Archiwa tagu: Liverpool

Na szczycie

Są jednakowoż takie mecze, które mają wszystko, nawet jeśli zabrakło w nich haniebnego incydentu, alias głupoty, alias dziecinady, alias żenady (por. Nick Hornby, „Siedem bramek i awantura”). Ten dzisiejszy, między MC i Liverpoolem, miał niestety również wyjątkowo fatalne decyzje sędziowskie (por. Nick Hornby op. cit.): pierwszą związaną ze spalonym przy nieuznanym golu Sterlinga, drugą zaś przy incydencie w polu karnym City, gdy Lescott ciągnął za koszulkę Suareza; inna rzecz, że i Skrtel o mało nie rozerwał stroju Kompany’ego podczas jednego ze starć w polu karnym Liverpoolu.

Szkoda, bo poza tym był to prawdziwy mecz na szczycie, w którym zdarzające się, owszem, pomyłki, brały się nie tyle z technicznej niedoskonałości, co z tempa, w którym poszczególni zawodnicy starali się realizować swoje pomysły, lub z pressingu, z jakim musieli sobie radzić. Mecz z kapitalnymi akcjami (kontratak City przed drugim golem, z podaniami do i od Nasriego, o centymetry mijającymi buty rywali), z jednym czy drugim zgraniem Suareza do kolegów, niemal od niechcenia, a przecież zawsze znajdującym cel, podobnie zresztą jak w przypadku zgrań Davida Silvy. Z nieprawdopodobną pracą wykonywaną przez Urugwajczyka w poszukiwaniu wolnej przestrzeni – zbieganiem do boków i wyciąganiem za sobą obrońców City – i z wyjściami z drugiej linii Yayi Toure.

A także – co zasługuje na osobny akapit – ze świetną postawą Joe Harta w bramce Manchesteru City. Kiedy Manuel Pellegrini sadzał go na ławce, pisałem, że niejeden świetny bramkarz miał w karierze takiego doła i że prawdziwą wielkość osiągał dopiero dzięki wyjściu z niego. Po dzisiejszym występie Harta można z pewnością powiedzieć, że pierwszy krok został zrobiony: jego interwencja z pierwszej połowy, po wymianie Suarez-Henderson-Coutinho, odebrała Liverpoolowi szansę na jedną z piękniejszych zespołowych bramek w tym sezonie.

Goście kolejny raz grali bez Gerrarda i kolejny raz nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ta nieobecność im służy. Trójka pomocników biegała jak szalona, sytuacje stwarzały się jedna za drugą – problemem było jedynie wykończenie. To w pewnym sensie charakterystyczne: z Tottenhamem Flanaganowi wyszedł strzał życia, z City Johnson spudłował; Henderson tam trafił, tu nie – choć i tak największe pudło stało się udziałem Sterlinga, już przy stanie 2:1. Ale nawet przy tej nieskuteczności Liverpool zrobił wrażenie drużyny, która miejsca w pierwszej czwórce łatwo nie odda; drużyny, o której obliczu nie stanowi bynajmniej jedynie Luis Suarez. Wiem, że wszyscy piszą teraz, ile jest wart i jaką ma średnią bramek w tym sezonie, ale ileż jego gra zawdzięczała dziś Coutinho i Sterlingowi, a ile holującym piłkę z głębi Allenowi i Hendersonowi? Pamiętamy zresztą, że kiedy jeszcze był zdyskwalifikowany, Liverpool szedł jak burza dzięki grze duetu Coutinho-Sturridge.

Można oczywiście żałować, że nie dane nam było obejrzeć w jednym meczu dwóch najlepszych obecnie piłkarzy Premier League, Suareza i Aguero. Ale w MC również, pomimo świecącej arcyjasno gwiazdy Argentyńczyka, o zespole wypada mówić w pierwszej kolejności. O podstawie, jaką dają kolegom, Fernardinho i Toure. O geniuszu Silvy i coraz lepszym pod okiem Pellegriniego Nasrim. O Navasie, momentami tłamszącym Cissokho po lewej stronie Liverpoolu. O Negredo i Zabalecie. O rezerwowych, których może rzucać do gry chilijski szkoleniowiec City, i z których każdy lepszy jest od takiego Mosesa, wprowadzonego przez Brendana Rodgersa w miejsce Coutinho. Gdzieś tam, na koniec sezonu, ten punkt – siła ławek rezerwowych – może okazać się ważniejszy niż to, że na Etihad Stadium przyjechała drużyna, która wcale nie była gorsza od gospodarzy, a punkty odebrało jej sędziowanie.

Miejsce w szeregu

Weekend zaczął się dobrze i dobrze się skończył, choć nie dla kibiców z północnego Londynu. W przypadku Arsenalu kryzys jest jednak urojony, inaczej niż w Tottenhamie, gdzie projekt Andre Villas-Boasa wydaje się dobiegać końca.

Manchester City na wyjeździe: co było do przegrania. Z cyklu „historie o angielskich mediach”: wiele z nich rozpisuje się właśnie o minikryzysie czy wręcz regularnym kryzysie Arsenalu, no bo w końcu porażka z City przyszła kilka dni po przegranej w Neapolu, a i sześć dni wcześniej nie udało się wygrać z Evertonem. Co jest bzdurą rzecz jasna: gdyby spotkania z Napoli i MC rozdzielało kilka tygodni, w których Kanonierzy graliby tak, jak grali ostatnio, nikt o kryzysie by nie wspominał. Po mistrzostwo kraju nie idzie się tylko dzięki efektownym zwycięstwom w meczach z bezpośrednimi rywalami – jakże często bój toczy się korespondencyjnie. Ot, choćby na boisku Cardiff, gdzie Arsenal wygrał, a City przegrało. Taka Chelsea np. męczy się z tygodnia na tydzień, ale punktów nazbierała o jeden więcej niż MC.

Co powiedziawszy, nie sposób nie zachwycać się potęgą City w ofensywie, bo przecież mają nie tylko Aguero (19 gol w 20 meczach tego sezonu!), ale i Negredo czy Dżeko, za nimi świetnego wczoraj Nasriego i Silvę, Jesusa Navasa, Yaya Toure (zdobył dziesiątą bramkę w sezonie; odpuśćmy mu stratę przy pierwszym golu Walcotta, bo poza tym harował na boisku jak żaden z Kanonierów), a nawet kolejny w tej drużynie „box-to-box midfielder” Fernardinho, który zdobył właśnie swoje dwa pierwsze gole w Premier League. Zapowiadał Manuel Pellegrini, że drużyna będzie grała ofensywniej niż w czasach Roberto Manciniego i Bóg świadkiem, że dotrzymał słowa. Technika, szybkość i siła, a do tego urozmaicone formy atakowania (pamiętacie jakieś szarże skrzydłowych za czasów poprzedniego trenera?) i zrozumienie w wymianach Aguero-Negredo czy Toure-Silva… Sześć goli strzelonych Tottenhamowi, sześć Arsenalowi (mogło być więcej, a przecież Kanonierzy, jak wcześniej sąsiedzi z dzielnicy, cieszyli się dotąd mianem zespołu o najlepszej defensywie w lidze…), cztery Manchesterowi United… w sumie u siebie w ośmiu spotkaniach zdobyli 35 goli. Jeśli tylko poprawią grę obronną i wyprowadzą z kłopotów Joe Harta, będą potęgą i basta. Tylko co z tymi punktami na wyjazdach?

Amatorom oglądało się to świetnie, nie tylko ze względu na liczbę bramek, ale także ze względu na przestrzeń, na której toczyła się gra. Ten i ów mówił po meczu, że goście byli naiwni, próbując grać swoją piłkę – podobnie zresztą, jak dążący do odrobienia strat, a później zdobycia choć honorowej bramki zawodnicy Tottenhamu na tym samym stadionie przed miesiącem; że roztropniejsze byłoby nieco bardziej gruntowne zastawienie szyków obronnych, np. dzięki wprowadzeniu na boisko Artety, a nie taka hasanka od szesnastki do szesnastki. Wciąż mam przed oczami kilka takich momentów, w których David Silva albo Nasri znajdują się trzydzieści kilka metrów od Szczęsnego, za chwilę dostaną piłkę i będą szukać podaniem wybiegającego za plecy obrońców Negredo, a w promieniu pięciu metrów nie widać żadnego z rywali…

Dalej jest oczywiście katalog błędów indywidualnych. Arsene Wenger mówił po meczu, że po zejściu Flaminiego na ostatnie 20 minut jego piłkarze stracili kompletnie dyscyplinę, i trudno z tym polemizować, ale pierwsza bramka dla City była tyleż efektem geniuszu Aguero, co gapiostwa gości podczas krycia strefowego przy rzucie rożnym: nikt nie wziął odpowiedzialności za wbiegającego na przedłużenie piłki Demichelisa, a Kościelny nie zauważył, że argentyński napastnik go wyprzedza. Gol numer dwa i wahanie Wilshere’a, nie pierwszy i nieostatni raz w tym meczu próbującego nadążyć za Zabaletą. Gol numer trzy i przejęcie przez Fernardinho piłki adresowanej od Ozila do Flaminiego. A potem to już szło: Monreal nie nadążający za Navasem i Mertseacker spóźniony przy Silvie, straty Wilshere’a i Gnabry’ego (dodajmy jeszcze nieskuteczność Negredo, zwłaszcza w pierwszej połowie, po znakomitym wyjściu i podaniu Kompany’ego).

Dla porządku: sędzia Atkinson nie miał oczywiście dobrego dnia, a jego asystenci mylili się na niekorzyść Arsenalu podczas pułapek ofsajdowych. Zaryzykuję jednak zdanie, że większego wpływu na wynik to nie miało: karnego za rękę Zabalety się nie doczekaliśmy, ale chwilę później Walcott strzelił na 3:2, a City i tak odskoczyło po raz kolejny. Wygrało, pokazało piękną piłkę, ale filozofii Arsene’a Wengera przecież nie zburzyło i nie strąciło Arsenalu ze szczytu Premier League. Losy mistrzostwa rozstrzygną się gdzie indziej.

***

A Tottenham i jego miejsce w szeregu? Jest taki moment, w którym nikomu nie chce się już szukać usprawiedliwień. Że plaga kontuzji, zwłaszcza w środku obrony, zestawionym na spotkanie z Liverpoolem z najwolniejszego stopera i defensywnego pomocnika, kompletnie się nierozumiejących i przy pułapkach ofsajdowych, i przy wzajemnym zabezpieczaniu? Że bez czerwonej kartki nie byłoby aż takiego pogromu? Że jeszcze przy stanie 0:1 musiał zejść Sandro? Że – tak jak z Newcastle np. mieliśmy do czynienia z meczem życia Tima Krula, tak tym razem był to bez wątpienia najlepszy mecz Liverpoolu pod Brendanem Rodgersem (to chyba nie przypadek, że w składzie zabrakło Stevena Gerrarda)?

Nie, jest taki moment, w którym żadne usprawiedliwienia nie przekonują, a zaczynają krzyczeć fakty. 0:3 z West Hamem – AVB wystrychnięty na dudka przez równie zagrożonego zwolnieniem Sama Allardyce’a. Pamiętne 6:0 z Manchesterem City, niedługo później 0:5 z Liverpoolem. I za każdym razem te same problemy. Druga linia pozbawiona kreatywności, niezdolna do przyspieszenia gry, rozegrania z pierwszej piłki (starający się Holtby dziś, podobnie jak na Etihad, wszedł dopiero w drugiej połowie), zbyt długo holująca piłkę i w konsekwencji łatwo jej pozbawiana przez naciskających bez przerwy pomocników Liverpoolu. Brak pressingu, który wydaje się warunkiem niezbędnym przy grze wysoko ustawioną linią obrony. Wysoka linia właśnie, będąca przekleństwem Villas-Boasa już w Chelsea, gdzie daremnie próbował nauczyć jej organizowania wolnego Johna Terry’ego, tu zaś stała się utrapieniem Michaela Dawsona. Brendan Rodgers już przed meczem dawał do zrozumienia, że pracuje nad obnażeniem tego właśnie aspektu gry Tottenhamu – i trudno było się spodziewać czegokolwiek innego, przy piłkarzu tak szybkim i tak szybko myślącym jak Luis Suarez.

Atakujący z połowy boiska Urugwajczyk strzelił dziś dwa gole i wypracował dwa kolejne, ale za linią obrony gospodarzy – fatalnie zastawiającej pułapki ofsajdowe – notorycznie znajdowali się też Sterling i Coutinho, i w gruncie rzeczy okazji do podwyższenia wyniku było jeszcze parę, w tym dwa strzały w słupek. Czego nie można powiedzieć o Tottenhamie; najbardziej upokarzająca z upokarzających statystyk, z którymi zapoznawaliśmy się po meczu, mówiła o tym, że piłkarze Villas-Boasa nie oddali ani jednego celnego strzału na bramkę Liverpoolu. Już nie mówię o tym, jak dużo bym dał, żeby zobaczyć pomocników Tottenhamu tak znakomicie grających pressingiem, z taką prostotą i wizją równocześnie podających piłkę, jak dziś Joe Allen, Lucas Leiva, a zwłaszcza Jordan Henderson.

Jestem, jak wiecie, wysoce niechętny zarówno pochopnemu zwalnianiu trenerów (fatalny błąd WBA ze zwolnieniem Clarke’a, zwłaszcza jeżeli się go nie wsparło latem na rynku transferowym…), jak medialnym kampaniom wyszydzającym tychże i siłą rzeczy prowadzącym właścicieli klubów do decyzji o dymisji. Nie napiszę więc i tym razem, że AVB musi odejść. Napiszę, choć w poczuciu, że będzie to rozważanie akademickie, że AVB musi się zmienić: być bardziej pragmatyczny, choćby czasem miało to oznaczać trzymanie gardy, ustawienie bardziej defensywne, oddanie rywalom inicjatywy i grę z kontrataku. Wydawałoby się, że po łomocie, jaki sprawił im MC, Tottenham tak właśnie wyszedł na mecz z MU: nieco bardziej cofnięty, z pomocnikami – także bocznymi – nie zostawiającymi obrońców aż tak osamotnionych, świadomy, że to prawdziwy mecz, a nie „Football Manager”.

„Będzie to rozważanie akademickie”, napisałem. No bo myślę, że cierpliwość prezesa – a także przyglądającego się rozwojowi wypadków z Bahamów właściciela – właśnie się wyczerpały. Myślę, że dawno nie oglądali piłkarzy, za których zapłacili niemałe pieniądze i którym płacą niemałe przecież pensje, grających aż tak źle. Wniosek? Zegar zaczął tykać. Nawet gdyby AVB właśnie w tej chwili wymyślał taktykę, która mogłaby odmienić historię piłki nożnej (zostając na noc, jak w czasach Chelsea, w ośrodku treningowym?), nie dostanie już czasu, żeby wprowadzić ją w życie. Następna wpadka będzie wpadką ostatnią.

Trójka obrońców, zero napastników

Z pierwszymi miesiącami Davida Moyesa w Manchesterze United załatwiłem się na innym miejscu, za to fundamentalnie. Wiecie już zapewne, że co jakiś czas moje teksty pojawiają się na portalu Sport.pl – dziś rano napisałem tam kilka akapitów po wczorajszym zwycięstwie mistrzów Anglii nad Sunderlandem. Zasadnicza teza jest taka, że jeśli Moyes ma osiągnąć sukces w Manchesterze, musi dokonać – wszystko jedno: dyskretnego, czy nie – ojcobójstwa. Dziedzictwo, które zostawił mu sir Alex, budzi wątpliwości. Wiem: brzmi to heretycko i zdaję sobie sprawę, że we wszystkich oficjalnych wypowiedziach nowy menedżer MU będzie mówił o ciągłości, najwyższym uznaniu wobec poprzednika itp., itd., ale tak naprawdę musi spowodować, żeby piłkarze jak najszybciej o nim zapomnieli. Wystawienie wczoraj od pierwszej minuty Januzaja odczytuję w tych właśnie kategoriach – odciskania przez Moyesa własnego piętna na zespole; zapraszam do dyskusji na ten temat.

