Archiwa tagu: MU

Pochwała zdrowego rozsądku

Wszystko mi się podoba w tej decyzji. Nawet jeśli miałaby nie gwarantować natychmiastowych sukcesów. Ale zaraz, chwileczkę: właściwie dlaczego miałaby ich nie gwarantować?

Po pierwsze, wiadomo już, że za zatrudnieniem Davida Moyesa przez Manchester United stali Alex Ferguson i Bobby Charlton; że Moyes był ich kandydatem. Jak nie przymierzając z ks. Adamem Bonieckim i Piotrem Mucharskim, a wcześniej z Jerzym Turowiczem i ks. Bonieckim – jesteśmy świadkami zmiany aksamitnej, namaszczenia, przekazania pałeczki, które odbywa się w rodzinnej atmosferze.

Po drugie, nie padło na celebrytę. Manchester United, jeden z najpotężniejszych klubów świata, nie zdecydował się na bycie jeszcze jednym elementem w imponującym skądinąd CV Jose Mourinho. Portugalczyk szkoleniowcem jest wybitnym, a marka MU znakomicie kojarzy się z marką Realu, Interu czy – dzięki sukcesom, które rozpoczął Mourinho – także Chelsea. A jednak marka tego trenera – przynajmniej od czasu palca włożonego w oko Tito Vilanovy – przestała się kojarzyć z MU. Już wtedy mówiono, że Wyjątkowy stracił właśnie szanse na pracę w tej części Manchesteru, jak się okazało – słusznie. Rekomendując swojego następcę sir Alex mówił w pierwszym rzędzie o jego prawości i uczciwości, później zaś o silnym etosie pracy, i dodawał, że już w 1998 roku chciał uczynić go asystentem menedżera. Sir Bobby dodawał jeszcze kategorię lojalności i podkreślał wieloletni staż Moyesa w Evertonie (jedenaście lat, związanych niemal wyłącznie z brakiem funduszy na transfery i koniecznością wyprzedawania najlepszych piłkarzy). Każdy klub, nie tylko Manchester United, potrzebuje stabilności. Każdy klub potrzebuje szkoleniowca, który nie uważa się za większego niż klub.

Po trzecie, Moyes potrafi pracować jak Ferguson. Jednym ze słów-kluczy do sposobu rządzenia klubem przez sir Alexa była kontrola. Szkot nie pracował wyłącznie z pierwszą drużyną, nie poprzestawał na pilnowaniu kwestii transferowych. Niemal od pierwszych dni kariery trenerskiej w Szkocji przyglądał się uważnie drużynom młodzieżowym swoich kolejnych zespołów, planując ich ewolucję na kilka lat do przodu. W niektórych klubach owoce tej pracy spijali dopiero następcy. W Manchesterze, gdzie pierwsze sezony były mocno nieudane i gdzie (przypomnijmy słynny mecz pucharowy z Nottingham Forest ze stycznia 1990) blisko było zwolnienia go z pracy, właśnie dojrzewające na zapleczu złote pokolenie Giggsów, Neville’ów, Scholesów, Buttów czy Beckhamów było silnym argumentem na rzecz niewyrzucania go z pracy. O tym, jak umiejętnie Moyes wprowadzał do gry Rooneya, potem Colemana i Rodwella, ostatnio Barkleya, można by napisać niejedno; napomykał o tym zresztą dziś Bobby Charlton. Podobnie jak o niezwykle inteligentnym sposobie funkcjonowania na rynku transferowym: nosie do tych wszystkich Cahillów, Artetów, Fellainich, Jagielek czy Bainesów.

Po czwarte, Moyes – podobnie jak sir Alex – nie kombinuje nadmiernie, jeśli idzie o taktykę. Everton w pewnym sensie gra najprostszy futbol świata, oparty na świetnym przygotowaniu fizycznym, umiejętności gry skrzydłami i rotowaniu zawodników grających z przodu (kapitalną analizę jego przyzwyczajeń i metod treningowych znajdziecie tu). Walka do końca, wola zwyciężania, nieodpuszczanie, charakter – kibice Manchesteru United świetnie pamiętają te cechy z ubiegłorocznego spotkania z Evertonem, zakończonego remisem 4:4 mimo dwubramkowej przewagi MU; spotkania, które może przypieczętowało fakt, że tytuł trafił wówczas do „hałaśliwych sąsiadów”.

