było w bojach Manchesteru City z Liverpoolem Kloppa, Tottenhamem Pochettino, a w końcu przed rokiem z Olympique Lyon Garcii. Szczerze mówiąc po pierwszej połowie kwietniowego meczu z PSG Pochettino wydawało się, że przygoda Guardioli z Ligą Mistrzów i tym razem skończy się na półfinałach, na drugą połowę wyszedł jednak kompletnie inny Manchester City – i zdołał odwrócić losy niepomyślnie układającego się spotkania. W starciu z Chelsea Tuchela już zrobić tego nie zdołał.

Tak, owszem, nie mylą się Państwo. Zamiast pisać o starciu drużyn, ewentualnie o konfrontacji zawodników, piszę najpierw o pojedynku trenerów. Z początku myślałem, że to tylko moja obsesja, w dodatku związana z wiekiem: mam tyle lat co Guardiola, a i od Tuchela dzieli mnie tylko kilkanaście miesięcy, więc widzę, że im starszy jestem, im dłużej oglądam piłkę nożną i im więcej o niej czytam, tym częściej myślę o niej jako o świecie, w którym zmagają się nie jacyś tam piłkarze czy jakieś tam kluby, a właśnie trenerskie umysły. Tak, to musi być kwestia wieku: będąc pięćdziesięciolatkiem trudno już udawać, nie tylko przed światem, ale i przed samym sobą, że mogłoby się biegać równie szybko jak Sterling, podawać równie wizjonersko jak de Bruyne, łapać równie pewnie jak Mendy, robić wślizgi tak ofiarnie jak Kante czy choćby pudłować jak Werner. Będąc mężczyzną w średnim wieku z żadnym piłkarzem się już nie utożsamisz, jedynie, co ci ewentualnie pozostało, to myślenie, że mógłbyś zasiąść na ławce i nimi pokierować – cóż innego zresztą robisz wtedy, kiedy spędzasz długie godziny grając w Football Managera?

Przyznają Państwo jednak, że rozegrany wczorajszego wieczora finał jak mało który w najświeższych dziejach futbolu – przynajmniej spośród meczów najwyższej rangi – sprzyjał takiemu podejściu. Jego głównym tematem nie była przecież konfrontacja największych gwiazd futbolu (owszem, w rankingach najlepszych rozgrywających de Bruyne znalazłby się bardzo wysoko, wśród stoperów z pewnością wyróżniano by Diasa, a wśród defensywnych pomocników – Kante, spisywanego już skądinąd na straty za kadencji dwóch poprzedników Tuchela w Chelsea, ale gdzie im wszystkim do popularności i ekscytacji, jaką budzą starcia Messiego, Ronaldo, Lewandowskiego, Mbappe czy Haalanda?), nie była nim także konfrontacja najsłynniejszych drużyn świata (Real, Barcelona, Manchester United czy Liverpool miały w tym sezonie swoje kłopoty), postawiłbym nawet ryzykowną tezę, że nie była nim także konfrontacja największych pieniędzy (w sumie to pocieszające, że można było w półfinale Ligi Mistrzów wystawić drużynę za pół miliarda euro i przegrać, bo się niechlujnie ustawiło mur…).

Oglądaliśmy ten mecz, fascynowaliśmy się nim, pisaliśmy o nim i czytaliśmy, przede wszystkim z związku ze starciem dwóch trenerów. Mówiliśmy o nim jak o – być może dziwnej nieco, bo rozgrywanej przy pomocy dwudziestu dwóch (jeśli nie liczyć rezerwowych) zaskakująco ruchliwych figur – partii szachów, zaplanowanej i rozgrywanej przez dwóch arcymistrzów. Każdy z pionów, gońców wież czy hetmanów (im dłużej obracam w głowie szachową metaforę, tym łatwiej przypasować mi te określenia do poszczególnych piłkarzy) pełnił przecież na boisku rolę wymyśloną mu i starannie wytrenowaną przez Pepa Guardiolę i Thomasa Tuchela, rozgrywka miała swoje etapy, a momenty improwizacji czy zdania się na błysk geniuszu jednostki były rzadkie – tu wszystko miało się odbyć w ramach struktury, kluczowe było pilnowanie pozycji i przesuwanie całych formacji w skoordynowany sposób, nawet jeśli murawa stadionu w Porto pozbawiona było wyrysowanych na boisku treningowym sektorów, tak kluczowych dla juego de posicion Guardioli, i równie ważnych dla zwycięskiego wczoraj Tuchela.

Nie wykluczam zresztą, że powrót do metafory szachowej zawdzięczam lekturze tekstu Raphaela Honigsteina na portalu The Athletic, jednego z kaskady świetnych artykułów, jakie ukazały się w prasie całego świata przy okazji finału – i tekstu, do którego wielu innych dziennikarzy zajmujących się futbolem w tych dniach nawiązywało, bo zaiste: obraz pogrążonych w wielogodzinnej dyskusji w monachijskim barze trenującego wówczas Bayern Pepa Guardioli i pracującego w Mainz Thomasa Tuchela wydaje się równie inspirujący, jak obraz pogrążonych w równie intensywnej rozmowie żółtodzioba Guardioli z Marcelo Bielsą w górskiej posiadłości tego ostatniego pod Santa Fe. Przysłuchujący się monachijskiej dyspucie szczęśliwcy – opowiadający Honigsteinowi, jak Katalończyk z Niemcem puszczali w ruch solniczki i pieprzniczki, by imitowały ustawienia zawodników w jakichś meczach sprzed lat – mówili o niej jak o iluminacji, jakby niczego dotąd o futbolu nie wiedzieli, choć przecież jeden pełnił w Bayernie funkcje dyrektorskie, a drugi był asystentem trenera.