Na bloga zachowałem sobie tematy taktyczne, z których pierwszy czekał zresztą od dobrych paru tygodni: nowej formacji Liverpoolu. Jak bardzo przecież nie narzekałby wczoraj Brendan Rodgers, że jego piłkarze stracili kontrolę nad meczem (w istocie: przy stanie 2:0 Crystal Palace miało mnóstwo okazji, żeby wrócić do gry), drużyna odniosła kolejne zwycięstwo i utrzymuje się w czubie tabeli. Do składu i wrócił, i natychmiast zaczął strzelać bramki, Suarez. Najciekawsza jednak kwestia wiąże się nie z „SAS”, jak nazywa się zabójczy duet napastników z Anfield (ech, pamiętacie jeszcze Shearera i Sheringhama z Euro ’96?), a właściwie wiąże się z nim pośrednio. Nie wykluczam, że właśnie w celu znalezienia dla obu najodpowiedniejszego miejsca na boisku Rodgers zdecydował się na grę trójką środkowych obrońców. Przyznajcie, że wygląda to na przepis idealny: z przodu dwójka robiących potężne zamieszanie, współpracujących ze sobą telepatycznie napastników, za nimi trójka piłkarzy środka pola, pozwalających osiągnąć przewagę w posiadaniu piłki przeciwko każdemu rywalowi (czekamy, aż najbardziej wysuniętym z tej trójki znów będzie Coutinho, choć i Moses daje radę…), dalej dwójka cofniętych skrzydłowych (albo wysuniętych bocznych obrońców – macie przekonujące spolszczenie słówka „wingback”?), czyli wykorzystanie najlepszych cech Jose Enrique i Glena Johnsona. Nawet jeśli trzem ruchliwym i silnym stoperom (Sakho!) zdarza się niekiedy gubić, a „regularni” skrzydłowi rywala (patrz Sunderland przed tygodniem) próbują szukać miejsca za plecami rzeczonych „cofniętych skrzydłowych” Liverpoolu – w takim przypadku sposobem na osiągnięcie przewagi mogą być zejścia do boków Suareza i Sturridge’a i wykorzystanie ich podczas kontrataku. Więcej o formacji Liverpoolu znajdziecie w poniedziałkowej dyskusji Jamiego Carraghera i Gary’ego Neville’a, dostając przy okazji kolejny dowód, jak bardzo Match of the Day jest passe.

http://www.youtube.com/watch?v=c-Lt3wxA7is#t=325

Tottenham? Wolałbym zmilczeć albo zasłonić się zdaniem typu: „gdyby Jermain Defoe, będący w 46. minucie sam na sam z Jaaskalainenem, nie trafił w jego nogi”, byłoby to jednak z krzywdą dla Sama Allardyce’a, który przygotował swoją drużynę perfekcyjnie, udanie wprowadzając do drużyny kojarzonej dotąd z długą piłką na Andy’ego Carrolla największą taktyczną innowację weekendu. Niby przez ponad godzinę obserwowaliśmy kolejny wariant rozgrywanych już w tym sezonie meczów Tottenhamu z Crystal Palace czy Norwich, ale przeciw bardziej wymagającemu rywalowi. Przed linią obrony operowali Noble i Nolan, a przed nimi jeszcze Morrison i Diame: zasieki przed polem karnym gości były tak gęste, że Christian Eriksen nie miał najmniejszych szans znalezienia wolnej przestrzeni. Obrońcy znakomicie czytali ruch bez piłki Defoe’a. Townsenda Rac spychał raczej do linii, szukając jego słabszej nogi – choć warto zauważyć, że nawet w tej sytuacji Anglik potrafił kilka razy groźnie dośrodkować. Przede wszystkim jednak: Tottenham obnażyły fenomenalnie zaprojektowane schematy wyjścia w szybkim ataku i jeszcze lepiej wyćwiczone stałe fragmenty gry. Już przed przerwą delikatne zagranie Noble’a ponad murem stworzyło Nolanowi kapitalną okazję do strzelenia bramki po rzucie wolnym. Po przerwie, kiedy Tottenham przesunął Paulinho wyżej i zaczął wreszcie przeważać; kiedy Defoe zmarnował wspomnianą już okazję, stworzoną kilkanaście sekund po wznowieniu gry, wystarczył rzut rożny – potężne zamieszanie w polu karnym z udziałem Nolana i Reida, zakończone golem tego ostatniego. Później szukający wyrównania gospodarze odsłonili się, rzecz jasna, a jedno precyzyjne podanie Nolana stworzyło Vaz Te okazję do wyjścia sam na sam z Llorisem, bramkarz gospodarzy zdołał wprawdzie odbić jego strzał, ale napastnik WHU zdążył z dobitką. Trzecia bramka, po rajdzie Ravela Morrisona zaczętym jeszcze na własnej połowie, będzie jedną z piękniejszych w tym sezonie, ale z punktu widzenia oceny meczu wydaje się bez znaczenia. Tak, Sam Allardyce zaskoczył: zamiast szukać zmiennika Carrolla, postawił na piłkarzy atakujących z drugiej linii, a środkowi obrońcy Tottenhamu gubili się, nie wiedząc, kogo pilnować. Byłożby to ustawienie 4-6-0, „fałszywa dziewiątka” w wydaniu zachodniolondyńskim?

Zamykanie okienka

16.00 Przed rozpoczęciem dzisiejszego, przeczytałem pilnie kilka poprzednich wpisów powstających podczas zamykania letniego i zimowego okienka transferowego (ile to już razy, pewnie z dziesięć…). Bawiliśmy się świetnie, klikaliśmy jak szaleni, z własnymi emocjami radziliśmy sobie w sposób, który zadowoliłby niejednego terapeutę, ale czy naprawdę potrafiliśmy dołożyć do tego wszystkiego jakąś wartość merytoryczną? Typowy ze mnie kibic Tottenhamu (albo typowy ze mnie inteligent): zamiast cieszyć się okazją, natychmiast zaczynam kwestionować, szukać dziury w całym, mnożyć wątpliwości… Co w takim razie tu robię? Ano przyglądam się, jak poszczególne kluby puszczają z dymem miliony funtów czy euro, jak w ostatniej chwili podbijają stawkę albo przeciwnie: gwałtownie przeceniają, jak po łebkach prowadzą badania lekarskie, byle zdążyć na czas. Co w tym najzabawniejsze: bez żadnej przemyślanej strategii (gdyby ją miały, już dawno wyłączyłyby się z wyścigu), z przyrodzonej skłonności jednego czy drugiego prezesa do hazardu albo w końcu z desperacji: bo sezon nie rozpoczął się tak, jak się spodziewano lub jego początek naznaczyły kontuzje. 16.15 Jest oczywiście w tym roku jeszcze jeden powód, dla którego niektóre kluby musiały czekać do ostatniej chwili: reakcja łańcuchowa wywołana jednym megatransferem. Kiedy Gareth Bale, po wielotygodniowym zamieszaniu, zamienił wreszcie Londyn na Madryt, kilku piłkarzy zaczęło być nagle niepotrzebnych Realowi: Kaka już przeprowadził się do Mediolanu, Mesut Oezil, jak wiele na to wskazuje, zostanie piłkarzem Arsenalu, wciąż spekuluje się na temat przyszłości di Marii. Przy tym transferze Niemca będzie trzeba zatrzymać się na chwilę, najpierw jednak pomyślmy, jak katastrofalnym interesem dla Realu było przed laty sprowadzenie Kaki w świetle tego, za jaką kwotę przychodził przed zaledwie czterema laty (70 milionów euro) i ile zarabiał rocznie (10 milionów), oraz ile w tym czasie realnie dał Realowi. Memento dla Bale’a, a przy okazji komplement dla Barcelony, która nieudany eksperyment z Ibrahimoviciem potrafiła urwać wcześniej. 16.50 Czy tylko ja mam wrażenie, że tym razem media karmiły nas mniejszą ilością transferowych bredni? A może po prostu nauczyłem się je przesiewać, puszczając mimo uszu te najbardziej fantastyczne? Gdzie te czasy, w których każdy angielski portal pełen był relacji rzekomych naocznych świadków z lotnisk, szpitali, ośrodków treningowych, donoszących o obecności tam zawodników w rzeczywistości przebywających w innych miastach i krajach? No dobra, w ogóle mi tego nie brakuje… Tegoroczne okienko z perspektywy fana Tottenhamu przebiegło wzorowo. Trochę o tym pisałem, żegnając Garetha Bale’a. Najpierw, tuż po sezonie, na Karaibach odbyło się spotkanie właściciela (Joe Lewisa), prezesa (Daniela Levy’ego) i trenera (Andre Villas-Boasa), podczas którego określono budżet i najpilniejsze potrzeby, później zaś – metodycznie je realizowano. Transferem lata było sprowadzenie wytęsknionego przez AVB dyrektora sportowego Franco Baldiniego, który dokonał reszty. Odejście Bale’a uwzględniono, przygotowano plan A i B, nawet gdy Chelsea sprzątnęła z klubowego ośrodka przebadanego już Williana – powstrzymało to Tottenham na zaledwie kilka dni, w trakcie których dogadano się z Eriksenem i Lamelą. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów mogę dziś położyć się nie wyczekując nerwowo do wczesnych godzin rannych, czy na stronie Tottenhamu pojawią się wieści o, tak, tak, Grzegorzu Rasiaku. Jeśli coś się dziś wydarzy, to odejścia i wypożyczenia tych, którzy z pewnością nie zmieszczą się w składzie na ten rok (Adebayor, Assou-Ekotto, może Sigurdsson) lub powinni grać regularnie, by był z nich pożytek dla klubu w sezonie kolejnym (Tom Carroll). Można oczywiście zastanawiać się, czy lewa obrona nie mogłaby być obsadzona silniej, ale efekt finalny ostatnich tygodni i tak jest nadzwyczajny: jeden doskonały zastąpiony siedmioma wspaniałymi, na klubowym koncie zyski, telefony w biurze prezesa milczą jak w Chelsea czy Manchesterze City. 17.05 Tak, uważałem i uważam, że Arsenalowi przede wszystkim przydałby się walczak w drugiej linii, ale skłonny jestem przyznać, że powrót Flaminiego („naprawdę mi przykro, że nie kosztował 25 milionów” – mówił wczoraj Arsene Wenger) tę lukę wypełni. Oezil? Któż z menedżerów Premier League, mający na koncie wolne środki, nie skorzystałby z okazji, słysząc, że zawodnik tej klasy pojawił się na rynku? Moyesowi przydałby się bardziej, ale Moyes patrzy ponoć w stronę swojego dawnego klubu (Fellaini), a i Herrerę z Athleticu Bilbao postanowił wyciągnąć. Arsenal z Giroud na szpicy, Cazorlą, Oezilem i Walcottem za plecami Francuza – pomyślcie sami. To jest ten moment, w którym wszystkie przedsezonowe prognozy boleśnie się weryfikują: w statystykach Arsenalu wypada dopisać kilkanaście bramek z podań niemieckiego artysty, a jego samego dopisać do najpoważniejszych kandydatów na piłkarza roku. 45 milionów funtów? To, przypominam, i tak dwa razy mniej niż kosztował niejaki Gareth Bale. Taxi_rock w komentarzu martwi się wprawdzie, że w przypadku kontuzji Giroud Arsenal zostaje bez napastnika (nie licząc niedoświadczonego Sanogo), ale po pierwsze, nadal słyszymy plotki o wypożyczeniu Demby Ba, a po drugie: jest przecież Walcott, od dawna powtarzający, że uwielbia grać na środku ataku. 17.20 Zauważmy: wszystkie najważniejsze transfery klubów Premier League dotyczą piłkarzy z zagranicy (owszem, zmienili klub Caulker czy Huddlestone, ale już np. nie Rooney – transfer Zahy dopinano zimą). Osoby odpowiedzialne za dorosłą i młodzieżowe reprezentacje Anglii załamują ręce, bo ich podopieczni mają w klubach coraz większą konkurencję, ale z drugiej strony (mówił o tym m.in. Andre Villas-Boas, przekonując, że wcale nie jest przeciwny kupowaniu krajowców) cena za Anglików od lat jest wyższa niż za zawodników o zbliżonych, a nawet wyższych umiejętnościach, zza Oceanu czy Kanału. Przypominam sobie te 15 milionów za Davida Bentleya; przypominam sobie miliony wydawane przez kolejne kluby za Andy’ego Carrolla czy Darrena Benta, i… niczemu się już nie dziwię. 17.55 To jakiś żart z Odemwingiem w Cardiff? Nie, raczej poszukiwanie straconego czasu. Żal patrzeć, jak ten największy przegrany poprzedniego okienka (pamiętacie cyrk ze zdjęciami napastnika WBA, próbującego dostać się na teren QPR, zamknięte drzwi i transfer, który nie doszedł do skutku), niezły w gruncie rzeczy napastnik, zmarnował pół roku kariery. Czy następnym przegranym będzie Yohan Cabaye? 18.10 Temat do odstąpienia: piłkarze podążający w ślad za menedżerami. Harry Redknapp, próbujący dziś sprowadzić Niko Krajnczara i Jermaina Defoe, Martin Jol kupujący do Fulham Berbatowa czy Taraabta, to przykłady bliskie memu sercu, ale przecież zarówno Roberto Martinez drenujący Wigan, jak David Moyes wciąż jeszcze nieskutecznie próbujący sprowadzić na Old Trafford dawnych podopiecznych z Evertonu, Fellainiego i Bainesa, to przykłady w tym okienku najgłośniejsze. Czy można się dziwić leniwym dziennikarzom, którzy zmyślając plotki transferowe niemal w połowie przypadku kierują się regułą: piłkarz A grał u trenera B w klubie C, więc skoro B prowadzi teraz drużynę D, to będzie rozmawiał z C o transferze A? Biedacy, tylko z Arsenem Wengerem nie mają łatwo, od 16 lat pracującym w jednym klubie – tu jednak sprawdza się inna reguła: powrotu syna marnotrawnego. Cescowi Fabregasowi dajemy jeszcze rok 😉 18.30 Największym transferem Liverpoolu, pierwszego lidera Premier League, jest ten nieprzeprowadzony: w klubie zostaje Luiz Suarez. Dziś przyszedł reprezentacyjny obrońca z Francji, Mamadou Sakho, wysiadujący ostatnio na ławce PSG, inny rezerwowy – Victor Moses z Chelsea i młody obrońca Ilori ze Sportingu. Kibice drużyny Rodgersa frustrowali się okazjami, które przechodziły koło nosa (Mchitrian, Willian), ale mają ciekawy desant z Hiszpanii: Aspasa i Cissokho. W tym przypadku jednak mówić należy przede wszystkim o transferze dokonanym kilkanaście miesięcy wcześniej: niechciany i niedoceniany na Stamford Bridge Sturridge wyrósł dziś na czołowego napastnika Premier League. Rewolucja Brendana Rodgersa nabiera tempa nawet bez bicia transferowych rekordów. 19.20 Mój prywatny tytuł bredni dnia wędruje do Włoch, skąd przyszła pogłoska o możliwej wymianie Torresa na Adebayora, na którą nastawali ponoć działacze Tottenhamu. Już prędzej uwierzę w, nieprawdopodobną przecież, po tylu mocnych deklaracjach Jose Mourinho (jest mistrzem prawdomówności, nieprawdaż) w przeprowadzkę Juana Maty do Paryża. 19.50 Europa wychodzi z kryzysu, a Finansowe Fair Play nie okazało się hamulcem dla intensywnych zakupów (inna sprawa, że kondycję klubów Premier League radykalnie poprawił rekordowy kontrakt telewizyjny). W angielskiej ekstraklasie w nowych piłkarzy zainwestowano już ponad 500 milionów, a zakupowy prym wiedzie, tak, tak, mój Tottenham, który wydał już ok. 107 milionów funtów; moim zdaniem do końca okienka z pewnością będzie na plusie (z nadzwyczajnej tabelki „Guardiana” wynika, że na kilka minut przed ósmą wydatki minimalnie przekraczają dochody). Setkę wydał też Manchester City, ale tu dochodami kompletnie się nie przejmowano: po stronie „sprzedano” mamy zaledwie 10 milionów, z czego większość za Teveza. Szastała również Chelsea: 68 milionów wydano, zarobiono pięć. Do poziomu wydatków Liverpoolu (blisko 50 milionów) Arsenal może, jak wiemy, zbliżyć się jednym transferem – ale Liverpool również sprzedawał: Carrolla, Downinga, Spearinga czy Shelvea, a więc również przede wszystkim Anglików. Warto zwrócić uwagę na inwestycje Southamptonu, Cardiff i Norwich – wszystkie trzy kluby wydawały odważnie, między 25 milionów, a 35 milionów, tyleż korzystając ze wsparcia właściciela (Cardiff), co wspomnianych kontraktów telewizyjnych. Wciąż na liście największych graczy na rynku brakuje Manchesteru United, a przecież o ofensywnego pomocnika dla tego klubu skowytaliśmy jeszcze zanim Paul Scholes przeszedł na emeryturę po raz pierwszy. Może dziś… 21.00 Coś mi się maszynka blogowa zaczęła psuć. Nie zachował się zapis sprzed kilkunastu minut o kolegach z prasy papierowej, mających o tej właśnie porze dedlajn na pierwsze wydanie gazety, wiedzących, że sprawa jest przesądzona: że będzie kosztował 42,5 miliona funtów (skądinąd ani MU, ani MC, ani Liverpool, o sąsiadach zza północnolondyńskiej miedzy nie wspominając, nie wydali dotąd takiej kwoty za jednego piłkarza, nieprawdaż?), że podpisze pięcioletni, najbardziej lukratywny w historii klubu kontrakt, że nie może się doczekać wspólnych występów z kolegami z reprezentacji Niemiec, itd, itp., i niemogących jeszcze tego wszystkiego napisać oficjalnie. Pozdrawiam kolegów przy okazji; z pewnością nie umieszczą w zastępstwie wiadomości o Nicklasie Bendtnerze, któremu Arsenal dopłaci ponoć, byle tylko zechciał się przeprowadzić do Crystal Palace. 21.15 Wśród słów zakazanych jest dziś słowo „breaking”, ale powtarzaną przez wszystkich wiadomość, że Fellaini poprosił właśnie Evertone o wystawienie na listę transferową (poprosił?!), należałoby jednak opatrzyć podobnym określeniem. Czy w niecałe trzy godziny można zawrzeć umowę między dwoma klubami, przeprowadzić testy medyczne, podpisać kontrakt, i przefaksować wszystkie papiery do Premier League? Oczywiście, że można; Fellaini pewnie zresztą już dogadany z niedawnym szefem. Jeśli jednak mówimy o randze tego wzmocnienia, nie tylko zestawiając je z idącym w nieco innym kierunku Oezilem, powiedzmy i to: wolelibyśmy częściej oglądać Kagawę. 21.30 Ktoś ze znajomych na Twitterze przypomniał historię bezcenną: przecież Joe Kinnear po objęciu stanowiska dyrektora sportowego Newcastle opowiadał, że jego nazwisko otwiera drzwi we wszystkich klubach świata; że w każdej chwili może zadzwonić do Fergusona czy Wengera… I co? I początek sezonu nienajlepszy, a zakupy niezbyt imponujące. Przyjdzie liczyć na to, że sprowadzeni zimą Galowie nareszcie się zaaklimatyzują nad rzeką Tyne? Że Cabaye, od którego Kanonierzy woleli jednak Oezila, zaciśnie zęby i zacznie grać na dawnym poziomie? Z pewnością Alan Pardew jest jednym z tych menedżerów, którzy modlili się w ostatnich dniach, żeby transferowy cyrk wreszcie się skończył. Choćby dlatego, że po zamknięciu okienka będzie miał pewnie mniej okazji do oglądania Kinneara twarzą w twarz. 22.00 Konsensus: jeśli w ciągu najbliższych dwóch godzin wydarzy się jeszcze coś godnego uwagi, to transfery Oezila do Arsenalu, Fellainiego do MU i wypożyczenie Lukaku do Evertonu (tego ostatniego ruchu nie rozumiem, bo ze wszystkich napastników Chelsea o Belgu miałem najwyższą opinię – dla Evertonu świetny strzał, rzecz jasna…). Benoit Assou-Ekotto idzie do QPR na wypożyczenie. Wiem, że AVB uważa, iż Danny Rose mu wystarczy (z Vertonghenem, Fryersem i Naughtonem jako możliwymi zastępcami), a w ciągu minionych 12 miesięcy nie zdołał się przekonać do Kameruńczyka, a przecież mi żal. Lewy obrońca Tottenhamu to jedna z najbarwniejszych figur w Premier League; szczerość jego wywiadów o kondycji współczesnego futbolisty ożywiała świat w większości przypadków sterylnie wyprany z charakterów. W tym przypadku mam podejrzenie, że jego obnoszony z dumą luz po prostu nie przypadł do gustu Villas-Boasowi. Rose więcej i szybciej biega między jednym polem karnym a drugim, ale zarówno w defensywie, jak i w celności dośrodkowań Assou-Ekotto prezentuje się lepiej. Oby wrócił. 22.25 Do czytania po zamknięciu okienka, kiedy opadną emocje: Stefan Szymanski, współautor „Soccernomics”, policzył tzw. homegrown players (uwaga, pojęcie nie jest równoznaczne z wychowankiem) w klubach Premier League i zestawił ich z miejscem w tabeli na koniec sezonu 2012/13. 0,2 to przeciętna meczowa Manchesteru City – mimo wszystko smutne. 22.45 No dobra, jesteśmy już na etapie dowcipów, a Rafał Stec (chyba nazwę go z tej okazji moim młodszym kolegą…) o 21.49 ogłosił, że nie wytrzymał kondycyjnie. Z dowcipów spodobał mi się ten o ataku astmy Mesuta Oezila, wywołanym przez kurz w gabinecie z trofeami Arsenalu, i oblanych przez to testach medycznych. Całkiem serio: astmatykiem jest ponoć nowy obrońca Tottenhamu Vlad Chiriches, a nieoczekiwanych komplikacji z transferem Oezila naprawdę się nie spodziewam. Nieustannie gratuluję raczej Kanonierom fartu i nieustannie zachodzę w głowę, dlaczego David Moeyes zamiast finezyjnego Niemca woli drągalowatego Belga. Dośrodkowania na głowę powinno się wszak adresować do van Persiego, od walki wręcz są Rooney i Cleverley, błysku geniuszu tu trzeba, bo solidnego rzemiosła mamy pod dostatkiem… 22.55 Pamiętacie Bebe, najdroższego bezdomnego w historii, jeden z „tych” transferów Aleksa Fergusona? MU, który niegdyś wydał na niego 7 milionów funtów, wypożycza go właśnie do portugalskiego Pacos de Ferreira. Mocno bym się zdziwił, gdyby jeszcze wrócił na Old Trafford. Inne, fajne tym razem, i z perspektywą powrotu, wypożyczenie, to Nick Powell z MU do Wigan. Chłopak ma w tym sezonie szansę nawet na europejskie puchary… 23.05 I jeszcze jedna lektura na po zamknięciu, tym razem drugi współautor „Soccernomics”, Simon Kuper, o bezsensowności transferu Bale’a. Warto się zalogować na stronę „Financial Timesa” nie tylko dla jego publicystyki. Porównajcie z nieocenionym Davidem Connem, w „Guardianie” przekonująco argumentującym za stanowiskiem wręcz przeciwnym. Publicystyka o Bale’u prezentowała się dziś lepiej niż jego hiszpański. 23.10 Zacytuję jeden z komentarzy, poddając pod dalszą dyskusję (ksav, dzięki): „Panie Michale, może to jednak Fellaini jest kluczem dla Kagawy. Carrick (zasięg podań, kontrola tempa) + Fellaini (siła, upraszczanie, ale i przyspieszanie gry na jeden kontakt) = zabezpieczony środek pola. Bo Cleverley niby gra jako box to box, ale ani z przodu nie daje jakości (brak wejść w pole karne, brak rajdów, brak odbiorów i przyspieszania gry), ani nie jest gwarantem utrzymania się przy piłce pod presją. Jeśli przed taką dwójką grałby Kagawa…widziałbym strącone główki, wygrane przebitki Fellainiego i szybkie decyzje Japończyka”. 23.20 Mesut Ozil (nieoceniony pan Twitter powiedział, że umlaut jest turecki, a nie niemiecki, więc jeśli nie mamy klawiatury z kropeczkami piszemy „Ozil”, a nie „Oezil”) oficjalnie w Arsenalu. Drugi po Torresie najdroższy piłkarz w Anglii, ale bądźmy spokojni: nie skończy jak Torres. Najjaśniejszy transfer okienka, kompletnie nie ze względu na cenę. Cholernie jestem ciekaw informacji, jak to przebiegło i kiedy tak naprawdę zaczęły się negocjacje. Co zdecydowało, że Arsenal, a nie MU? Cena? Większe zaufanie piłkarza do Wengera niż do Moyesa? Po komunikacie Arsenalu sądząc, zawierającym wypowiedź Ivana Gazidisa i jego podziękowania dla Stanleya Kroenke „od zawsze w pełni popierającego Arsene’a i Klub w znaczących inwestycjach mających na celu wzmocnienie drużyny”, a także „mającego absolutną wiarę i zaufanie do naszego menedżera”, robiono przy okazji politykę. Trudno, żeby nie, przy takiej skali inwestycji. Wyposzczeni kibice Arsenalu widzą, że „pieprzone pieniądze” zostały wreszcie wydane – i to tak, że lepiej nie można, a ja się cieszę, bo rywalizacja z Tottenhamem stanie się jeszcze ciekawsza. Wczoraj mówiliśmy, że po rekordowych wydatkach większa presja ciąży na ramionach najmłodszego menedżera Premier League, dziś także na barki najstarszego nałożono kolejne ciężary: o trofeach także jest mowa u pana Gazidisa… 23.40 Oto, co nazywam przeniesieniem klubu na następny poziom: jak podaje Opta, przez cały ubiegły sezon Ozil i Cazorla stworzyli swoim kolegom 188 okazji do strzelenia bramki – Ozil 92 i Cazorla 96. Giroud na króla strzelców Premier League? 23.45 Zaczekajmy jeszcze kwadrans, żeby napisać, że największym przegranym tegorocznego okienka transferowego jest Manchester United.