Po piąte, Moyes zjadł zęby w tym fachu. Jest, jak Ferguson, przywiązanym do detali pracoholikiem, często jeżdżącym na mecze rywali zamiast jak inni oglądać je w telewizji. Do klubu przyjeżdża pierwszy, wyjeżdża ostatni. Ma 50 lat – nie jest młodzieniaszkiem, a jako kandydata do pracy w MU wymieniano go od lat (także na tym blogu). Owszem, nie był dotąd pod tak gigantyczną presją mediów, nie grał w Lidze Mistrzów i owszem: nie kierował dotąd największymi z największych, ale część z nich jednak przeszła przez jego ręce (młody Rooney, starzy Philip Neville czy Saha). Przede wszystkim zaś: najwięksi z największych nauczyli się bać meczów na Goodison Park. Everton Moyesa należał do najbardziej niewygodnych rywali w Premier League, wszystko jedno czy dla MC, Chelsea, Arsenalu, Liverpoolu, czy dla MU wreszcie. Respektu w szatni z pewnością kolejnemu Szkotowi na Old Trafford nie zabraknie, podobnie jak merytorycznego wsparcia sztabu szkoleniowego podczas meczów Champions League. Sprawa Rooneya? Konfrontacja ze swoim starym szefem może być dla Anglika wymarzonym nowym początkiem w MU; jeśli zaś nie – odejście z klubu będzie zdecydowanie sprawniejsze i bardziej naturalne niż byłoby przy Fergusonie.

Po szóste, Moyes pozostanie sobą. Tak samo jak sobą pozostał sir Alex Ferguson, mimo iż gdy przychodził na Old Trafford, na korytarzach unosił się charakterystyczny aromat fajki Matta Busby’ego, a i Bobby Charlton miał w klubie niemało do powiedzenia. Przybysz z Aberdeen ucinał sobie z nimi uprzejme pogawędki, Busby’emu poświęcał poranne pół godziny, ale… robił swoje, a oni pozwalali mu robić swoje. Ta lekcja została już odrobiona, w tym sensie myślę, że moi znakomici koledzy Rafał Stec i Michał Pol niesłusznie podejrzewają, że Ferguson może nadal kierować klubem z tylnego siedzenia, zabierać głos w sprawach transferów, a nawet taktyki. Nie z takiej gliny lepiono ludzi tamtego pokolenia, znakomicie wiedzących, kiedy „trzeba się wycofać z arenki”, ale wiedzących też, że chodzi o coś więcej niż własne ego. To, że sir Alex nikomu nie pozwalał na wtrącanie się w jego pracę i z pewnością sam czegoś podobnego nie będzie robił, jest kwestią zasad. Tak się po prostu nie da pracować w żadnym klubie, ba: w żadnej firmie. Podwładni zwietrzą natychmiast to, że prawdziwe decyzje zapadają gdzie indziej i zniszczą malowanego szefa. Fergusonowi zbyt zależy na klubie (nikt nie jest ważniejszy niż klub, powtórzmy raz jeszcze), żeby się wtrącać w robotę Moyesa.

Nie twierdzę, że będzie to łatwe. Nie twierdzę, że sam Ferguson myśli o emeryturze ze spokojem, ale to już zupełnie inny temat (duży tekst o sir Alexie przygotowuję zresztą do najbliższego numeru „Tygodnika Powszechnego”). Twierdzę jednak, że wszystkie kategorie, przy pomocy których można było opisywać tamtego szkockiego trenera w 1986 roku, znajdują zastosowanie do tego Szkota z 2013 r. To tak proste, że aż nie do uwierzenia: w tej jednej kwestii do piłki nożnej wrócił zdrowy rozsądek, by posłużyć się frazą Gary’ego Neville’a. Decydując o przyszłości przedsiębiorstwa, którego wartość giełdowa przekracza trzy miliardy dolarów, kierowano się… systemem wartości.