Chyba nigdy dotąd nie było więc meczu, w którym uwagę do tego stopnia skupiano by na szkoleniowcach. Owszem, boje Guardioli z Mourinho miewały wymiar apokaliptyczny, w Hiszpanii zwłaszcza, ale tam od biedy można było mówić także o konfrontacji Messiego z Ronaldo – i w ogóle gwiazd na boisku biegało jakby więcej niż dzisiaj. W dodatku o spotkaniu Guardiola – Tuchel można było mówić również w kategoriach spotkania mistrza z uczniem: Niemiec często się do doświadczeń Katalończyka odwoływał, a i w grze jego kolejnych drużyn po odejściu z Moguncji fascynację juego de posicion dawało się zauważyć. Zresztą nawet i w czasach, kiedy prowadził ów niewielki, jak na późniejsze miejsca pracy zespół, jego współpracownicy zauważyli, jak spędzał długie godziny, analizując schematy rozegrania poszczególnych akcji przez drużyny Guardioli. A o jego oku do szczegółu mówi inne świadectwo z tamtego czasu, złożone przez dyrektora sportowego Moguncji Christiana Heidla, który zauważył kiedyś, jak zatrudniany przez niego trener klęczał na murawie austriackiego ośrodka treningowego, gdzie przygotowywali się do sezonu, wąchał i mierzył wysokość trawy, by następnie namawiać swoich szefów, by natychmiast zatrudnili faceta, który dbał o tak perfekcyjne przygotowanie boisk.

Nie odbierając niczego perfekcjonizmowi Tuchela – i nie przestając zazdrościć Romanowi Abramowiczowi instynktu, jakim wykazał się zaledwie pięć miesięcy temu zwalniając z pracy Franka Lamparda, a następnie powierzając drużynę Niemcowi – nie sposób jednak nie zauważyć, że Guardiola przegrał ten mecz na własne życzenie. W tegorocznej edycji Ligi Mistrzów tylko raz się zdarzyło, by w środku pomocy MC nie wystąpił któryś z defensywnych pomocników, Fernandinho lub Rodri, a o tym, żeby podopieczni Guardioli do tego stopnia nie panowali nad boiskowymi wydarzeniami, nie było mowy jeszcze nigdy. Owszem, nie byłoby wygranej Chelsea bez heroizmu defensywy, a zwłaszcza bez nadzwyczajnej koncentracji nieustannie nadążającego za Sterlingiem i zawsze trafiającego w piłkę Reece’a Jamesa. Po drugiej stronie niemal równie dobrze z Mahrezem radził sobie Chilwell, a jeśli nawet ofensywnym graczom City udawało się jednak wedrzeć w pole karne, wahadłowych zespołu Tuchela asekurował któryś ze stoperów; nawet kontuzja Thiago Silvy nie zakłóciła funkcjonowania tego mechanizmu. A ile przechwytów zapisał na swoje konto i ile następnie akcji swojej drużyny rozpoczął najlepszy na boisku Kante? Ileż to lat upłynęło od czasu, gdy Claudio Ranieri żartował na temat tego piłkarza, że potrafi wyrzucić piłkę z autu, a następnie dobiec do niej jako pierwszy?

Guardiola widział to wszystko, ale nie reagował. Nie dokonał zmiany po kwadransie, kiedy oczywiste już było, jak niebezpieczne są wyjścia Chelsea i ile zamieszania wywołuje w jego defensywie tyleż nieskuteczny strzelecko, co fenomenalnie znajdujący sobie miejsce między rywalami Werner. Nie był w stanie – jak w drugiej połowie paryskiego półfinału – odzyskać kontroli nad meczem. Fernandinho pojawił się dopiero po godzinie gry, zmiana ta wywołana była zresztą kontuzją de Bruyne i akcje City stawały się już w tej fazie meczu coraz bardziej mechaniczne. Czy to też jedna z trenerskich wad Guardioli, programującego mózgi swoich podopiecznych do tego stopnia, że – jak pisze w „Dziedzictwie Barcelony” Jonathan Wilson – pod wielką presją nie są już w stanie zdobyć się na jakiś przejaw samodzielności?

Pep Guardiola. Człowiek, który z powodzeniem wymyśla piłkę nożną na nowo i przesuwa granice tego, co w niej możliwe. Człowiek, który od dekady nie wygrał Ligi Mistrzów i, szczerze mówiąc, nie wygląda na to, by miał wygrać w przyszłości, nawet jeśli sprowadzi sobie do Manchesteru jeszcze Harry’ego Kane’a.