00.00

Jeszcze bym zaczekał na tego Fellainiego, czuję, że to nie koniec. A gdyby to jednak miał być koniec, to może z kogucim akcentem: z Tottenhamu odszedł, na roczne wypożyczenie do QPR, Tom Carroll. Zobaczycie, że ten chłopak nie tylko da klubowi Harry’ego Redknappa awans do Premier League, ale także sobie zapewni awans do pierwszego składu Tottenhamu, a w perspektywie także do reprezentacji Anglii. Na White Hart Lane z jego rozwojem wiąże się ogromne nadzieje – jak przed rokiem w przypadku Rose’a czy Townsenda regularne występy w słabszym klubie mają przynieść przełom w karierze. Przyjemnie, ze jego macierzysty klub w tym okienku działał metodycznie jak nigdy dotąd. Obgryzających do końca paznokcie pozdrawiam serdecznie wraz z kibicami MC i Chelsea. Może jednak kluby z dyrektorami sportowymi nie są tak całkiem bez sensu 😉

00.20

Mówiłem, że to nie koniec? Moyes zdążył rzutem na taśmę: ściągnął za sobą Fellainiego i, skoro Everton uparcie nie oddawał Bainesa, wypożyczył z Realu Fabio Coentrao. Everton tymczasem powetował straty, kupując i wypożyczając Lukaku, McCarthy’ego z Wigan (świetny zakup) i Barry’ego z MC. Sprawę późnych zakupów United tłumaczy cyrk z fałszywymi agentami negocjującymi transfer Herrery; więcej o tym usłyszymy w najbliższych dniach. Chaos, przepłacony Fellaini (kilkanaście dni temu wygasła w jego kontrakcie klauzula odstępnego, o której przecież Moyes musiał wiedzieć) i szczęśliwe zakończenie. Harry Redknapp przez okno swojego samochodu mówi, że kupił jeszcze Niko Krajnczara, co oznacza, że mam przywidzenia i naprawdę powinienem iść spać.

Przewodnik po Premier League

Życie jest gdzie indziej. Zaczynam od tej konkluzji nie dlatego, że jako fan Tottenhamu cierpię w związku z faktem, iż najwyraźniej doszedł do niej najlepszy piłkarz zespołu Gareth Bale. Życie jest gdzie indziej, bo w Katalonii tiki-takę odświeża „Tata” Martino, a w Kastylii do głośnych ambicji i okrzyczanych talentów dokładają wreszcie cichą kompetencję Carlo Ancelottiego. O Niemczech wspominać wręcz nie wypada: wszyscy pamiętamy ostatni finał Ligi Mistrzów, który Bayern i Borussia rozstrzygnęły między sobą, a od tamtej pory do Bawarii przyszedł wszak, udoskonalać doskonałe, Pep Guardiola, w Dortmundzie zaś nie dość że nie sprzedali Lewandowskiego czy Gundogana, to sprowadzili Mchitriana i Aubameyanga, a ten ostatni występy w Bundeslidze zaczął od hat-tricku. A holenderskie PSV, gdzie Philippe Cocu wystawia drużynę rekordowo młodą, zaś jeszcze jeden rewelacyjny Belg, siedemnastoletni zaledwie Zakaria Bakkali, strzela trzy bramki w swoim drugim dopiero występie dla klubu? Niezależnie od zakupów, mnożących się w poszczególnych klubach dzięki rekordowo wysokim kontraktom telewizyjnym (samo Norwich wydało już 25 milionów, czyli tyle mniej więcej, ile przyniosą mu dochody z transmisji), niezależnie od trenerskiej karuzeli (trzech nowych trenerów w drużynach, które skończyły poprzednie rozgrywki na trzech pierwszych miejsach), wygląda na to, że zarówno w kwestii największych gwiazd, jak w kwestii taktycznej świeżości czy nawet cen biletów i intensywności kibicowskiego dopingu, musimy szukać inspiracji w innych krajach. Niechże jeszcze odejdą Suarez i Bale, a van Persie zacznie mieć kłopoty ze zdrowiem – jak tak dalej pójdzie twarzą i najdroższym piłkarzem Premier League będzie ociężały, łapiący uraz za urazem i nieprzygotowany do sezonu Wayne Rooney.

Przesadzam? Raczej zgodnie ze swoim temperamentem próbuję pozostać realistą. Rzecz w tym, że mój/nasz związek z angielską ekstraklasą nie ma z realizmem wiele wspólnego. Będziemy ją oglądać, nawet jeśli menedżerem roku okaże się Mark Hughes, najlepszym ekspertem Match of the Day – Mark Lawrenson, a najlepszym transferem – Jonjo Shelvey. Będziemy kibicować swoim, opisywać, analizować, wykłócać się (oby kulturalnie) przez najbliższych trzydzieści parę weekendów. Nawet jeśli życie jest gdzie indziej, nikt nie powiedział, że to nasze życie – ludzi, których angielska piłka przebodła w sposób ostateczny.

Nie przestaniemy więc, zwłaszcza że emocji będzie równie wiele, jak pomyłek w naszych przedsezonowych prognozach (chociaż tyle, że sędziowie będą mylić się rzadziej przy uznawaniu goli, mogąc wreszcie skorzystać z jastrzębiego oka ustawionych na stadionie kamer). Sam piszę takie prognozy po raz szósty, świadom własnych ułomności, aż zanadto ujawnianych w latach poprzednich (dwa lata temu typowałem Liverpool na wicemistrza…), i nieszczęśliwego momentu – kilkanaście dni do zamknięcia okienka transferowego, które mogą diametralnie zmienić sytuację poszczególnych drużyn; piszę jednak, by dochować tradycji, wypełnić czymś czas oczekiwania i… trochę się zabawić.

To, co najważniejsze, powiedziałem już przy okazji pierwszej po powrocie na Wyspy konferencji prasowej Jose Mourinho. Chelsea jest faworytem w wyścigu po mistrzostwo nie tyle i nie w związku z jego angażem; już pod Rafą Benitezem maszynka zaczęła się docierać, a grająca za napastnikiem trójka Hazard-Oscar-Mata nie miała sobie równych w Anglii. Mourinho nie musi się uczyć ani tego klubu, ani tej ligi, do nierównych w ofensywie Torresa i Demby Ba dołożył wracającego z wypożyczenia, rewelacyjnego w poprzednim sezonie, „drogbowatego” Lukaku, a także Schurrle; w środku pomocy, gdzie Ramires czy Mikel nie zawsze przekonywali (dla Lamparda będzie to chyba sezon przesiadania się na ławkę) przydadzą się powracający wraz z „Wyjątkowym” Essien i de Bruyne oraz sprowadzony z Vitesse Marco van Ginkel; w klubie są pieniądze na kolejne transfery – wszelkie słowa Mourinho o tytule dopiero w drugim sezonie mają nas zbałamucić, ale my zbałamucić się nie damy. To jest ten moment, Jose, zwłaszcza na tle konkurencji.

Manchester City, jak na potencjał tej drużyny, przed rokiem rozczarował. Owszem, momenty były: potrafił gromić najlepszych z intensywnością najlepszego rajdu Yayi Toure, ale potem zdarzały mu się wpadki a la Joe Hart. Nowi w Anglii menedżerowie rzadko znajdują zwycięską formułę od razu, a Manuel Pellegrini wprowadził w zespole tyle zmian, że mam wrażenie, iż to raczej on, nie Mourinho, potrzebuje czasu. Owszem, to będzie świetny sezon, owszem w Lidze Mistrzów tym razem pójdzie im lepiej, owszem nadal są tu Aguero, Silva, wspomniany Yaya Toure, a także nowi – Navas, Fernardinho, Jovetić i Negredo – ale pozostaje pytanie o defensywę, zwłaszcza że Nastasić – ostatnio jeden z najlepszych stoperów ligi – przez pierwszy miesiąc nie zagra, a wspomniany Hart rozpocznie sezon ze świadomością błędu popełnionego w meczu reprezentacji ze Szkocją. Drugie miejsce obronione, na dobry początek przygody angielskiej przygody wybitnego szkoleniowca z Chile.

Początek Davida Moyesa taki dobry nie będzie. Nie z jego winy, bynajmniej, raczej z winy ograniczeń projektu odziedziczonego po sir Aleksie. Ubiegłoroczne mistrzostwo przypisywałem (wywołując burzliwe wyładowania na forum) nie tyle potędze Czerwonych Diabłów, co słabości ich głównych rywali – jak widać z powyższego, w tym roku zdecydowanie mocniejszych. Manchester United potrzebuje zastrzyku energii w środku pola, a na rynku transferowym ponosił dotąd porażki: „nie” powiedzieli i Thiago Alcantara, i Cesc Fabregas. Nawet jeśli ostatecznie przyjdzie Fellaini, to nie okaże się wzmocnieniem o aż takiej skali, Kagawa łapał dotąd kontuzje, a Cleverley mnie przynajmniej rozczarowuje. Przyszłość i zdrowie Rooneya pozostają niewiadomą, a kolejny sezon sam van Persie ich nie pociągnie. Moyes, który po takim poprzedniku będzie pod presją nieporównywalną z żadną inną w tej lidze, początek ma wyjątkowo trudny – zarówno w związku z ciągnącymi się niemiłosiernie kontrowersjami wokół Rooneya, jak z buksowaniem w trakcie zakupów, ale także w związku z kalendarzem rozgrywek (wyjazd do Swansea, potem Chelsea u siebie, Liverpool na Anfield, a niedługo później wyjazdowe derby – wszystko na przywitanie z ligą). Właściciele i prezesi będą wprawdzie cierpliwi i pewnie liczą się z perspektywą chudszego roku po tylu latach tłustych, kibiców jednak, rozpuszczonych w epoce Fergusona, czeka za 10 miesięcy rozczarowanie.

Ostatnie miejsce w pierwszej czwórce pozostanie sprawą północnolondyńską. Rozsądek każe powiedzieć, że Tottenham straci Garetha Bale’a, czyli główny powód wiary w przeskoczenie na finiszu Kanonierów. Daleki jestem od przekonania, że istnieją „drużyny jednego piłkarza”, ale przyznaję, że zdarzają się mecze, w których jeden zawodnik potrafi zrobić różnicę decydującą. W ostatnich dwóch latach kimś takim był van Persie dla Arsenalu i MU, w ostatnim roku wiele punktów Tottenham zawdzięczał pięknym bramkom Bale’a. Villas-Boas kupował znakomicie (Soldado i Paulinho, ostatnio Capoue); ma wreszcie zawodników gotowych do gry w preferowanym ustawieniu 4-3-3, szybszych i bardziej uniwersalnych niż odchodzący Parker i Huddlestone, ale lata doświadczeń z tą drużyną każą i tym razem postawić na Arsenal. Przy całej fali krytyki, jaka spadała przez ostatnie sezony na Wengera, przy całej tej medialnej łatwiźnie wyliczania niezdobytych trofeów, konstytutywna dla jego najnowszej ekipy była wiosenna passa rozpoczęta wyjazdowym zwycięstwem nad Bayernem – nie było później w Anglii piłkarzy zdobywających punkty z podobną regularnością. Wilshere jest zdrowy, Walcott przedłużył kontrakt, o obliczu klubu stanowi kilku innych młodych Brytyjczyków, do których wypada dodać fenomenalnego Cazorlę. Jeśli w końcu za ich plecami pojawi się defensywny pomocnik z prawdziwego zdarzenia (Luiz Gustavo przeszedł koło nosa), na miejscu Kanonierów przygotowywałbym się do świętowania St. Totteringham’s Day szybciej niż w ostatniej kolejce sezonu. Bez Suareza, oczywiście, którego Liverpool nie sprzeda przecież jednemu z ligowych rywali, za to z młodziutkim Zelalemem – skądinąd kiedy Niemiec się rodził, Arsene Wenger pracował już w Arsenalu…

Tottenham więc raczej na miejscu piątym. Ech, gdyby Gareth Bale został… Gdyby został, to doczekalibyśmy się zmiany północnolondyńskiej hierarchii. Niestety, kolejne wakacje upływają nam pod znakiem godzenia się z odejściem największej gwiazdy, a przygotowania do sezonu komplikują także kontuzje środkowych obrońców. Villas-Boas wie, co robi, ale szansę na tegoroczne sukcesy roztrwonił gdzieś w trakcie poprzednich rozgrywek, gdy po kontuzji Sandro drużyna dramatycznie wytraciła impet. Gdyby była Liga Mistrzów, Bale jeszcze by nie odchodził… ale o tym już mówiłem. Gylfi Sigurdsson jako „dziesiątka”? Kilkudziesięciomeczowy sezon (liga plus Liga Europejska i pozostałe puchary) w dzikiej energii pressingu, z wysoką linią obrony? Jakoś tego nie widzę i myślę, że jeśli i ten sezon zakończy się na miejscu piątym, przyszłoroczna saga transferowa dotyczyć będzie… trenera.