Futbolowa gorączka

Każdy to powie – i każdy to mówi, zaklinając rzeczywistość, z którą musiał się zmagać przez arcymęczące 90 minut. W tym momencie sezonu liczy się wyłącznie wynik. Nie imponujące konstrukcje taktyczne, nie zapierające dech w piersiach tempo, nie porywające akcje, słowem: nie piękno gry, tylko punkty, które ostatecznie udało się dopisać. Tottenham, Arsenal i Chelsea wygrały swoje spotkania, Tottenham strzelając gola w przedostatniej minucie meczu, Chelsea zdobywając bramkę kilkadziesiąt sekund wcześniej, Arsenal czyniąc to parę chwil po rozpoczęciu gry. Czy jest sens wydziwiać nad stylem, w jakim się to odbyło? Nad nerwami, które były udziałem kibiców w trakcie tych meczów, zwłaszcza że w przypadku Kogutów i Kanonierów były to mecze teoretycznie łatwe do wygrania?

Pisałem przed tygodniem o „północnolondyńskim wirusie”, wyliczając niektóre z jego objawów, dziś miałbym ochotę dopisać kolejne. Na przykład taki oto, że pod koniec maja kibice z północnego Londynu siadają w którymś z pubów do podsumowań, wspominają zakończony właśnie sezon i nie, nie wybierają najpiękniejszych bramek, zwycięstw najbardziej imponujących, pościgów najbardziej niezwykłych, tylko najfatalniejsze pudła, jakie oglądali w wydaniu swoich ulubieńców (Gervinho w pierwszej trójce…) albo najgorsze mecze, których byli świadkami (Tottenham-Southampton również na podium – mecz, w którym przed golem Bale’a gospodarze nie oddali ani jednego celnego strzału na bramkę Boruca…). Nick Hornby byłby z nas zadowolony, pytanie zresztą, czy ostatnie sezony Arsenalu nie inspirują go do przygotowania jakiegoś gruntownie rozszerzonego wydania „Futbolowej gorączki”?

Nadmiar słów w poprzednich akapitach służy, jak podejrzewam, przykryciu nieprzyjemnej prawdy: czterech tak fatalnych spotkań, jak wczorajsze, pożal się Boże, starcia Tottenhamu z Southamptonem i QPR z Arsenalem, oraz dzisiejsze, pożal się Boże, pojedynki Liverpoolu z Evertonem i Manchesteru United z Chelsea, nie oglądałem bodaj nigdy w blisko pięcioletniej historii weekendowego blogowania o Premier League. „Zawsze mogłeś przerzucić się na Wigan”, odpowiecie, i będziecie mieli sporo racji, bo w blisko pięcioletniej historii weekendowego blogowania dałem się również poznać jako sympatyk tej drużyny i jej powtarzających się co roku jak przylot bocianów nad Wisłę heroicznych zmagań o utrzymanie w Premier League. Odpowiedź na pytanie, która z drużyn niemających jeszcze 40 punktów w tabeli ostatecznie uniknie spadku, jest zresztą dużo mniej oczywista niż odpowiedź na pytanie, która z londyńskich drużyn znajdzie się poza pierwszą czwórką.

No dobra. W tym momencie sezonu liczy się wyłącznie wynik, ale mieliśmy prawo spodziewać się lepszego widowiska na Old Trafford. Widowiska teoretycznie z podtekstami (zadawniony konflikt Ferguson-Benitez, dwie wcześniejsze porażki MU z Chelsea w tym sezonie…). Widowiska, którego gospodarze zasłużenie cieszą się opinią drużyny, która nikomu nie przepuści, bo inaczej nie przepuściłby jej menedżer. Widowiska, w którym, niestety, MU nie dostroił się do poziomu gości – mimo iż grających 65. mecz w sezonie i niemających ostatnio przerw w środku tygodnia (półfinały Ligi Europejskiej), to przecież sprawiających wrażenie drużyny najświeższej z całej pierwszej piątki Premier League. Widowiska, któremu hedlajny uratował (rzec by można, tradycyjnie w przypadku tego stadionu) Howard Webb do spółki z Davidem Luizem, zwijającym się z bólu jak konający łabędź po ostrym wejściu Rafaela i jednocześnie dość bezwstydnie rechoczącym w oczekiwaniu na czerwoną kartkę dla rodaka.