Liverpool Brendana Rodgersa, który będzie dużo cierpliwszy od Tottenhamu w rozgrywaniu akcji (posiadanie piłki jako klucz), tym razem nie zakończy sezonu niżej niż rywale zza miedzy, i to niezależnie od kwestii przyszłości tyleż fantastycznego, co żenującego Suareza. Tym razem zresztą podziwiać będziemy Coutinho, i może też Sturridge’a, którzy wraz z Urugwajczykiem ratowali poprzednie rozgrywki, ale do drużyny przyszli również kolejni uciekinierzy z Hiszpanii: Iago Aspas, Ally Cissokho i Luis Alberto. Rodgers, jak AVB uczeń Mourinho, jak AVB osadził się pewnie w fotelu, ma wsparcie piłkarzy, z charyzmatycznym Gerrardem i zdrowym Lucasem na czele, udało mu się nie sprzedać Aggera, kalendarz gier ułożył się nienajgorzej – będzie okazja rozpędzić się jeszcze bez zdyskwalifikowanego za gryzienie zawodnika, który gdyby nie jeden atak szaleństwa mógł być piłkarzem roku. Oczywiście kolejny sezon z dala od Ligi Mistrzów mocno ograniczył transferowe możliwości (patrz np. porażka z Mchitrianem), ale i tak wolno mieć nadzieję, że fani Liverpoolu najgorsze mają za sobą: powrót na łono elity będzie postępował powoli, ale systematycznie.

Podobnie jak marsz w górę Swansea, która po dwóch zaledwie latach w Premier League sprowadziła na walijską ziemię rozgrywki Ligi Europejskiej. Dla klubu tak niewielkiego, o mikrym budżecie, współzarządzanego przez kibiców (co w oczach wielu z nas czyni go „klubem drugiego wyboru”), sam fakt pozostania na stanowisku jednego z gorętszych nazwisk w trenerskiej Europie, czyli Michaela Laudrupa, jest powodem do optymizmu. A jeszcze wspaniałego przed rokiem Michu uzupełni najlepszy snajper Eredivisie Wilfried Bony… Widziałem Swansea w eliminacjach do Ligi Europejskiej, grającą po ziemi, szybko, z pierwszej piłki i przy dużej wymienności pozycji – była to prawdziwa przyjemność, bodaj większa nawet niż przed rokiem.

Osierocony przez Moyesa Everton również będzie się w tym roku oglądało z przyjemnością, a to za sprawą kochającego techniczną piłkę Roberto Martineza. Tylko czy ta przyjemność przełoży się na wyniki powyżej oczekiwań, których regularnie dostarczał Szkot? O kompetencje menedżerskie niedawnego zdobywcy Pucharu Anglii po degradacji jego podopiecznych z ekstraklasy trwają spory; ja akurat zaliczałem się do obrońców Martineza, ale myślę że ze swoją filozofią gry ubiegłorocznego miejsca Evertonu raczej nie poprawi – choć kilku piłkarzy, jak Ross Barkley, z pewnością na współpracy z nim skorzysta. Zabawne, że tak mam: jak dotąd klub wyłącznie kupuje, i to kupuje dobrze (oprócz wydrenowania Wigan z Alcaraza, Roblesa i Kone, wypożyczono Deulofeu z Barcelony), a ja sobie wyobrażam, jak piłkarzom nauczonym gry bezpośredniej, ktoś zaczyna aplikować tiki-takę i… mam wątpliwości. Choćby taką, że defensywa, będąca siłą Evertonu Moyesa, stanowiła słabość Wigan Martineza. I jeszcze jedną: że Moyes osłabi Everton (Fellaini i może Baines, na celowniku MU), i że w obliczu wzmocnień bezpośrednich rywali miejsce gdzieś w okolicy ósmego okaże się akurat.

Dziewiątą pozycję w tej prowizorycznej tabeli zajmuje Southampton. Pamiętam, jak burzyłem się, kiedy ten klub zwalniał Nigela Adkinsa – była to jedna z wielu moich ubiegłorocznych pomyłek, bo zatrudnienie Mauriccio Pocchetino okazało się świetnym pomysłem. Podobnie, jak pierwsze zakupy, dokonywane przez Argentyńczyka w trakcie tych wakacji (Wanyama z Celticu, na którego nie żałowano pieniędzy, jest może przereklamowany na skutek świetnego meczu z Barceloną, ale już Lovren powinien wzmocnić niepewną chwilami defensywę). Pocchetino jest dawnym podopiecznym Marcelo Bielsy, drużyna gra nowoczesną piłkę, sztukę pressingu opanowała w stopniu jak na Anglię ponadprzeciętnym, rozsądnie się wzmacnia, ma kilka wielkich talentów (Luke Shaw, Lallana, a zwłaszcza Jay Rodriguez, dostrzeżony w końcu nawet przez Roya Hodgsona Rickie Lambert oraz rewelacyjny Schneiderlin, który po kontuzji Sandro zaczął przewodzić w ligowych statystykach wślizgów i odbiorów) – z pewnością o Świętych będę pisał częściej niż dotąd.

Pierwszą dziesiątkę zamyka West Bromwich Albion, prowadzony przez kolejnego z „chłopców” Mourinho, czyli Steve’a Clarke’a. Już przed rokiem sporo namieszali, umiejętnie i głęboko się broniąc, a potem błyskawicznie kontratakując; teraz zapewne będzie podobnie, z tą różnicą, że powróconego do Chelsea Lukaku zastąpi z przodu dobry w okresie przygotowawczym Anelka. Yacoba, Mulumbu czy Olssona również stać byłoby na grę w innych klubach, ale zostali i uprzykrzą życie niejednemu. Krótka ławka każe wróżyć mocny początek i gorszą końcówkę. Idealny środek tabeli.

Dalej mamy Fulham – klub, który nie zmienił wprawdzie trenera, ale zmienił właściciela (poprzedni, Mohamed Al-Fayed, tak naprawdę stworzył jego współczesną markę; nowy jest bogatszy, pytanie, czy nie będzie wyczyniał zdarzających się piłkarskim nuworyszom głupstw, które doprowadziły np. do upadku Blackburn, w świetle dość rozsądnych deklaracji wstępnych można chyba uchylić). Martin Jol skupuje dawnych podopiecznych z Tottenhamu i wie, co robi; komunikat „Keep calm and pass me the ball”, który jego największa gwiazda Dymitar Berbatow umieścił na T-shircie podczas jednego z meczów ubiegłorocznych wydaje się być idealnie adresowany do najnowszego nabytku, również z „kogucią” przeszłością. Czy Adel Taarabt będzie potrafił pozostać „calm”? I co z Darrenem Bentem po roku rozczarowań w Birmingham? Czy Ruiz zamiast błyszczeć od czasu do czasu, odnajdzie regularność? Z pewnością zespół nie odczuje odejścia Schwarzera: grający niegdyś w Ajaksie Sketelenburg będzie jednym z najlepszych bramkarzy tej ligi.

Gdzieś niedaleko Martina Jola widzę jego starego przyjaciela i współpracownika z czasów Tottenhamu, czyli Chrisa Hughtona. Norwich, przez wielu spisywany na straty, umocnił swój stan posiadania w Premier League, ogrywając nawet MU i Arsenal, choć niestety dobrze wypadał głównie u siebie. Gwiazd w tej drużynie nie znajdziecie, solidnego Holta, który przeszedł do Wigan, zastąpili Hooper z Celticu i van Wolfswinkel ze Sportingu Lizbona, pojawił się także przymierzany przed rokiem do Evertonu Leroy Fer, widzowie meczów angielskiej młodzieżówki zapamiętali Redmonda. Przede wszystkim jednak do zdrowia wrócili Ruddy i Turner, więc zespół będzie tracił mniej bramek. W sumie „tisze jediesz, dalsze budiesz”, ta maksyma może przyświecać Norwich Hughtona, bez fanfar i rozgłosu dając pewne utrzymanie.

Fanfary i rozgłos mamy zagwarantowane w przypadku Newcastle. Dodajmy do zdumiewającego właściciela (wyliczenie wszystkich jego wpadek z ostatnich lat zajęłoby nam połowę tego tekstu), równie zdumiewającego dyrektora sportowego Joe Kinneara, którego zatrudnienie wywołało największą bodaj burzę tych wakacji – czy to nie powód, by skreślić Sroki, zwłaszcza że w ubiegłym sezonie niemal do końca musiały się bać degradacji? W tym przypadku myślę jednak, że gorzej niż przed rokiem być po prostu nie może. Alan Pardew, jakkolwiek podminowany przez Ashleya i Kinnaera, pozostaje świetnym fachowcem, a kadra jego zespołu, naszpikowana francuskojęzycznymi gwiazdami, gwiazdkami i gwiazdeczkami (Ben Arfa, Cabaye, Sissoko, sprowadzony teraz ze zdegradowanego QPR Remy), wydaje się zbyt mocna, żeby po raz kolejny plątać się gdzieś w okolicy strefy spadkowej. Z plagą kontuzji, które komplikowały życie np. Ben Arfie i Colocciniemu, ma walczyć znakomita Faye Downey, konsultantka przygotowania fizycznego, która wypracowała sobie niemałą reputację w świecie rugby – wyguglajcie ją sobie, żeby nabrać przekonania, że piłkarze nie będą odpuszczać treningów.

A skoro padło już słowo rugby, to niedaleko jest West Ham Sama Allardyce’a. Ten nie lubi komplikować czegoś, co może być proste: skoro ma już Andy’ego Carrolla, dlaczego nie miałby sprowadzić mu do towarzystwa Stewarta Downinga, którego dośrodkowania stawały się w stawiającym na grę kombinacyjną Liverpoolu coraz bardziej niepotrzebne? Ma też nowego bramkarza, a jakże, z Hiszpanii, ma grupę ligowych wyjadaczy (Kevin Nolan!) – w sam raz na ligowe bezpieczeństwo i wiele dyskusji na temat tnących powietrze łokci.

Aston Villa zatrzymała Benteke i już samo to jest wystarczającym argumentem za utrzymaniem w lidze. Kolejny to rzadki w Premier League przypadek menedżera, który nie bał się postawić na młodych i pomimo marnych początkowo efektów wytrwał przy swoim, mając skądinąd poparcie cierpliwych kibiców. Ambitni, umotywowani chłopcy również stanęli murem za Paulem Lambertem, który oczywiście podczas tych wakacji sięgnął po następnych dwudziestolatków. Pod szkockim menedżerem odrodził się Agbonglahor, mając na drugim skrzydle kompana i rywala w postaci równie chętnie ścinającego do środka Weinmanna, dobrze grali Westwood i Delph, a przede wszystkim jeden z najbardziej niedocenianych na Wyspach bramkarzy – Brad Guzan.

I tak zostaje nam grupa zespołów walczących o utrzymanie, w której niestety wypada umieścić wszystkich beniaminków. Największe szanse na pozostanie w Premier League daję Cardiff, drugiemu w ekstraklasie klubowi z Walii, pod jeszcze jednym szkockim menedżerem i malezyjskim właścicielem. Jeśli idzie o przygotowanie fizyczne do sezonu ponoć nie mają sobie równych, jeśli chodzi o brak kompleksów wśród beniaminków – również. Malky Mackay cieszy się znakomitą reputacją nie tylko jako taktyk, ale także jako przewodnik i wychowawca młodych piłkarzy; wśród nich będzie miał m.in. kupionego na środek obrony Stevena Caulkera. Klub pobił transferowy rekord sprowadzając z Sewilli chilijskiego pitbula, Gary’ego Medela, innym pitbulem w składzie jest oczywiście wciąż głodny sukcesu Craig Bellamy. Także inne gwiazdy na walijskim firmamencie, Kim Bo-Kyung czy Andreas Cornelius, powinny dać radę w Premier League. Jeśli właściciele nie przedobrzą z budzącymi niepokój kibiców zmianami poza boiskiem – da radę cały klub.

Sunderland beniaminkiem nie jest, a z osobowością Paolo di Canio i po przyjściu Giaccheriniego teoretycznie niczego nie powinno się obawiać. Di Canio bywa jednak tyleż porywający, co nieobliczalny – szatnię potrafi zarówno porwać, jak zintegrować przeciwko sobie. Do tego dochodzi skala zmian, jakich dokonał tego lata: prawie połowa pierwszej drużyny musiała odejść (wśród nich znalazł się, niestety, świetny bramkarz Mignolet), a na jej miejsce pojawiło się tyle samo nowych zawodników, wypożyczanych lub bez kontraktów, więc zapewne niechętnie myślących o zapuszczeniu korzeni w północno-wschodniej Anglii, w dodatku głównie z zagranicy, czyli nieprzyzwyczajonych do dzikiego tempa angielskiej piłki.

Niewiarygodne przygody Stoke z Premier League dobiegają niestety końca. Trzeba było Tony’ego Pulisa i jego, ekhm, niepowtarzalnego stylu gry, by zespół z roku na rok w ekstraklasie utrzymywać, ku utrapieniu rzesz estetów i zachwytowi nielicznych freaków, podziwiających zasięg rzutów z autu Rory’ego Delapa. O punkty na Britannia Stadium było ciężko jak cholera, porównania do Wimbledonu sprzed ćwierćwiecza narzucały się same, ale wszyscy na Stoke narzekali, co najwyraźniej zaczęło uwierać zarząd klubu, który uznał, że w takim razie pora na krok w przód, zmianę stylu, i jak to często w takich sytuacjach bywa – zrobił krok wstecz. Kto jeszcze w Premier League zamierza grać w ustawieniu 4-4-2?

Kolejny beniaminek poddawany procesowi rebrandingu to Hull AFC, pardon Hull Tigers. Trenowany przez Steve’a Bruce’a, który z niejednego pieca chleb jadł, spadając i utrzymując się w Premier League, wzmocniony przez dużą grupę ligowych przeciętniaków i talentów niespełnionych, jak Tom Huddlestone, z najlepszym w epoce Championship Robertem Koreniem, wciąż ma skład za słaby na ekstraklasę. Bruce lubi grać trójką obrońców, a ja myślę, że do tego, żeby zostać w Premier League, nie wystarczyłoby ośmiu.

Crystal Palace to Ian Holloway. Media go kochają, ale miłość mediów do utrzymania nie wystarcza. W Premier League dzięki szczęśliwym play-offom, bez Zahy, który odszedł do MU, za to z Chamakhem (czy to aby wzmocnienie? – powiedzcie sami, kibice Kanonierów), z młodymi Jose Campaną i „Joniestą”, czyli Jonathanem Williamsem, nadal chcą stawiać na grę ofensywną. Lubię ich za to, boję się jak cholera ich pierwszego meczu – z Tottenhamem rzecz jasna – ale myślę, że dobry początek nie będzie oznaczał szczęśliwego zakończenia.

PS Pierwsze trzy akapity powyższego wpisu powstały dla portalu „Krótka piłka”, który siłami swoich współpracowników przygotował swój przedsezonowy „skarb kibica” Premier League. Polecam go gorąco, podobnie jak pracę zbiorową dziennikarzy „Guardiana”, i, oczywiście, zapraszam do regularnych rozmów o angielskiej piłce na blogu „Futbol jest okrutny”. Do maja trochę nam zejdzie.

Opad szczęki

Typowy ze mnie kibic. Człowiek, żyjący niemal zawsze czasem przeszłym i przyszłym, niemal nigdy teraźniejszością. Mecz z Manchesterem City? Tak, owszem, pamiętam, trzy lata temu: gol Petera Croucha na Etihad Stadium, niespodziewane zwycięstwo w przedostatniej kolejce Premier League – awans Tottenhamu do Ligi Mistrzów. Przed dwoma laty: samobój tegoż Croucha na White Hart Lane, City wygrywa i to ono gra w kolejnym sezonie Champions League. Przed rokiem: dramatyczny mecz w Manchesterze, którego wyniku wciąż nie mogę odżałować. City, prowadzące 2:0. Tottenham odrabiający straty (gol Bale’a, z gatunku tych, które w sezonie 2012/13 przyjmujemy za coś oczywistego, wtedy oszałamiający…). Balotelli kopiący w głowę Parkera i sędzia niewidzący tego zachowania – kwalifikującego się bez dwóch zdań na czerwoną kartkę. Wyborna okazja Tottenhamu już w doliczonym czasie gry – Defoe niesięgający piłki przed pustą bramką. Ostatni atak City, niezawodny zwykle King tym razem spóźniony ze wślizgiem i faulujący Balotellego. Balotelli, którego nie powinno już być na boisku (dokładnie jak dziś w ostatniej minucie na Anfield Suareza po ugryzieniu Ivanovicia), strzela karnego…

Typowy ze mnie kibic. Człowiek, który jest mistrzem alternatywnych scenariuszy. Gdyby w połowie sezonu Sandro nie złapał kontuzji, Carlos Tevez nie miałby dziś tyle swobody i w ogóle druga linia Tottenhamu nie buksowałaby tak rozpaczliwie – powtarzałem sobie przez długie minuty dzisiejszego meczu na White Hart Lane. Gdyby świetny w tym roku Lennon nie złapał kolejnego urazu, gdyby wcześniej załatwiono transfer Adebayora i napastnik z Togo zdążyłby porządnie przygotować się do sezonu, gdyby w ostatniej akcji meczu z Bazyleą na White Hart Lane Degen nie sfaulował Bale’a…

Typowy ze mnie kibic. Ponurak i malkontent, próbujący zachować dystans, względnie popisywać się czarnym humorem, który nagle traci panowanie nad sobą, wrzeszczy na całą redakcję i wzywa imienia Pana Boga swego nadaremno. Szczerze mówiąc, zdarzyło mi się nawet dzisiaj wskoczyć na plecy szefa redakcji internetowej „Tygodnika Powszechnego”, za co zechce on niniejszym przyjąć przeprosiny. Zachowałem się nieprzewidywalnie, bo i mecz z Manchesterem City nagle zaczął się toczyć w sposób nieprzewidywalny.