Nie żeby Chelsea jakoś nadmiernie pchała się do przodu, ale i tak miała przewagę (nie tylko terytorialną – także jeśli chodzi o czas spędzony przy piłce i strzały na bramkę). Piłkarze Beniteza grali ostrożnie, starając się uniemożliwić rywalom szybki atak skrzydłami, a zarazem bez większych trudności opanowując sytuację w środku pola. Szczęście, którego zabrakło Oscarowi w pierwszej połowie (po jego uderzeniu Lindegaard zbił piłkę na słupek, a następnie złapał), dopisało ostatecznie najlepszemu w drużynie – i dziś, i w skali całego sezonu – Juanowi Macie. Piłka znów odbiła się od zawodnika MU (niezłego dziś skądinąd zastępcy Carricka – Phila Jonesa) i od słupka, ale tym razem wpadła do siatki. Wcześniej solidarnie psuli wszyscy: i van Persie, i Lampard strzały, i rezerwowy Rooney, i rezerwowy Torres proste przyjęcia piłki, jednak Chelsea niewątpliwie starała się bardziej. Gospodarze ruszali się jak muchy w smole, rozczarowywał Cleverley, Giggs poza bajecznym podaniem do van Persiego tuż przed końcem pierwszej połowy nie pokazał niczego, Anderson bywał wręcz komiczny. Dlaczego w takim meczu, jeśli już Ferguson postanowił pogmerać nieco w doborze personelu, nie wyszedł Kagawa – niewątpliwie bardziej pomysłowy od całej wymienionej trójki?

Owszem, to nie jest pytanie, które spędzałoby sen z powiek kibicowi United – zadaję je więc w imieniu kibiców Arsenalu i Tottenhamu. Opanowany przez futbolową gorączkę, odliczam godziny do środowego meczu na Stamford Bridge. Niby nie robię sobie wielkich nadziei, niby od dawna przeczuwam, w którą stronę to zmierza, a przecież to silniejsze ode mnie. Futbol jest okrutny? Chociaż tyle, że jak zaglądam na zaprzyjaźnione (tak, tak…) blogi Arsenalu, to widzę, że tam również panikują. Północnolondyński wirus.

Numer dwudziesty

Na szczęście przychodzi w końcu taki moment, kiedy można po prostu bić brawo. Słaby czy nie – mistrz Anglii. Na cztery kolejki przed końcem, z arcybezpieczną przewagą punktową i miażdżącym stosunkiem bramek. Z najskuteczniejszym snajperem ligi, jej najlepszym prawym obrońcą („jaki był przełomowy moment w drodze po mistrzostwo?”, zapytał wczoraj Gary Neville Ryana Giggsa – „znaleźliśmy wreszcie dobrego prawego obrońcę”, usłyszał w odpowiedzi…) i cofniętym rozgrywającym, z bramkarzem, który najlepszy stanie się zapewne w ciągu paru kolejnych sezonów oraz kilkoma jeszcze piłkarzami, których rywale mogą tylko zazdrościć. Z legendami tej ligi, Giggsem i Scholesem, z Rooneyem, który oby przezwyciężył obecny kryzys (wczorajsza asysta była przedniej miary), z Ferdinandem, który już zdołał to zrobić, z więcej niż obiecującymi Welbeckiem czy Cleverleyem. Z menedżerem, przy którego nazwisku każdy przymiotnik wydaje się zbyt słaby. Trzynaście mistrzostw kraju, dwie wygrane w Lidze Mistrzów, pomniejszych pucharów pewnie ze trzydzieści, panie i panowie, sir Alex Ferguson…