Najpierw było bowiem wedle wszelkich spodziewań. Tottenham, w tej fazie sezonu zazwyczaj trwoniący ostatnie nadzieje, traci gola w czwartej minucie. Tottenham przez następne siedemdziesiąt minut bije głową w mur. Tottenham ustawiony bliźniaczo jak rywal, tylko z gorszym personelem. Tottenham z katalogiem błędów zarówno przy akcji dającej City prowadzenie (że Vertonghen dał się ograć Tevezowi przy linii bocznej mogę jakoś zrozumieć, ale że Parker zaspał i dał się wyprzedzić Milnerowi – wybaczyć znacznie trudniej), jak i później… Tottenham nie potrafi załatać dziury przed własnym polem karnym, gdzie hasa nieniepokojony przez Parkera Tevez. Tottenham zwalnia grę, robi kółeczko i zagrywa piłkę do tyłu (znów Parker). Tottenham, nieuważny przy stałych fragmentach gry, zmusza swojego bramkarza do akrobatycznej interwencji po główce Teveza. Tottenham nie wykorzystuje skrzydeł. Słowem: Tottenham jest do bólu przewidywalny…

Zaraz, dlaczego właściwie fakt, że Andre Villas-Boas – trener, którego taktycznych kompetencji nie kwestionowano chyba nawet w czasach Chelsea – dokonał dobrych zmian, wydaje mi się nagle nieprzewidywalny? Czy nie mógłbym tak po prostu powiedzieć, że portugalski menedżer Tottenhamu przechytrzył włoskiego szkoleniowca MC? Tyleśmy napisali o nowej roli Garetha Bale’a, ustawianego w ostatnich miesiącach w środku pola, ale w drugiej połowie Walijczyk – jak widać na załączonym obrazku – konsekwentnie trzymał się prawego skrzydła, bo Villas-Boas zauważył, że przeciwko grającemu tak ciasno rywalowi lepiej wykorzystywać go przy linii (już w pierwszej połowie Walker pokazał kilkoma rajdami, że jedyną wolną przestrzeń w szeregach gości można znaleźć właśnie tam). Po drugiej stronie, w miejsce Sigurdssona, pojawił się niebojący się gry z pierwszej piłki Holtby (16 podań w pół godziny, gdy Islandczyk w godzinę tylko o 3 więcej), a za Parkera – co okazało się równie kluczowe, co znajdowanie wolnych przestrzeni przy linii – wszedł Huddlestone.

Nie, to nie jest tak, że uwziąłem się na zawodnika z ósemką. Całkiem niedawno wybierano go piłkarzem sezonu, a ja wraz z innymi podziwiałem jego ofiarność w walce o odbiór piłki – rzucanie się pod nogi rywali, udane wślizgi, pressing… Był liderem drużyny, w której podobnego etosu pracy dramatycznie brakowało. Był dobrym duchem szatni, wzorem profesjonalizmu i niecelebryckiej normalności (jako jedyny w zespole grał w butach nieoślepiających papuzimi barwami). Niestety, po wielomiesięcznej kontuzji nie odzyskał formy: w defensywie nie jest nawet w połowie tak skuteczny, jak przed rokiem, w ofensywie zaś… Szkoda gadać.

Co powiedziawszy wypada zauważyć, że wprowadzony w jego miejsce Huddlestone również ma słabe punkty: jest wolny, zagapia się w grze obronnej, a czasem zwyczajnie krew uderza mu do głowy – wylatuje wtedy z czerwoną kartką. Ale… umie celnie podać piłkę, także na kilkadziesiąt metrów – zmienić stronę gry i jej tempo (zobaczcie, jak grali do przodu Parker i Huddlestone; ten drugi przebywał na boisku dwa razy krócej). Decyzja, jaką podejmował około 60. minuty sztab szkoleniowy Tottenhamu, była obciążona ryzykiem: albo wydarzy się to, co wydarzyło się w ciągu sześciu minut i dwudziestu sekund między golem Dempseya a trafieniem Bale’a, albo – co w tamtym momencie wydawało mi się równie prawdopodobne i pewnie niejeden kibic City zacierał ręce patrząc na stojącego przy linii bocznej ociężałego rozgrywającego Tottenhamu – Huddlestone zostanie przegoniony w drodze pod bramkę Llorisa przez Nasriego, Teveza czy Toure, kontrujące City strzeli drugą, a potem może kolejne bramki. Czasem, ba: zwykle się nie udaje i w tym sensie nie dziwię się skromności, z jaką AVB przyjmował komplementy za „zmiany, które wygrały mecz”. Równie dobrze można by zresztą podnosić zmęczenie Manchesteru City, grającego trzeci ważny mecz w ciągu ostatnich ośmiu dni…

Nieoczywistość trenerskich decyzji jest z jednym z głównych powodów, dla których nigdy nie przestaniemy o piłce dyskutować. „Game of opinion”, powtarza zwykle przy takich okazjach Harry Redknapp. Co rozstrzyga? Czy luz, na którym od paru tygodni grają piłkarze MC, dziś akurat nie obrócił się przeciwko nim? Czy 10 dni przerwy, jakie miał Tottenham od meczu z Bazyleą (w tym parę dni wolnego, jakie piłkarze otrzymali bezpośrednio po pucharowym fiasku), mogło zamiast odświeżyć rozregulować tę drużynę? A może, jak mówił AVB po meczu z MC, udałoby się wygrać nawet bez zmian w ustawieniu, bo skoro tylko padł wyrównujący gol zawodnicy na nowo uwierzyli w siebie, a trybuny zaczęły ich nieść, wszystko jedno, czy chodziło o 4-2-3-1 czy o 4-3-3, albo – będąc bardziej precyzyjnym – 4-3-2-1? Czy o wszystkim po raz kolejny rozstrzygnął Gareth Bale?

W tej ostatniej kwestii mam nieustannie ochotę polemizować z tezą o zespole jednego piłkarza. Weźmy (za Jonathanem Wilsonem) statystykę bezpośredniego udziału Bale’a w golach Tottenhamu – zdobywanych samemu, bądź padających z jego podań: 36 procent, podczas gdy w przypadku Maty i Chelsea było to 33 proc., van Persiego i MU – 39 proc., Suareza i Liverpoolu oraz Michu i Swansea – 44 proc., zaś Benteke i AV – aż 53 proc. O sile Tottenhamu w tym sezonie świadczą raczej pressing i skuteczna obrona, które – podaję dalej za Wilsonem – pozwoliły rywalom na średnio 9,8 strzałów w trakcie meczu; najmniej w lidze. No i, dopisuję po pewnym wahaniu, taktyczny polot menedżera.

Tytuł dzisiejszego wpisu jest oczywiście prostym, zbyt prostym żartem po rozgrywanym pod wieczór meczu Liverpool-Chelsea, w którym Luiz Suarez – kandydat tyleż na piłkarza roku (to podanie do Sturridge’a dzisiaj…), co na dyskwalifikację do końca sezonu – najpierw sprokurował karnego, później… ugryzł Branislava Ivanovicia, żeby w ostatniej akcji meczu zdobyć wyrównującą bramkę. Nie wiem, czy znajdę słowa, żeby odnieść się do tego, co wydarzyło się na Anfield w 66. minucie. Naprawdę, zamiast pukając się w czoło pisać o oczywistościach, obciachu, wstydzie dla klubu i piłkarza, warto byłoby zastanowić się nad paradoksami związanymi z powrotem Rafy Beniteza na stadion, gdzie (inaczej niż w Londynie) kibice lubili go bardziej niż klubowa hierarchia i gdzie już wczoraj, samotny, pojawił się z różą, by złożyć hołd Anne Williams – zmarłej na raka matce chłopca, który zginął na Hillsborough, przez ponad ćwierć wieku walczącej o sprawiedliwość dla ofiar dla tamtej tragedii.

Emocji nie brakowało, rzecz jasna, od początku – od wspomnienia pani Williams (i ofiar bostońskiego maratonu), ciepłego przywitania menedżera Chelsea i wybuczenia jego najkosztowniejszego podopiecznego, również wracającego na stare śmieci Fernando Torresa. Ale – podobnie jak w meczu wcześniejszym o kilkadziesiąt minut – nie na emocjach wypada się skupić, i nie na pożałowania godnym zachowaniu Suareza, tylko na zmianie, dokonanej przez Brendana Rodgersa, która pozwoliła Liverpoolowi wrócić do gry w drugiej połowie. W pierwszej ogrywani przez tercet Hazard-Oscar-Mata, chroniony z tyłu przez Ramiresa i Mikela, gospodarze nie potrafili się przebić; Jordan Henderson, o którego raz czy drugi tu się spieraliśmy, zbyt łatwo tracił piłkę, a obecności Coutinho przy linii bocznej niemal nie zauważyłem. Podobnie jak w przypadku decyzji Villas-Boasa o rozpoczęciu meczu ze Scottem Parkerem w składzie, można było rozumieć ostrożniejszą taktykę Liverpoolu – podobnie jak konieczność jej modyfikacji. Wiele by oczywiście można mówić o dodatkowej motywacji, jaką musiał mieć Sturridge grając przeciwko dawnemu pracodawcy – było to widać od pierwszych sekund po jego wejściu na boisko, kiedy wypracował okazję dla Gerrarda, a potem sam trafił w słupek…

Zwycięstwo na Anfield utracone w „Fergie Time”… Z drużyn walczących z Tottenhamem o miejsce w pierwszej czwórce dużo lepszy weekend ma Arsenal. Z Fulham grał słabo – tak właśnie, jak słabo można grać w końcówce sezonu. Ale… uzyskał satysfakcjonujący go wynik i nie będziemy na razie o nim pisać, podobnie jak o praktycznie zdegradowanym QPR Harry’ego Redknappa – pogrążonym przez Petera Croucha, napastnika, który pod opieką Redknappa spędził większość dorosłej kariery. Na zakończenie wspomnijmy raczej o Portsmouth, uratowanym przed likwidacją przez własnych fanów i będącym już oficjalnie własnością ich stowarzyszenia (więcej o tej historii piszę w książce, w rozdziale „Komu biją dzwonki”). Klub, który przed pięcioma laty grał jeszcze w Premier League i był finalistą Pucharu Anglii, spada wprawdzie do czwartej ligi, ale nikt na Fratton Park nie wygląda na przybitego. Wczoraj drużyna rozbiła 3:0 walczące jeszcze o awans do Championship faworyzowane Sheffield United, a na stadion przyszło osiemnaście tysięcy ludzi. Osiemnaście tysięcy ludzi na meczu czwartoligowca… takie rzeczy tylko w Anglii.

Coś pękło, coś się skończyło

Zbyt długo kibicuję tej drużynie, żeby nie wiedzieć, co się teraz może zdarzyć. Zbyt dobrze pamiętam kapitulację, która miała miejsce przed rokiem podczas meczu z Arsenalem i od której zaczęła się długa seria meczów bez zwycięstwa, by odpędzić atak paniki. Zbyt długo przeżywałem aferę z rzekomo nieświeżą lazanią albo majowy triumf Chelsea w Lidze Mistrzów, pozbawiający Tottenham prawa w tegorocznych rozgrywkach tejże. Zbyt długo trwa moja kibicowska przygoda, stanowczo zbyt długo.

Żebyż to jeszcze Tottenham przegrał w stylu, jaki zapowiadał pierwszy kwadrans meczu: dobry pressing Liverpoolu, Lucas pilnujący Bale’a, błędy w ustawieniu prowizorycznie skleconej drugiej linii (Parker i Livermore w środku, zastępujący kontuzjowanego Lennona Dembele po prawej, ale również szukający miejsca w centrum na tyle często, by Jose Enrique i Coutinho robili na skrzydle, co chcieli) i dużo miejsca, jakie wypracowywał sobie Suarez między obroną a nadmiernie zapuszczającym się do przodu Parkerem, w końcu także – jak zawsze w przypadku Tottenhamu – próby prostopadłych zagrań za plecy wysoko ustawionej obrony. Żebyż to jeszcze gospodarze potrafili wykorzystać fakt, że wyszli na prowadzenie, i szybko dobili nas z kontry, wykorzystując szybkość Suareza i Sturridge’a. Nic podobnego się przecież nie stało: to osłabiony kadrowo, grający trzeci arcyważny mecz w ciągu tygodnia Tottenham zaczął kontrolować grę i wypracowywać sobie sytuacje – szkoda, że Sigurdsson nie trafił około trzydziestej minuty, skądinąd po składnej, zespołowej akcji z udziałem Dembele i Bale’a, a nie jakimś tam stałym fragmencie. To Tottenham strzelił gola do szatni, potem wyszedł na prowadzenie wkrótce po rozpoczęciu drugiej połowy i zaczął stwarzać dobre okazje po kontratakach (Sigurdsson nie wykorzystał świetnego podania Bale’a w okolicach 60 minuty, a właściwie piłka po jego uderzeniu i bloku Carraghera trafiła w słupek)…

Mniej więcej w tej fazie spotkania zacząłem redagować esemesa do przyjaciela, że jeśli tym razem nam się uda, to rzeczywiście zacznę wierzyć w odmianę złego losu, zwłaszcza że przyjaciel ów nie mógł się nachwalić ukochanej mej drużyny po czwartkowym meczu z Interem i karcił mnie srodze za dotychczasowe czarnowidztwo. Wymiętolona koperta z zaproszeniem na jakiś wernisaż, której używałem do robienia notatek, pokrywała się uwagami na temat instynktów strzeleckich Vertonghena, dorównujących – jak widać – elegancji w grze obronnej, albo komplementami pod adresem Sigurdssona, który, choć znów pechowy przy wykańczaniu akcji, znakomicie potrafił wychodzić do piłki w każdą dziurę po Lucasie czy Gerrardzie. Owszem, przyznaję: oglądając drugą połowę pojedynku na Anfield byłem bliski zostania optymistą i nawet fakt, że Lennona mógłby w takim meczu zastąpić Andros Townsend (z pewnością widzieliście gola tego chłopaka dla QPR wczoraj – rzecz w tym, że wypożyczając go, zostaliśmy bez rezerwowego skrzydłowego) mnie jakoś nie martwił.

Zabawne, prawda? Szkoda, że nie tak zabawne, jak kilkudziesięciometrowe podanie Kyle’a Walkera w tył, po którym Hugo Lloris musiał popędzić w stronę piłki, by niefortunnie skierować ją pod nogi Stewarta Downinga. I nie tak zabawne, jak kolejne samobójcze zagranie zawodnika Tottenhamu – Jermaina Defoe, po którym Assou-Ekotto sfaulował w polu karnym przejmującego piłkę Suareza. Nie, właściwie w ogóle nie zabawne. Raczej cholernie irytujące. Irytujące, bo to nie Liverpool wygrał ten mecz, tylko piłkarze Tottenhamu sami oddali zwycięstwo.

To była najdłuższa seria bez porażki Tottenhamu w Premier League – poprzednim razem, w okolicznościach niemal równie kuriozalnych, bo tracąc dwa gole w ostatnich kilku minutach, również przegraliśmy nad rzeką Mersey, na Goodison Park. To było zarazem pierwsze zwycięstwo Liverpoolu nad drużyną z czołówki. W obu przypadkach coś pękło, coś się skończyło. Gdyby Sturridge i Coutinho wzmocnili drużynę Brendana Rodgersa pół roku wcześniej, Liverpool miałby coś do powiedzenia w walce o pierwszą czwórkę (wciąż jeszcze ma?). Jeśli idzie o Tottenham, nie mogę nie myśleć o fatalnym kalendarzu – mecze z MC, Chelsea, Evertonem wciąż przed nami, w dodatku taka Chelsea, niezależnie od kibicowskich bluzgów, spadających nieustannie na głowę Rafy Beniteza, musi po remisie na Old Trafford złapać wiatr w żagle.

Jeśli zaś chodzi o mnie – jamnika wychowanego pod szafą i w ostatnich miesiącach nieśmiało wystawiającego spod niej głowę – wracam na swoje miejsce: idę redagować teksty o  konklawe i tragedii na Broad Peak. Jeśli chcecie poczytać coś naprawdę ciekawego, kupcie sobie nowy „Tygodnik”, mnie zaś nie budźcie do czasu, jak Arsenal wróci na czwarte miejsce, a Gareth Bale odejdzie do Realu. Wtedy znowu poczuję się jak prawdziwy kibic.

A poza tym uważam

Dwa dni, dwa świetne mecze, a pomiędzy nimi jeszcze wyjazdowe zwycięstwo Tottenhamu. W zasadzie, gdyby redakcyjne obowiązki pozwalały, mógłbym pisać o tym cały wieczór. Niestety nie pozwalają, a w dodatku fakt, że są w tym kraju lepsi fachowcy od Chelsea, doradza ostrożność w rozpisywaniu się na jej temat.

Przyznaję: próbowałem obejrzeć mecz Newcastle-Chelsea na chłodno, tak jakbym patrzył na obie drużyny po raz pierwszy – bez świadomości wszystkich korowodów, wywoływanych podczas ostatnich kilku sezonów przez Romana Abramowicza. W przypadku Newcastle zresztą nie było aż tak trudno: odszedł Demba Ba, za to w zespole pojawiły się nowe twarze, a na trybunach – nowy duch, tchnięty przez kibiców w paryskich trykotach. „Małej Francji” nad rzeką Tyne zrobiło się tak dużo, że obrońca Steven Taylor opowiada o otrzymanych w prezencie od ojca płytach CD z kursem języka francuskiego – do słuchania w samochodzie… Dziesięciu piłkarzy z kadry pierwszego zespołu to Francuzi, dla kolejnych czterech francuski to pierwszy język, w wyjściowej jedenastce oprócz Cabaye’a pojawili się sprowadzeni dopiero co Debuchy, Gouffran i oczywiście Moussa Sissoko – zawodnik, który kosztował zaledwie 1,8 mln funtów (ta cena, wraz w porównywalnymi kwotami zapłaconymi za Michu i Lewisa Holtby’ego, to oszałamiający przykład, że dobry skauting czyni cuda…). Sprowadzony z Tuluzy pomocnik jest szybki, silny, ma zarówno ciąg na bramkę, jak oko na kolegów biegających przy liniach bocznych; dynamika jego rajdów przypomina trochę Essiena z najlepszych czasów, a trochę Yaya Toure. Ale skupianie się na nim byłoby niesprawiedliwe: operujący za jego plecami Gouffran i Cabaye świetnie ograniczali przestrzeń dla pomocników Chelsea i umieli dobrze zainicjować kontrę.

Po kolei jednak. Pierwsza połowa zdominowana przez gospodarzy, z niezłym pressingiem i marnym wykończeniem akcji (albo dobrymi interwencjami Petra Cecha).
Wreszcie, na pięć minut przed przerwą, piłka wędrująca na lewą stronę, dośrodkowanie Santona, zagubieni Terry i Cahill w środku, główkujący Gutierrez – prowadzenie Newcastle. Mimo całej przewagi prowadzenie szczęśliwe, bo po przypadkowym kopniaku w twarz Demby Ba przez Colocciniego gościom należał się rzut karny.