Przelatuję w pamięci ostatnie dziewięć miesięcy. Transfer van Persiego, który okazał się kluczowy („Jest lepszy niż ci się wydaje”, mówił Fergusonowi Wenger po tym, jak dobili targu; miał cholerną rację). Nieoczywisty początek: porażka z Evertonem, szczęśliwe zwycięstwa z Liverpoolem i Chelsea, sensacyjna wpadka na Old Trafford z Tottenhamem (najwięcej punktów urwał Fergusonowi Villas-Boas…), dyskusje o obsadzie bramki i błędy defensywy, grającej długo bez Vidicia (te wyniki 3:2, 4:2, 4:3…), wreszcie świąteczny czas, w którym maszyna zaczęła się rozpędzać, a przesądzający okazał się mecz z Newcastle, znak firmowy tej drużyny (jeszcze raz wpadki w obronie, gonienie wyniku i fenomenalny finisz, dający wygraną 4:3)…

Nie, to nie jest czas stawiania pytań – o skrzydłowych na przykład. To czas gratulacji, zachwytu i podziwu. Z biografii menedżera MU, autorstwa Patricka Barclaya, utkwiło mi w pamięci zdanie „Może już nigdy nie będzie następnego Fergusona”. Może już nigdy nie będzie kogoś, kto osiągnął tak wiele i wychował tak wielu, ani na moment nie poddając się nostalgii i codziennie o szóstej zaczynając od nowa. Cantona? Beckham? Najlepszym piłkarzem w historii MU może być Phil Jones, mówi menedżer Czerwonych Diabłów. A imię jego przyszłość.

Zroojnowany

Żeby się nadmiernie nie rozpisywać: z perspektywy Alexa Fergusona i bardzo wielu jego piłkarzy obecny sezon mógłby się już skończyć. W najbliższych spotkaniach wydrzeć tych kilka brakujących punktów, przypieczętować trzynasty tytuł Szkota, odebrany w dodatku „hałaśliwym sąsiadom”, zapomnieć, jak poszło w pucharach, wyjechać na wakacje, zresetować się i zacząć od nowa.

Pisałem tu niedawno, że tak słabego mistrza Anglii dawno nie miała – wywołując falę krytyk fanów MU, podnoszących np., że piłkarze Fergusona w 33 spotkaniach przegrali zaledwie czterokrotnie albo że przez większą część sezonu kapitalnie grał van Persie. Wytłumaczę jeszcze raz: wyobraźcie sobie listę przebojów, na której od wielu tygodni króluje słabsza piosenka świetnego skądinąd zespołu. Króluje, bo inne piosenki są jeszcze słabsze i naprawdę nie ma sensu na nie głosować. To, że króluje, nie oznacza, że zaczynacie uważać ją za arcydzieło, zwłaszcza że przed paroma laty słuchaliście już arcydzieł, pamiętacie, że poprzednie płyty tej kapeli były lepsze i macie nadzieję, że następna, przyszłoroczna, znów będzie super. Wśród słabszej konkurencji wygrywa, jest na topie, słuchacie jej w kółko, ale w głębi serca wiecie, że… bywało lepiej.

Wystarczy spojrzeć na Wayne’a Rooneya – piłkarza, dla którego ten sezon powinien się skończyć w pierwszej kolejności. Burza, jaka wybuchła wokół posadzenia go na ławce podczas meczu z Realem, wzbudziła nieuzasadnione moim zdaniem hipotezy na temat jego przyszłości w MU, ale że ikona klubu potrzebuje nowego początku jeszcze bardziej niż np. Anderson, Valencia czy Nani, jest przecież oczywiste. I problemem nie jest pozycja, jaką przyszło mu zajmować wczoraj na boisku – w drugiej linii albo za plecami wysuniętego napastnika grywał w ostatnich latach wielokrotnie, imponując kreatywnością, energią, niestrudzonym bieganiem za i między rywalami. Problemem jest generalny kryzys formy, wywołany przez trapiące go nieustannie kłopoty ze zdrowiem (niby nie łapie poważnych kontuzji, ale drobne urazy uniemożliwiają odzyskanie rytmu gry czy nawet regularnych treningów). W przełamaniu się nie pomagają wścibskie media, komentujące każde zdjęcie z boiska; na Upton Park sprawę pogorszył udział Rooneya w obu bramkach gospodarzy: kontra dająca West Hamowi pierwszego gola zaczęła się od jego straty, przy drugiej dał się nabrać na zwód Diame. Inna sprawa, że wprowadzony na jego miejsce Giggs wcale nie grał lepiej…