Chelsea, co zrozumiałe, zaatakowała od początku drugiej połowy, zdobywając dwie piękne bramki: pierwszą po firmowym uderzeniu Lamparda z dystansu, drugą po przytomnym odegraniu Torresa do Maty (poza tą asystą napastnik gości w zasadzie nie istniał). Przy wszystkich komplementach dla strzelców, były to jednak momenty indywidualnego geniuszu, nie pracy zespołowej – choć i tej znalazłoby się parę przykładów, w kombinacjach Mata-Cole czy Lampard-Mata. Prawdziwie zdumiewające było jednak to, że po objęciu prowadzenia piłkarze Beniteza nie byli w stanie kontrolować gry i zostawili rywalom tyle wolnej przestrzeni dla szybkiego ataku. I tym razem można było odczuć brak Mikela i Luiza – cokolwiek by mówić o Lampardzie i Ramiresie, rola defensywnego pomocnika nie jest naturalna dla żadnego z nich: obaj zapędzają się pod bramkę, zostawiając za sobą mnóstwo przestrzeni. Wielu dziennikarzy fundamentalnie skrytykowało Terry’ego za nieudany wślizg podczas akcji zakończonej drugim golem dla Newcastle – problem w tym, że próbę przecięcia kontrataku powinien w tym sektorze boiska podjąć raczej defensywny pomocnik.

Kolejny problem Chelsa – zrozumiały, zważywszy na liczbę meczów i podróży w ostatnich miesiącach, to zmęczenie. Piłkarzom Beniteza znów zabrakło sił w końcówce; skądinąd: czy Hiszpan wkrótce po przejęciu drużyny nie narzekał na jej przygotowanie kondycyjne do sezonu? Ale problem kluczowy, myślę, leży nie we wszystkich dotąd wymienionych, mniej lub bardziej obiektywnych, nie w nierównej formie Torresa, przymusowej absencji Hazarda po czerwonej kartce i nie w wyjazdach na Puchar Narodów Afryki.

Najtrudniejsze w zadaniu Beniteza nie jest poukładanie rozsypujących się ciągle klocków. Po tym, jak wyglądają ostatnie tygodnie, cała szatnia już wie: nie ma ludzkiej siły, żeby Hiszpan pracował dłużej niż do maja. A skoro szatnia wie, to szatnia robi swoje. Puszcza mimo uszu, nie całkiem się przykłada, ogląda się raczej na swoich liderów. Słowem: powtarza się sytuacja, którą braliśmy na Stamford Bridge i w Cobham wystarczająco wiele razy. „Dłużej klasztora niż przeora”, mruczał do siebie i kolegów John Terry, kiedy Andre Villas-Boas chciał, żeby grali wysoką linią obrony, i mruczy także tym razem, kiedy Rafa Benitez domaga się, żeby zaczęli więcej biegać.

Demoralizacja, to jest słowo, którego szukam. Tymczasowość trenerów, stabilizacja świetnie opłacanych piłkarzy (poza Frankiem Lampardem, z którym władze klubu postanowiły nie przedłużyć kontraktu – ceterum censeo, powinny ten kontrakt
przedłużyć), niekompetencja zarządu… Żeby nie wiem jak dobrym trenerem był Rafa Benitez, pewnych rzeczy nie przeskoczy.

W kontekście jego osiągnięć na Stamford Bridge w innym świetle można widzieć ubiegłoroczne postępy Andre Villas-Boasa, nieprawdaż? W Premier League Portugalczyk nie przegrał od 9 grudnia, z dwóch tegotygodniowych wyjazdów przywiózł 4 punkty, a po tym, co jego piłkarze pokazali dzisiaj, uwierzyłem, że kiepska pierwsza połowa z Norwich była rzeczywiście konsekwencją silnego wiatru, pod który musieli grać.

Wiele jest powodów, dla których mógłbym komplementować AVB – o tym, jak pod jego okiem rozwinęli się najpierw Defoe, a później Lennon, już zresztą pisałem, podobnie jak o genialnym przed kontuzją Sandro i o sprawiedliwym osądzie każdego zawodnika (o tym, że się nie uprzedza, świadczy powrót Dawsona do pierwszego składu). W przerwie meczu z Norwich Villas-Boas podjął jeszcze jedną decyzję; decyzję, której trzymał się także dziś – o przesunięciu Garetha Bale’a ze skrzydła do środka pola, i wydelegowaniu bliżej linii bocznej Dempseya. Bale znów jest w życiowej formie, bramki w obu meczach były fenomenalne, ale na tym rzecz się nie kończy: o ile w kilku spotkaniach po kontuzji Sandro i powrocie do gry Parkera problemem było szybkie przechodzenie z obrony do ataku, „buksowanie kół” w środku pola, wygląda na to, że dzięki temu manewrowi sprawę udało się rozwiązać. Po pierwsze, dzięki szybkości Bale’a, po drugie dzięki talentowi Dempseya do gry między liniami, po trzecie dzięki pojawieniu się w drużynie Lewisa Holtby’ego. Już w meczu z Norwich Niemiec błyskawicznie pozbywał się piłki – będąc przy tym niezwykle precyzyjny; tym razem było podobnie.

Oczywiście były także momenty niepewności – WBA grało podobnie jak Norwich, długą piłką na wysokich napastników, którzy z łatwością przeskakiwali Dawsona i Vertonghena, i próbą złamania wysokiej linii obrony. Szczęśliwie w pierwszej połowie Long zmarnował dwie dobre okazje, a i Lloris pokazał, że kluczowym elementem gry bramkarza w takim ustawieniu jest błyskawiczne wyjście przed pole karne. Kiedy zaś po przerwie czerwoną kartkę za plucie w kierunku Walkera otrzymał Popow (brawo dla prawego obrońcy Tottenhamu, który nie dał się sprowokować, i brawo dla Steve’a Clarke’a, że nie próbował chamstwa bronić), stało się jasne, że najgorszym, co może spotkać Tottenham, jest bezbramkowy remis. 70 proc. posiadania piłki, 91 proc. celnych podań, płynność, zaangażowanie w grę wszystkich zawodników – dawno już nie miałem takiej przyjemności patrząc na grę piłką ukochanej mej drużyny. Pal licho nawet bramkę – zobaczcie, ile podań trzeba było wymienić, żeby piłka wpadła do siatki.

O szansach Tottenhamu na Ligę Mistrzów wciąż nie myślę się wypowiadać, choć niektórzy zdają się uważać, że w takiej formie Gareth Bale wywalczy ją klubowi jednoosobowo. Żarty na bok: niewiadomych jest dużo, kluczową jest dyspozycja, a raczej zdrowie napastników: dziś wypadł Defoe, obawiam się, że raczej na dłużej niż krócej; Adebayor wraca wprawdzie z Pucharu Narodów Afryki, ale do tej pory jakoś nie mógł wejść w sezon. W odróżnieniu od Chelsea jednak: tu piłkarze nie kwestionują roboty menedżera, wręcz przeciwnie: wierzą, że może ich czegoś nauczyć.

Tak jak zaczął uczyć Sturride’a. Skoro komplementujemy Villas-Boasa: Marcin Napiórkowski zauważył na Twitterze, że to Portugalczyk zaczął dawać szanse młodemu Anglikowi, który dziś w barwach Liverpoolu był jednym z najlepszych na boisku i świetnie współpracował z Luisem Suarezem – zobaczcie, ile podań między sobą wymienili.

Nad Liverpoolem unosi się wprawdzie klątwa niewygranego meczu z którymkolwiek z zespołów z górnej połówki tabeli, ale w tym przypadku wygraną odebrał mu własny bramkarz. Henry Winter, którego wiele sądów szczegółowych traktuję z dystansem (proangielska i proliverpoolska stronniczość bije po oczach), napisał dobre zdanie, że spotkanie na Etihad miało wszystko z wyjątkiem zwycięzcy: fantastyczne bramki (Aguero, Gerrard, Sturridge), znakomitą grę poszczególnych piłkarzy (Gerrard, Silva, Sturridge, Milner), ale też symulacje (Sturridge, niestety), błędy bramkarzy (Reina przy golu Aguero, ale też Hart w pierwszej połowie), taktyczne przegrupowania (przegrywający MC na 3-5-2), a w końcu – potwierdzenie starej prawdy, że grać należy do gwizdka (MC czekało na interwencję sędziego przy kontuzji Dżeko, kiedy Sturridge zdobywał bramkę wyrównującą). Warto odnotować gola Bośniaka i w ogóle docenić Edina Dżeko za cały ten niełatwy czas siedzenia na ławce, w cieniu głośniejszych rywali do miejsca w ataku. Pisałem o powodach, dla których nikt nie będzie w Manchesterze płakał za Balotellim – właściwie powinienem zacząć od powodu z dziesiątką na koszulce.

A skoro już cytuję Wintera, to uczciwie oddam mu puentę. Zdanie, że mecz MC-Liverpool nie miał zwycięzcy, nie było do końca prawdziwe. Zwycięzca nazywa się Alex Ferguson.

Poza tym uważam (jak powiedzieliby Kato Starszy i Czado Sarszy), że kontrakt z Frankiem Lampardem powinien być przedłużony.

Najdłuższy dzień w roku

08.15

No to zaczynamy, po raz nie liczę już który w historii tego bloga, całodzienne towarzyszenie zamykaniu okienka transferowego w Premier League. Szaleństwo plotek w internecie, rozgorączkowani dziennikarze, Harry Redknapp w oknie samochodu, tłumy kibiców przed ośrodkami treningowymi, filmowane w tle dziennikarzy Sky Sports, prezes Levy próbujący znaleźć jakiegoś napastnika na przecenie o 23.30 i przyznający się do porażki kilkadziesiąt minut później, psujące się faksy w siedzibie władz Premier League… Wszystko to braliśmy. Chociaż tyle dobrze, że nie ma śniegu – transfer Arszawina przed czterema laty (wtedy też blogowaliśmy…) potwierdzono prawie z dobowym opóźnieniem bodaj właśnie z powodu nagłego ataku zimy.

08.30

Zaczynamy, nie nastawiając się na żadne sensacje. Widmo finansowego fair play, a i ogólny kryzys w świecie ekonomii, ograniczyły jednak szaleństwo zakupowe klubów. Nawet w Manchesterze City nie rozglądają się nadmiernie za następcą Balotellego. Generalnie – jak zwykle zresztą w styczniu – kupować będą ci, którzy mają nóż na gardle, zwłaszcza Queens Park Rangers, i ci, którzy lubią hazard. Ale nawet w przypadku tych ostatnich (piję do Tottenhamu), nie obejdzie się bez myślenia o bilansie – jeśli w klubie pojawi się jakiś niedrogi zmiennik Adebayora i Defoe’a (w przyjście Leandro Diamao już teraz, zimą, kompletnie nie wierzę, wbrew doniesieniom „Timesa”), to równocześnie odejdą zawodnicy, których wysokie kontrakty obciążają klubowy budżet bez wyraźnego zysku sportowego. O przejściu Jenasa i Bentleya (oraz wypożyczeniu Townsenda) do QPR ćwierka się od wczoraj, podobnie jak o odejściu Huddlestone’a do Fulham.

W przypadku angielskiego pomocnika ten nowy początek leży w interesie wszystkich stron. Andre Villas-Boas chciałby, żeby jego druga linia grała szybką piłkę, opartą na wymienności pozycji i intensywnym pressingu – coś takiego potrafi Dembele, coś takiego pokazał wczoraj Lewis Holtby (na dwadzieścia kilka podań, które odnotował po wejściu na boisku bodaj 90 proc. było bez przyjęcia – świetna zmiana), coś takiego robił także Sandro. Huddlestone, z jego brakami szybkościowymi, nie bardzo tu pasuje, a po kontuzji nie wróciła mu jakoś precyzja długich podań, z których słynął. Martin Jol zna go i lubi; myślę, że będzie potrafił mu pomóc wrócić do formy, a zarazem ustawić taktykę pod jego silne strony.

09.00

Pisząc o dzisiejszych transferach, będziemy mieć w tyle głowy wczorajsze mecze. O Tottenhamie, który przywiózł remis z Norwich już wspomniałem. Okropna pierwsza połowa, grana pod silny wiatr, uniemożliwiający obrońcom i bramkarzowi przewidzenie toru lotu piłki, szeroka gra Norwich, długie piłki za plecy wysoko ustawionej defensywy i agresywna gra na Parkera i Dembele w środku pola – Chris Hughton okazał się jednym z tych menedżerów, którzy odrobili lekcję i wiedzieli, jak sprawić problemy drużynie Villas-Boasa. Wiele w ostatnich dniach napisano (i wiele napisze się dzisiaj) o ryzyku, jakim jest posiadanie w kadrze tylko dwóch nominalnych napastników, ale to Sandro brakuje przede wszystkim Tottenhamowi: szybkiego, zdecydowanego, agresywnego, ale bezbłędnego w odbiorze i szybko pozbywającego się piłek. Zaprawdę: dopiero po wejściu Holtby’ego to był ten Tottenham, który może mieć szansę na pierwszą czwórkę: grający z tempem i rozmachem na połowie rywala. Dobrym ruchem było też dokonane w przerwie przesunięcie Bale’a ze skrzydła za plecy Defoe’a i wydelegowanie Dempseya na lewo – Amerykanin i tak schodził do środka, który wreszcie udało się zdominować, a Walijczyk ze środka właśnie przeprowadził rajd zakończony golem. Przy okazji: warto docenić, że choć w pierwszej fazie akcji był faulowany, nie wywrócił się, tylko dalej pędził na bramkę. Opłaciło się…

09.15

Oczywiście obejrzeliśmy wczoraj jeszcze lepszych piłkarzy niż Bale. Nie byłoby remisu Arsenalu bez doskonałej gry Jacka Wilshere’a. To, co Kanonierzy wyprawiali w obronie, było po prostu straszne: chaosu i pomyłek było tyle, że w zasadzie dwubramkowe prowadzenie Liverpoolu po godzinie gry można uznać za najniższy wymiar kary (jeśli dziś jest ostatni dzień okienka, Arsene Wenger powinien poszukać przede wszystkim drugiego lewego obrońcy, bo Gibbs znów złapał kontuzję, a Andre Santos etykiety pośmiewiska angielskich boisk nie pozbędzie się chyba nigdy; oraz pomocnika, który potrafiłby asekurować grę defensywy i napędzać akcje ofensywne – „destroyera” w stylu młodego Vieiry). Ileż miejsca mieli goście, jak statyczni byli obrońcy… nie chcę się nadmiernie pastwić nad Kanonierami; Tottenham przez 45 minut też grał wczoraj okropnie – powtórzę tylko jeszcze raz tych pięć nazwisk: Dixon, Adams (Bould), Keown, Winterburn. Nawet Arsene Wenger powinien pamiętać, że kiedyś jego obrona była wzorem organizacji dla całego kontynentu.

Jak to zwykle w przypadku tej drużyny: kiedy atakują, wygląda to fantastycznie. Wilshere ma wizję i determinację, Cazorla wizję do kwadratu, Walcott szybkość, Giroud – wreszcie – pewność siebie, co widać po statystykach ostatnich miesięcy; szkoda, że wczoraj prócz gola i asysty miał też żółtą kartkę za nurkowanie. Rozumiem też, że niełatwo gra się na Suareza. Nie sądzę jednak, żeby nawet najbardziej oddani kibice Arsenalu chcieli się ze mną spierać o wczorajsze popisy Santosa, Sagni, Mertesackera czy Vermaelena. No i skąd się bierze ta niewiara w siebie, pętająca nogi tej drużynie w pierwszej fazie meczu? We wczorajszym programie meczowym pokazano, jak wyglądałaby tabela Premier League, gdyby spotkania kończyły się po 45. minutach – Arsenal był w niej dwunasty… „Neurotyczny”, słowo, którego użyła wczoraj Amy Lawrence na określenie gry tej drużyny, jest słowem, którego właśnie szukałem… Co się zaś tyczy Liverpoolu: w przeszłości poświęciłem na tym blogu jeden czy dwa pochlebne akapity o Hendersonie; nie sądzicie, że ostatnie tygodnie pokazują, iż miałem rację? Że Sturridge, którego za występy w Chelsea często krytykowano, bardzo dobrze wkomponował się w drużynę? Że skoro jeszcze przyszedł Coutinho z Interu, to włączenie się jej do walki o pierwszą czwórkę jest nadal możliwe?

09.30

Sporządzam listę zakupów Harry’ego Redknappa na podstawie dzisiejszych mediów. Przy piętnastym nazwisku mówię stop i zabieram się do lektury mistrzowskiego absolutnie wpisu na mistrzowskim absolutnie blogu o „Anatomii transferowej sagi”. Spróbujcie nie użyć dzisiaj żadnego ze słów wyróżnionych tam kursywą i złotym kolorem.

09.50

Czyhający cichutko za plecami Tottenhamu Everton znowu wygrał. Wygląda na to, że jeden z bohaterów meczu Leighton Baines i tym razem nigdzie się nie wybierze (oj przydałby się w Arsenalu, przydałby się w Manchesterze United taki lewy obrońca…), podobnie jak Fellaini. To też rodzaj wzmocnienia, choć kibice woleliby pewnie, żeby kolano Leroya Fera było w lepszym stanie (transfer pomocnika Twente został anulowany po badaniach medycznych: Everton chciał się zabezpieczyć na wypadek, gdyby uraz miał się odnowić i zaproponował zmianę formy płatności – ponoć strony mają wrócić do rozmów w lecie).

10.05

Harry Redknapp wie nie tylko, jak utrzymać drużynę w Premier League. Wie także, co to znaczy, kiedy drużyna dzięki jego zakupom stacza się na finansowe dno. Czasem utrzymanie jest wszystkim, można więc zrozumieć Tony’ego Fernandesa, że choć już w wakacje kupił Markowi Hughesowi mnóstwo piłkarzy (i zgodził się im płacić bajeczne kontrakty; Redknapp odsuwając Bosingwę od składu i zabierając mu dwie tygodniówki za odmowę zajęcia miejsca na ławce rezerwowych, wyznał, że w Tottenhamie nawet największe gwiazdy nie zarabiają tyle, co portugalski obrońca), teraz sięga po kolejnych. Pytanie tylko, co dalej. Loic Remy przyszedł tu, nie do Newcastle, bo świetnie mu zapłacono. Wracający z Rosji Christopher Samba ma dostawać 100 tysięcy funtów tygodniowo i kosztować ponad 10 milionów funtów. Nie ma ludzkiej siły, żeby klub o takiej pojemności stadionu, o takiej bazie kibiców i takich możliwościach komercyjnych, był w stanie pokryć podobne wydatki. Wszystko wisi na panu Fernandesie. Jeśli mu się znudzi, kibice QPR przeżyją horror znany z Portsmouth czy Leeds.