Mecz z West Hamem zapamiętany będzie głównie z powodu ładnej bramki Diame i staranowania przez Andy’ego Carrolla Davida de Gei (gol van Persiego padł wprawdzie ze spalonego, ale podobnych błędów sędziowskich notujemy na tyle dużo, że powodu do wspomnień z tego nie zrobimy). Nie przesądzając sporu między menedżerami, czy angielski napastnik powinien był po wejściu w Hiszpana wylecieć z boiska (Sam Allardyce tłumaczył wypożyczonego z Liverpoolu piłkarza, że był zanadto rozpędzony – samochód, który pędzi po autostradzie, również potrzebuje kilkuset metrów, by wytracić impet), zauważmy jedynie, że de Gea stwardniał i w powietrznych pojedynkach z rywalami radzi sobie coraz lepiej. Wczoraj nie tylko Carroll, ale także Nolan, Reid i Vaz Te robili wszystko, by chłopak się pogubił; menedżer West Hamu przyznawał wprost, że takie mieli instrukcje – ale bramkarz MU dał radę, a kłopoty z niezłym skądinąd Andym Carrollem mieli raczej Ferdinand i Vidić.

W sumie jednak utwierdziłem się w swoich opiniach. Mistrz Anglii, zgoda. Jak nikt inny umie odrabiać straty, oczywiście. Z lepszym Kagawą, skutecznym znów van Persiem, spokojnym Carrickiem i coraz lepszym u jego boku Jonesem, tak. Ale czy mocny mistrz, dam się przekonać pewnie dopiero po wakacjach, wakacyjnych zakupach i nowym początku Wayne’a Rooneya.

Agueroooooo!

Tak, oczywiście, Manchester United praktycznie jest już mistrzem Anglii. Tak, oczywiście, równie słabego mistrza Anglia dawno nie miała. Ilustracji tez tezy znalazłoby się dużo więcej niż tylko dzisiejsza, i nawet nie trzeba sięgać aż do Ligi Mistrzów – także w Premier League meczów, w których sir Alex Ferguson dawał się przechytrzyć rywalom, znalazłoby się trochę, o czym jako kibic drużyny, która zdobyła w dwumeczu z MU aż cztery punkty, mogę zaświadczyć z łatwością.

Najprościej symbolem tej słabości uczynić Wayne’a Rooneya i zapytać dlaczego piłkarz ten od tak dawna nie strzelił gola rangi dzisiejszego trafienia Sergio Aguero. Nie klasy tego trafienia (i poprzedzającego je biegu, z przyklejoną do nogi piłką i trzema zamachami, na które nabierali się mijani po drodze gracze gospodarzy) – tej mógłby Argentyńczykowi pozazdrościć jego najgalaktyczniejszy kolega z reprezentacji – ale znaczenia właśnie. Mamy oto mecz, w którym drużyna potrzebuje błysku geniuszu jednej ze swoich ikon… Gdybyż tylko ta ikona nie była tak cholernie ociężała…

Akurat Rooney wróci do formy po wakacjach, nie mam co do tego wątpliwości – tak samo jak nie mam wątpliwości co do tego, że jutrzejsze media nie zostawią na nim suchej nitki. I chyba także co do tego, że Roberto Mancini pozostanie trenerem Manchesteru City również w kolejnym sezonie – bo jak już wspomnieliśmy angielską prasę, to wypada powiedzieć, że w tych dniach wyssała z palca m.in. tezę, iż jeśli menedżer MC przegra te derby, będzie musiał odejść. Jasne, że skala wydatków, które wiązały się z wygraniem przez ten klub mistrzostwa Anglii, jest na tyle bulwersująca, iż trudno myśleć o jego właścicielach z sympatią. A przecież akurat w kwestii polityki personalnej nie sposób odmówić szejkom zdrowego rozsądku: kiedy już komuś powierzyli drużynę, są cierpliwi i konsekwentni, nawet Marka Hughesa trzymali dłużej, niż było trzeba.