Przed pojawieniem się Remy’ego i Samby na pensje w Queens Parku szło 150 proc. obrotów klubu, po ich przyjściu strach te proporcje liczyć. Ze zdrowym rozsądkiem, z rachunkiem ekonomicznym, z finansowym fair play, nie ma to oczywiście nic wspólnego.

10.17

Harry Redknapp w oknie samochodu. Naprawdę to widzę. Naprawdę słyszę klaksony aut, które przyblokował.

10.30

Chelsea chyba nikogo dziś nie kupi. Chyba że – przeżuwam w ustach suchara, miałem tego nie robić – kupi nowego menedżera. Patrzę na skrót meczu z Reading, czytam zaprzyjaźnionego bloga o taktyce walczącego o utrzymanie klubu i próbuję zrozumieć. Wypuścić dwubramkowe prowadzenie w ciągu ostatnich paru minut meczu? Nie umieć zareagować na niezaskakujące skądinąd zmiany (że wejdzie Le Fondre wiedzieliśmy nie od godziny, tylko od tygodni, w których wchodził i strzelał; brawo dla McDermotta także za wpuszczenie Akpana, który asystował jak w podobnej sytuacji w meczu z Newcastle)? Nie przeciąć w porę akcji (Mikel, wróć!)? Dać się nabrać na parę długich piłek? Nie umieć przetrzymać piłki w końcówce? Próbuję zrozumieć i nie rozumiem, jak można nie wygrać meczu, w którym – patrząc na skrót i statystyki, zastrzegam – miało się taką przewagę i takie okazje na podwyższenie wyniku, w którym do pierwszego strzału Le Fondre’a bramkarz Chelsea nie miał nic do roboty. Ktoś mi to wytłumaczy?

10.50

To się nie zdarzy, mamy już Holtby’ego, ale ciekawe: Porto odkupiło część praw do Joao Moutinho od jednej ze stron, których nadmiar uniemożliwił sfinalizowanie jego trnsferu do Tottenhamu latem. Może jakiś inny klient się zgłosi? Podobnie jak po Lukę Modricia: przy odrobinie determinacji półroczne wypożyczenie służyłoby pewnie wszystkim zainteresowanym.

I jeszcze z ciekawostek: jak to się właściwie odbywa. Wysłanie faksu jest zwyczajnie szybsze niż skanowanie wszystkich dokumentów i przesyłanie ich mailem.

11.05

Liczby, które za chwilę będą nieaktualne (za Deloittem): do tej pory kluby Premier League wydały w styczniu ok. 85 milionów funtów. Rok temu ostatniego dnia okienka suma wszystkich wydatków wzrosła z 30 do 60 milionów – w zasadzie nic się nie działo. Dwa lata temu, kiedy kluby zmieniali Fernando Torres i Andy Carroll rano mówiliśmy o wydanych 90 milionach, ale wieczorem już o 225. Przy okazji: dwa lata to bardzo dużo na aklimatyzację, Fernando…

11.30

O tym już wspomnieliśmy, ale napiszmy wprost: Daniel Levy wie, jak robić interesy. Modrić i Berbatow sprzedani za ponad 30 milionów to przykłady najgłośniejsze, ale znalazłoby się więcej. Holtby, któremu kończył się kontrakt, sprowadzony za (w zależności od źródeł) 1-1,5 miliona funtów, to może być – zdaniem „Guardiana” – transfer stulecia. Jeśli w tych samych okolicznościach uda mu się jeszcze sprzedać Jenasa i Bentleya, każdego za większe kwoty, niż wydał na Niemca… Od czasu klapy z Rebrowem, na wczesnym etapie zarządzania klubem, Levy zarabiał prawie w każdej sytuacji, nawet na piłkarzach, którym w Anglii się nie powiodło, jak Giovani dos Santos. W ostatnich wynikach klubu wykazano wprawdzie kilkumilionową stratę, ale dotyczyły okresu przed sprzedaniem Modricia. Jak na brak dochodów z Ligi Mistrzów i tylko 36-tysięczny stadion, prezesowi idzie wybornie.

Oczywiście Levy wie już, że aby klub się rozwijał – także finansowo – musi znów przebić się do Ligi Mistrzów, a potem rozbudować stadion. Jakie są granice ryzyka, które rozważa w takim dniu, jak dzisiejszy: napiąć budżet jeszcze raz i wzmocnić drużynę, żeby obroniła czwarte miejsce, czy utrzymać klub na poziomie ekonomicznej racjonalności niezależnie od tego, jak skończy sezon? Pewne jest, że jeśli usłyszy o piłkarzy wartym, powiedzmy, 10 milionów, który jest do wzięcia za 5 milionów, bo akurat jego macierzysty klub ma kłopoty, potrzebuje gotówki itd., sprowadzi go bez wahania. Nawet bez Harry’ego Redknappa, nasłuchujcie dziś wieści o Tottenhamie.

12.00

O legii cudzoziemskiej w Newcastle wszędzie już czytaliście. Pozwolę sobie więc tylko przypomnieć tekst, w którym rozpisałem się szerzej o szefie skautów tej drużyny, Grahamie Carrze. Facet, którego – niestety – wypuścił przed laty mój Tottenham, wyszperał i zarekomendował sprowadzenie nad rzekę Tyne m.in. Cheikha Tiote, Hatema ben Arfy czy Yohana Cabaye, doradzał kupno Demby Ba, potem Papissa Cisse. Przy czym warto dodać, że tego ostatniego obserwował przez pięć lat, a Tiote – cztery, w obu przypadkach czekając, aż wzrost umiejętności piłkarza korzystnie zbilansuje się z jego ceną (Cisse wyceniany był na 15 milionów funtów, kiedy pierwszy raz o niego pytali, 12 za drugim razem, a ostatecznie kupili go za 8,5 miliona; wartość Cabaye szacowano na 10 milionów, ale miał klauzulę w kontrakcie, dzięki której Newcastle zapłaciło tylko 4,5 miliona). Dziś przywiózł znad Sekwany kolejnych świetnych Francuzów, którzy pomogą drużynie wrócić na ubiegłoroczne ścieżki, a sam wydaje się najbardziej udanym tegorocznym transferem klubu – w lecie przedłużył z nim umowę na kolejne osiem lat. „Nie sądzę, byśmy wygrali z Aston Villą, gdyby nie transfer Sissoko” – mówił po ostatnim meczu menedżer „Le Toon” Alan Pardew, przedstawiając kolejnego w tym klubie zawodnika sprowadzonego prawie za darmo. Za pięciu importowanych z Francji piłkarzy Newcastle zapłaciło zaledwie 18 milionów – nic, tylko zazdrościć.

12.20

I to jest wreszcie jakaś wiadomość, pocieszmy się nią. David Beckham, który jeszcze parę dni temu pracował nad własną kondycją z pierwszym składem Arsenalu, przechodzi do Paris Saint Germain. Ściskam kciuki. Przyznam, że imponuje mi facet, który miał i ma wszystko, a wciąż jest głodny sportowych sukcesów. Kontrakt kontraktem, niewątpliwe korzyści wizerunkowe klubu niewątpliwymi korzyściami, ale dla mnie Beckham pozostaje wciąż najbardziej niedocenionym piłkarzem świata – może przez to że przez lata był piłkarzem najbardziej przecenianym.

Szokująca uwaga? Argumentację rozwijałem dwa lata temu: wszystkie te opowieści o kontraktach reklamowych, fryzurach i tatuażach, pomniku z czekolady albo figurce w świątyni buddyjskiej, przesłaniały prostą prawdę, że Beckham umie grać w piłkę i że na boisku nie ma w sobie nic z gwiazdora. Kiedy oglądam czasem jakieś mecze z jego udziałem, wciąż widzę, jak wraca za swoim obrońcą, jak odbiera piłki, jak podaje, jak mobilizuje kolegów, jak strzela. Owszem, wolałbym nie wiedzieć, że jacyś zwariowani Japończycy robili sobie operacje plastyczne, żeby wyglądać tak jak on. Ale, do licha, czy z takiego powodu przestaje się być dobrym piłkarzem?

Fajnie, że wiosną będę mógł pokazać dzieciakom, jak gra w Lidze Mistrzów. Nawet jeśli będzie wchodził na ostatni kwadrans rzucić jedną-dwie piłki do Ibrahimovicia – może zapamiętają.

12.50

Podczas przerwy na lunch przeczytajcie Wilsona o Pucharze Narodów Afryki. Wczoraj znów działy się rzeczy niepoczytalne, a sędziowanie było jeszcze gorsze od stanu boiska. Ale Adebayor awansował do ćwierćfinału i Tottenham (patrz wpisy powyżej) ma do dyspozycji tylko jednego, nie w pełni zdrowego napastnika…

12.55

Albo przeczytajcie raz jeszcze, jak to się robi. Tak Leon Best przechodził z Coventry do Newcastle.

13.00

Ze wszystkich odpowiedzi na pytanie o klapę Chelsea, zadane o 10.30, na razie do przekonania trafia mi jedna: bohaterowie są zmęczeni. Za dużo zamieszania wokół klubu, za dużo zmian, za dużo niepewności (także związanej z losem klubowej ikony, Franka Lamparda), za dużo skandali (także związanych z losem klubowej ikony, Johna Terry’ego), za dużo podróży – także na klubowe mistrzostwa świata. 41 spotkań od początku sezonu, 20 w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Można zrozumieć, że czasem w końcówce schodzi z nich powietrze. Można?

13.30

Temat do odstąpienia: transfery z Hiszpanii, na której się nie znam. Kryzys finansowy, dotykający tamte kluby i zmuszający je do sprzedawania swoich piłkarzy. Przykład największego w tym roku sukcesu (zważywszy stosunek ceny do jakości, van Persiego zostawmy na boku), czyli Michu, ale też Pablo Hernandeza, Jonathana de Guzmana, Chico Floresa, który przyszedł do Swansea przez Genuę. Dobrze zna hiszpański rynek nowy menedżer Southamptonu Mauriccio Pochettino. Everton zastanawia się nad ściągnięciem Negredo z Sewilli, ale nie zapłaci 20 milionów euro. Ciąg dalszy nastąpi.

13.50

Ze sprowadzenia Huddlestone’a zdaje się nic nie wyjdzie, ale wśród swoich dawnych piłkarzy Martin Jol znalazł – i wypożyczył do końca sezonu Urby’ego Emanuelsona z Milanu. Szybki i zwrotny reprezentant Holandii czytał zapewne napis na koszulce Berbatowa „Keep Calm and Pass Me the Ball” – zdaje sobie sprawę, po co przychodzi. A jego trener zwiększa sobie możliwości manewru: w Ajaxie wystawiał go na lewej obronie i na lewej pomocy, w Milanie obserwował biegającego za napastnikami. Tylko Pirlo, Xavi, Moutinho i Farfan mieli więcej kluczowych podań w Lidze Mistrzów – podaje WhoScored.com… Fulham po cichu robi swoje.

14.10

„Dzień, gdy solidaryzuję się z Arsenem Wengerem” – napisał na Twitterze Przemek Adamowicz. Chodzi oczywiście o – podzielaną skądinąd przez wielu innych menedżerów – niechęć do okienka transferowego. Sky Sports rozmawiała dziś z psychologiem, który analizował negatywny wpływ takich wydarzeń na psychikę piłkarzy. Łatwo sobie wyobrazić niepewność i rozkojarzenie, które jest ich udziałem, kiedy czekają na telefon od agenta. Jeszcze jedna przeprowadzka? Jeszcze jeden nowy menedżer ze wszystkimi swoimi dziwactwami? Jeszcze jedna szansa? Nadzieja na podwyżkę? Na zamieszkanie w fajniejszym mieście niż ostatnio (patrz pod żona Petera Croucha i Stoke…)?

Inna sprawa, że Arsene Wenger również parę razy czekał do końca z zakupami, desperat.

14.30

Harry Redknapp w oknie samochodu po raz drugi tego dnia. Czekamy na hat trick.

14.45

Kiedy cztery lata temu publikowałem Dziesięć tez na zamknięcie okienka transferowego, najważniejsza brzmiała: „Zimą kupują desperaci” – drużyny, którym idzie, drużyny poukładane albo takie, które nie zmieniły w trakcie sezonu trenera, zachowują spokój. Oto, dlaczego najaktywniejszy jest dziś Harry Redknapp; oto dlaczego dziwię się, że nie kupuje Paul Lambert. Kibice AV marzą nawet o Maloudzie i łowią informacje o Yacoubie Sylli, defensywnym pomocniku z drugoligowego Clermont Foot. Druga linia to najsłabsze ogniwo drużyny; wątpię, czy jeden transfer, w dodatku zawodnika młodego i nieogranego w ekstraklasie wystarczy. Temat do odstąpienia: władanie Aston Villą przez Randy’ego Lernera, stracone złudzenia i zakręcony kurek z pieniędzmi Amerykanina. Pytanie na resztę sezonu: czy Bent i Benteke mogą grać razem?

15.00

Zaglądam do Rafała i natrafiam na zdanie, że „królem – sułtanem? – zimowych zakupów został oczywiście Ünal Aysal, majętny prezes Galatasaray Stambuł, który zafundował sobie triumfatorów Ligi Mistrzów Wesleya Sneijdera i Didiera Drogbę”. A czytelnik na Twitterze zwraca uwagę na inne transakcje Interu, który pożegnał się ze Sneijderem: o Schelotto, Kuzmanoviciu i Kovaciciu (za 11-15 mln euro!, podkreśla). No ale na tym, to już się kompletnie nie znam – chętnie natomiast wysłucham Waszego zdania.

Martin O’Neill sprowadził tymczasem Danny’ego Grahama, zbyt drągalowatego dla Swansea, w sam raz dla Sunderlandu. Żeby było śmieszniej, napastnika, który kibicuje Newcastle i był z tego powodu na Stadium of Light wybuczany…

15.15

Powtarzam: nie wierzę w ściągnięcie przez Tottenham Leandro Damiao. Piszcie sobie wszyscy, co chcecie, nie będę się napalał.

15.35

Jeszcze a propos negatywnego wpływu okienka na zawodników (wpis z 14.10): rzecz dotyczy nie tylko zawodników, którzy są obiektem plotek, lecz także – może przede wszystkim – tych, których nowosprowadzani mogliby zastąpić. Siedzi sobie teraz Jermain Defoe przed telewizorem, masuje kontuzjowane biodro, zakleja plasterkiem miejsce po igle, którą przetaczano mu krew, i czyta, że jego klub ściąga Leandro Damiao. Brał to już zresztą w Tottenhamie parę razy: regularnie w pierwszym składzie, regularny strzelec, nagle musi zrobić miejsce komuś innemu. Wczoraj poszło mu niespecjalnie, w ogóle od jakiegoś czasu nie strzelił gola, a tu takie wieści. „Niech to się wreszcie skończy”, mruczy pod nosem, ale nie zmienia kanału.

16.10

Jack Butland, ceniony młody bramkarz, kolejna nadzieja Anglii, w Stoke. W Stoke, gdzie gra przecież jeden z najlepszych fachowców w kraju, rozchwytywany na transferowej giełdzie, Asmir Begović. Myślcie o tym, co chcecie – ja myślę, że w perpspektywie najbliższego roku Butland będzie chciał grać, a nie wysiadywać ławkę w Premier League. Gdzie pójdzie Begović? To daleki strzał, wiem, ale w Manchesterze United znów ostatnio narzekali na bramkarza…

16.20

Twitter padł. Faksy się przegrzewają. Przez Beckhama? Przez Croucha, o którego zabiega Harry Redknapp na zmianę z zabieganiem o Petera Odemwingie? Przez Damiao, o którym Villas-Boas powiedział, uwaga, uwaga, „nieprawdopodobne, ale nie niemożliwe”? Ze wszystkich tych powodów na raz? Jak to dobrze, że blog działa.

16.40

Dlaczego nie wierzę w transfer Damiao? Bo (sprawdziłem) 30 proc. praw do piłkarza ma ktoś inny niż macierzysty klub. Bo załatwienie tego przez ocean w tak krótkim czasie jest niemożliwe. Bo skomplikowane negocjacje z tyloma stronami, w przypadku zawodnika już będącego megagwiazdą, muszą potrwać – raczej dni niż godziny. Nie wchodzę w ogóle w kwestie finansowe: czy klub ma te pieniądze. Raczej ma, w dodatku mówimy o zawodniku z ogromnym potencjałem odsprzedania dalej – za takimi Daniel Levy rozgląda się w drugiej kolejności, po tych „na wyprzedaży”. Zabraknie czasu, jak zwykle.

16.55

Jeszcze drobiazg via Twitter. Pieniądze, które QPR zapłaci Sambie i jego poprzedniemu klubowi to więcej niż cały budżet płacowy Swansea. Lubimy Swansea.

17.10

Polski akcent, Bartosz Salamon w Milanie. Tu też ktoś mógłby mnie oświecić. Konferencja Beckhama się opóźnia. Twitter odzyskał sprawność. Redknapp nie odzyskał Croucha, ale wciąż czeka na Jenasa, Bentleya i Townsenda z Tottenhamu oraz Odemwingiego z WBA. Tak ze siedem godzin jeszcze to potrwa plus tradycyjne opóźnienia. Czas na kawę (i Beckhama).

17.20

Willaina oglądałem pilnie, wiedząc o zainteresowaniu Tottenhamu. Oglądałem i podziwiałem, zresztą jak pół drużyny Szachtara. Ale 34 miliony funtów? Do Machaczkały? Konferencja Beckhama wciąż się jeszcze nie zaczęła. Twitter utracił sprawność. Nikt nikogo nie kupuje. Może jest embargo na czas konferencji Beckhama. Kawa wystygła.

17.40

Cała prawda o ostatnim dniu okienka polega na tym, że przed długie godziny nic się dzieje: jesteśmy jak bramkarze, których drużyna bez przerwy atakuje i którzy muszą utrzymać koncentrację na najwyższym poziomie, mimo iż samemu nie mają nic do roboty. Konferencja Beckhama jest w tym sensie znakomitym andidotum na pustkę przelewających się wolno godzin, a przy okazji jaką lekcją piaru i dyplomacji… Owszem, był rozchwytywany, owszem, miał propozycje, ale np. w Anglii nie mógłby grać dla żadnego innego klubu poza Manchesterem United. Miał szczęście pracować z najlepszymi menedżerami świata, a Carlo Ancelotti jest jednym z nich. Nie oczekuje miejsca w wyjściowej jedenastce, ale chce je sobie wywalczyć. Przychodzi na pięć miesięcy, rodzina zostaje w Londynie, ale to nic nie zmienia: gdziekolwiek jest, angażuje się na 150 procent. Czuje się częścią tego klubu, chce pomóc się rozwijać zarówno jemu, jak całej francuskiej lidze. Nie bierze pieniędzy z PSG: jego wynagrodzenie idzie na działalność charatywną, wspierającą dzieci. Ambasador. Imponujące. Serio. Pokażcie mi takiego polskiego celebrytę.

18.10

Zmiana komputera. Z godzinkę mi zajmie. Świr wpatrzony w telefon na krakowskich ulicach to ja.

19.00

Wy też słyszeliście, że Arsenal próbuje kupić lewego obrońcę (patrz wpis z 09.15)? Nacho Monreal z Malagi (kolega Cazorli) pasuje do zapotrzebowania: i gola potrafi strzelić, i asystę zaliczyć, jest szybki, komfortowo czuje się z piłką podczas akcji ofensywnych i dobrze się ustawia w defensywie. Z drugiej strony słyszałem, że Bayern przyglądał mu się przed rokiem i nie zdecydował się na transfer. Z trzeciej: trudno sobie wyobrazić, że mógłby być słabszy niż Santos – zdaje się, że przyjdzie za niego zapłacić tyle samo, co za Brazylijczyka, który w tej sytuacji więcej w Arsenalu nie zagra. Tyle się mówi, że Wenger oszczędnie wydaje – ale sprowadzenie Santosa czy Chamakha (osąd Gervinho wciąż zawieszamy) pokazują, że czasem wydaje bez sensu… Z czwartej strony: co z defensywnym pomocnikiem?

19.25

W związku z Bartoszem Salamonem w Milanie zaobserwowałem u siebie wzmożenie patriotyczne. Zaobserwowałem też, że jak wielu robiących karierę za granicą Polaków trudno go uznać w pełni za produkt polskiej myśli szkoleniowej: za granicę wyjechał bardzo wcześnie, jak Glik, Szczęsny i Krychowiak. Czołówki na portalach zasłużone: dawno nie mieliśmy rodaka w klubie tej klasy…

19.45

Usłyszałem, że powinny tu paść również nazwiska Moury, Pato, Rossiego, M’Vili i Perisicia. Więc padają. Z własnej nieprzymuszonej woli dodaję również Wilfrieda Zahę, przyszłe wzmocnienie Manchesteru United. O Coutinho w Liverpoolu wspominałem rano, podobnie jak o francuskim zaciągu w Newcastle. W Niemczech, Francji, Hiszpanii i we Włoszech już pozamykane albo się zamyka.

20.00

Taki dzień jak dzisiejszy jest również dniem weryfikacji budżetu płacowego na drugie półrocze. Menedżerowie wiedzą już, z kogo na pewno nie skorzystają, agenci piłkarzy są poinformowani i robią swoje. Wielu wielkich transferów do końca dnia już pewnie nie doczekamy, za to wypożyczeń i odejść zawodników grzejących ławę albo się na niej niemieszczących będzie cała masa. Z tej kategorii: Jermaine Jenas z Tottenhamu do QPR, Alexander Doni z Liverpoolu do Botafogo i Dani Pacheco z Liverpoolu do Hueski, Alejandro Faurlin z QPR do Palermo. Ciąg dalszy nastąpi niewątpliwie.

20.10

Jeszcze a propos wczorajszego wpisu o Balotellim: we Włoszech wybory, w których Berlusconi bardzo chce zamieszać. Interpretacja politycznych korzyści głośnego transferu niewykluczona.

20.50

Temat do odstąpienia: menedżerowie kupujący swoich dawnych piłkarzy albo piłkarzy z rynków, które spenetrowali. Redknapp – niezależnie od Odemwingiego – wciąż stara się o Jenasa i Townsenda, a próbował też z Crouchem. Zgoda: Harry to przypadek ekstremalny, ale Martin Jol ściągnął Emanuelsona, próbował z Huddlestone’em, a teraz jeszcze kupił prawego obrońcę PSV, Bułgara Stanisława Manolewa. Temat do odstąpienia numer dwa: piłkarze, zachwalający swoje kluby kolegom; Manolew to kumpel Berbatowa, podobnie jak Monreal to kumpel Cazorli (może, ehm, Sandro namawiał Damiao podczas igrzysk w Londynie, może zresztą nie trzeba go namawiać, bo Tottenham zabiega o niego od trzech lat – kłopot w tym, że klub wciąż nie chce go puścić).

21.00

Jest awantura: West Bromwich oświadcza, że nie wyraziło zgody na rozmowy Odemwingiego z QPR i że kluby nie doszły do porozumienia. Rzecz w tym, że napastnika WBA właśnie sfilmowano na Loftus Road – w siedzibie QPR. Czy to Harry Redknapp nie mówił czasem o „wojnie gangów”, w kontekście roli, jaką podczas okienka transferowego odgrywają piłkarscy agenci? Sam pracuje dla szkółki niedzielnej, jak widać.

Temat do odstąpienia: notoryczne naruszanie zakazu dogadywania się z piłkarzami, wcześniejszego uzgadniania kontraktów itd., bez zgody ich dotychczasowego pracodawcy. Wszyscy to robią, obawiam się. W świecie biznesu można to nawet elegancko nazwać: due dilligence.

21.15

Ręka w górę, kto nigdy nie spędził tych kilkunastu minut około północy ostatniego dnia sierpnia bądź stycznia, kompulsywnie klikając „odśwież” przy stronie internetowej ukochanego klubu? Wiem, że opowiadałem już tę historię parę razy, ale opowiem jeszcze raz ku przestrodze: czasami nie wystarczy doczekać północy. Poszedłem kiedyś spać w przekonaniu, że wszystko, co ważne, już się wydarzyło, a obudziłem się jako kibic Grzegorza Rasiaka: informację o jego przejściu do Tottenhamu podano dopiero nad ranem. Wyraz twarzy, jaki miałem, gdy lekko nieprzytomny wpatrywałem się we włączony dopiero co komputer, jest przedmiotem domowych legend.

21.20

Nasz cytat (z twitterowego konta FC United of Manchester): „W dniu, w którym wydano miliony na transfery, warto podkreślić korzyści z posiadania klubu przez kibiców. Istnieje inna droga”. Co mi przypomina filmy Loacha, historię AFC Wimbledon i (zachowując proporcje) książkę, którą w maju mam wydać w Czarnem. O ile pamiętam, całkiem sporo o tym napisałem.

21.40

Było o faksach, to będzie o wifi. Transfer Kasamiego z Fulham do Pescary upadł z powodu… niedziałającej sieci bezprzewodowej w mediolańskim hotelu – okienko we Włoszech zamknęło się, zanim transakcję sfinalizowano. Superagent piłkarza, Mino Raiola, wściekł się, jak nie przymierzając premier.

22.10

Tak. Myślę, że w ciągu najbliższych dwóch godzin Arsenal będzie miał nowego lewego obrońcę i że dwóch kolejnych piłkarzy zasili QPR. Reszta będzie (patrz notka z godziny 20.00) czyszczeniem ławek i szatni – głównie zresztą za pomocą wypożyczeń. Wiele hałasu o nic. Beckham i Willain, owszem, Samba z nieco innych powodów, ale poza tym? Graham, Emanuelson, Becchio, Shea – żaden nie będzie objawieniem na miarę Michu.

22.30

Nie wiem, kto doradzał Odemwingiemu, ale źle mu doradził. Napastnik WBA nie zmienia klubu, transakcja z QPR nie dochodzi do skutku, tymczasem cała Anglia widziała w Sky Sports, jak pojawia się na Loftus Road. Ciężko będzie miał po powrocie do macierzystego klubu. Sądząc po komentarzach, jakie pojawiają się na angielskich portalach, kibice tak łatwo nie zapomną – a media nie zapomną z całą pewnością. Zdolny skądinąd, choć zbyt często łapiący kontuzje napastnik dołącza do Pennanta, który zapomniał, że zostawił brykę w Hiszpanii, i Liama Ridgewella, który opublikował w sieci fotkę, na której podciera się pieniędzmi. Twarze (tyłki?) współczesnej piłki.

Czternaście godzin blogowania. Zaczynam rymować.

23.20

John Stones, młodziak z Barnsley i angielskiej młodzieżówki, przechodzi do Evertonu. Znając Davida Moyesa to będzie hit, nawet jeśli jeszcze nie w tym roku. Koniec epoki: Rory Delap odchodzi ze Stoke do Barnsley (nawiasem mówiąc: zauważyliście, jak daleko potrafi wyrzucić piłkę z autu niejaki Gareth Bale?). Wciąż bez potwierdzenia transfery Monreala i Jenasa, ale w zasadzie jestem pewien, że dojdą do skutku. Jermaine Jenas… ulubieniec Bobby’ego Robsona w Newcastle, gdzie czuł się – wedle jego własnych słów – jak złota rybka w szklanym kloszu. Wciąż pamiętam jego rzut wolny na Old Trafford, w październiku 2005. Kiedyż to było? W ciągu ostatnich czterech lat bardziej nie grał niż grał. Nie sądzę, żeby akurat on pomógł QPR w utrzymaniu.

23.45

Kwadrans do końca. Teraz już idzie minuta po minucie. Raczej potwierdzenia tego, o czym mówiono wcześniej (Jenas, Butland z Birmingham do Stoke, ale do końca sezonu będzie grał w Birmingham, Upson do Brighton). Plus Newcastle rozwiązujące kontrakt z Xisco – pamiętacie go jeszcze? Eyong Enoh wypożyczony przez Fulham z Ajaxu – trzeci kontakt Jola; trzeba będzie to Fulham obejrzeć w najbliższym czasie, bo wygląda na to, że się wzmocniło jako jeden z nielicznych klubów Premier League.

23.48

Dobre. Alex Oxlade-Chamberlain oferuje (via Twitter) nocleg Odemwingiemu. Ależ napastnik – jeszcze – WBA zrobił z siebie pośmiewisko tą samowolną wyprawą do Londynu. Powrót może być długi i pod wiatr.

23.50

Jeśli wierzyć Redknappowi, ściąga na Loftus Road (kupuje? podejrzewam raczej, że wypożycza) także Androsa Townsenda z Tottenhamu. Chłopak świetnie drybluje, dobrze strzela, może grać na obu skrzydłach, z pewnością da dobrą zmianę w końcówce – taką, co to może odmienić losy spotkania. Same odejścia z tego Tottenhamu dzisiaj, no chyba że w ciągu najbliższych 10 minut…

00.00

Okienko zamknięte. Twitter padł. Arsenal nie kupił lewego obrońcy, a Tottenham środkowego napastnika. Ale Arsenal kupi, spokojna głowa (Tottenham raczej nie). Na innych frontach Cuenca w Ajaxie, no i nie wiem, jak z wicemarszałkiem Sejmu.

Słusznie: w Szkocji jeszcze można handlować godzinę. Nie wiem, czy tyle wytrzymam, może raczej, jak by powiedział Dariusz Szpakowski, podsumuję.

00.05

Arsenal kupił. Jest na plusie w tym okienku. Podobnie jak Liverpool (Sturridge i Coutinho – solidne wzmocnienia wyjściowej jedenastki, może jeszcze zamieszać w walce o Top Four), Fulham (trzy fajne wypożyczenia), Newcastle (pięciu Francuzów kupionych, Xisco odprawiony do domu – Xisco, za którego zapłacono 6 milionów i który zagrał 11 meczów), Chelsea (Demba Ba robi lepsze wrażenie od Sturridge’a) i Tottenham (Holtby zabłyśnie, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, poza tym szatnię udało się przewietrzyć – owszem, jeszcze jeden napastnik by się przydał, ale można grać tymi, którzy zostali; spodziewam się, że po przyjściu Niemca AVB wróci do ustawienia z jednym napastnikiem – raczej zresztą Adebayorem niż Defoem). QPR jest, oczywiście, poza kategoriami, z fortuną wydaną na Remy’ego i Sambę. Wysokość kontraktu tego ostatniego, obok Beckhama w Paryżu, Odemwingiego na ziemi niczyjej i – że okażę się patriotą – Salamona w Milanie, to dla mnie cztery kluczowe punkty tego spokojnego w sumie dnia. W walce o mistrzostwo i pierwszą czwórkę status quo w miarę utrzymane.

Było miło jak zwykle. Ależ się tu naklikaliście. Jeszcze stąd nie znikam, ale już dziękuję. 4750 słów, 16 godzin i parę zaledwie transferów, ale i tak dobrze się bawiłem – mam nadzieję, że Wy także.

Ziemia obiecana

W świetle tego, co wydarzyło się wczoraj i dziś w czwartej rundzie Pucharu Anglii, ale i w świetle tego, co przeżyliśmy parę dni wcześniej w półfinałach Pucharu Ligi, możemy zaryzykować tezę, że w sezonie 2012/13 rozgrywki pucharowe są dużo ciekawsze niż liga. A nawet jeśli nie ciekawsze, to z całą pewnością dużo bardziej emocjonujące. Może także: rysujące przed nami jakąś nadzieję na samonaprawę świata piłki, zważywszy że i Bradford (czwartoligowiec podbijający Puchar Ligi) i Luton (pozaligowiec podbijający Puchar Anglii) przeżywały w ostatnich latach gigantyczne problemy, związane z ogłaszaniem upadłości, odejmowaniem punktów, ciągiem degradacji itd. Ba, gwałtowny upadek Leeds, które odprawiło dziś Tottenham, opisywano nawet w książkach. Ba, także Oldham, które przed kilkoma godzinami ograło Liverpool, parę sezonów temu było zagrożone likwidacją…

Zanim jednak zaczniemy przykładać rękę do nadprodukcji komunałów o „romantycznej rundzie”, „faworytach na kolanach” itd.; zanim napiszemy, że strzelec dwóch bramek dla Oldham w wieku 18 lat porzucił karierę zawodowego piłkarza i poszedł na studia – do poważnej piłki wrócił już z dyplomem University of Manchester – zauważmy kilka drobiazgów mających przełożenie na rozgrywki Premier League.

Pierwszy, oczywisty: niejednej z drużyn mocno zaangażowanych w walkę o miejsce w pierwszej czwórce albo o utrzymanie, przedłużająca się walka na innych frontach jest zwyczajnie nie na rękę. W przypadku Harry’ego Redknappa, który skądinąd nie zostawił na swoich piłkarzach suchej nitki za klęskę z MK Dons, jest to rzecz nie do zakwestionowania. W przypadku Andre Villas-Boasa raczej alibi. W przypadku Brendana Rodgersa być może również. Przypadek Rafy Beniteza pozostaje beznadziejny: kiedy Chelsea ma słabszy dzień, kibice zawsze domagają się jego głowy, niezależnie od tego jak dobrze wypadła w meczu poprzednim…

Drobiazg drugi, już mniej oczywisty. Wbrew pozorom kadry najlepszych drużyn Premier League, może poza wdrożonym od lat do rotacji Manchesterem United, nie są bynajmniej szerokie. Arsene Wenger posadził na ławce Walcotta, Wilshere’a i Cazorlę w meczu z Brighton, i miał poważne kłopoty z wygraną – pojawienie się na boisku pierwszego z tej trójki wydatnie pomogło awansować do piątej rundy, podobnie jak wezwanie na ratunek Chelsea Juana Maty i Demby Ba pozwoliło uratować remis Benitezowi. Liverpool próbowali uratować Gerrard i Downing. Tottenham również zaczął grać nieco lepiej, gdy na boisku pojawili się Dembele i Walker, ale to nie wystarczyło: bez Sandro środek pomocy Kogutów wygląda… kogucio. Huddlestone jest cieniem zawodnika, który przed kontuzją ocierał się o reprezentację Anglii, Parkerowi również wiele brakuje do formy sprzed urazu, Sigurdsson nie może się przełamać – dodajmy do tego brak zmienników dla Defoe’a i Adebayora w ataku, żeby nie wierzyć w ogromne rzekomo możliwości, jakimi dysponuje Villas-Boas.

Inni nie mają lepiej. Andre Santos i Andriej Arszawin (co nie przestaje mnie zdumiewać, bo wciąż mam w pamięci pierwszy sezon Rosjanina w Premier League) pozostają postrachem każdego kibica Kanonierów. Marin nie może odnaleźć się w Chelsea, a Coates w Liverpoolu. Dni Antona Ferdinanda i paru innych, świetnie skądinąd opłacanych zmienników w QPR, również wydają się policzone. Rezerwowi bramkarze Chelsea i Liverpoolu pozostawiają mnóstwo do życzenia (błąd Jonesa był kluczowym momentem meczu z Oldham), w Tottenhamie również brakowało Llorisa (Friedel wprawdzie dwukrotnie ratował drużynę broniąc w sytuacji sam na sam, ale Francuz niewątpliwie szybciej wybiegałby z linii, zwłaszcza przy pierwszym golu dla gospodarzy).

Pisząc to, zachowuję się jednak jak dysponujące prawami do pucharowych transmisji telewizje, które przy całym deklarowanym zachwycie nad zwycięstwami Kopciuszków, wolą jednak pokazywać starcia gigantów. Zakończę więc akapitem o triumfie pozaligowego Luton nad Norwich. W strukturze angielskich rozgrywek te dwie drużyny dzieli 85 miejsc, od 1989 r. nie zdarzyło się, żeby nieligowiec wygrał z którymś z zespołów ekstraklasy, od 27 lat nie wygrywał na wyjeździe, a żeby coś podobnego wydarzyło się wyżej niż w III rundzie – nie powtórzyło się od 1949 r. Nie mówimy wprawdzie o byle ptysiach – Luton grywało w najwyższej lidze, a ludzie w moim wieku pamiętają malowniczy taniec jego ówczesnego menedżera, Davida Pleata, kiedy pokonywał Manchester City i cudem utrzymywał się w lidze. Upadek nastąpił w ciągu ostatniej dekady: trzy degradacje z rzędu, 30 odjętych punktów z racji nieprawidłowości przy rozliczeniach z agentami zawodników, a przecież wielu z nas wciąż ma trudności z przyjęciem do wiadomości, że chodzi o drużynę z, tak to się nazywa, Blue Square Bet Premier League. Awans do piątej rundy i dobre losowanie to dla Lutonu nie tylko prestiż, historyczne osiągnięcie, ale zasilenie klubowej kasy w stopniu z naszej perspektywy niewyobrażalnym – no właśnie, gdybyż jeszcze telewizje zechciały jej mecz pokazywać…