Dziś Roberto Mancini dał radę po raz kolejny. Już w pierwszej połowie – niezwykle otwartej, co jednak nie dziwiło, zważywszy na tendencje MU do gry z kontrataku, podobieństwo ustawienia obu drużyn i inteligencję, z jaką tacy Silva czy Welbeck potrafili uwalniać się spod opieki kryjących ich zawodników (czasami wyglądało to jak starcie drużyn grających w ustawieniu 4-2-4) – piłkarze MC grali szybciej i podawali celniej, parę razy pozostając tak naprawdę o centymetry w skuteczności ostatniego podania. W drugiej połowie podkręcili jeszcze tempo, zmusili Ryana Giggsa do błędu i wyszli na prowadzenie do uderzeniu niezłego skądinąd Milnera. United wprawdzie szczęśliwie wyrównało, po rzucie wolnym van Persiego, samobójczym trafieniu naciskanego przez Jonesa Kompany’ego i przy nadmiernej chyba bierności Harta. Później jednak… Zachwycaliśmy się ostatnio fenomenalną postawą Carricka w tym sezonie, ale przyznacie chyba, że ani on, ani Giggs nie byli w stanie narzucić rytmu gry, a przestrzeń, jaka otwierała się za ich plecami dla Silvy, Nasriego, a w końcu Aguero, prosiła się o nieszczęście. Dlaczego Giggsa nie zastąpił Cleverley, póki jeszcze nie było za późno?

Od analizy taktycznej mamy Michaela Coxa. To, co wydarzyło się na 12 minut przed końcem meczu, wybiło się wszakże ponad strategiczne niuanse: było błyskiem geniuszu. Oto Yaya Toure znalazł w końcu przed polem karnym Sergio Aguero – będącego ponoć nie w pełni sił i dlatego zaczynającego na ławce zawodnika, którego podobny gol, choć strzelony innemu rywalowi, strącił MU w otchłań w ostatniej minucie ostatniej kolejki ostatniego sezonu. Później zaś… nic się nie stało. Żadnego Fergie Time, żadnego szalonego pościgu Czerwonych Diabłów. Mancini miał rację, kiedy mówił przed meczem, że problem z MU to problem ze strachem, jaki się odczuwa grając przeciwko tej drużynie, i że jeśli ów strach uda się opanować, to…

Nie taki Diabeł straszny, jak go malują.

PS Zapraszam na profil facebookowy mojego bloga i mojej książki. Tam też, mam nadzieję, będzie się dało podyskutować, wrzucić ciekawego linka, podzielić się informacją. Nie tylko dla piłkoholików, mam nadzieję.

Wayne? Nie kupuję

Czy świat odrobinkę nie zwariował? Świat medialny przynajmniej. Czy jedna decyzja, jedno posadzenie na ławce rezerwowych piłkarza – zgoda, w jednym z najważniejszych meczów sezonu, ale w drużynie, której menedżer od lat z całą bezwzględnością stosuje rotację piłkarzy i który zrobił to samo z tym dokładnie piłkarzem cztery lata wcześniej podczas pojedynku z Interem – uprawnia do ogłaszania, że latem Wayne Rooney odejdzie z Manchesteru United?
Zgoda, były precedensy. Odsyłani na ławkę w ważnych meczach Devid Beckham, Ruud van Nistelrooy czy Dymitar Berbatow prędzej czy później odchodzili z klubu. Zgoda, w przypadku samego Wayne’a Rooneya istnieją zaszłości między piłkarzem a menedżerem i klubem (patrz historia z 2010 r. o kuszeniu przez Manchester City, publicznie formułowane zastrzeżenia na temat ambicji właścicieli). Wiele razy sir Alex wykazywał się też  nadzwyczajnym nosem przy pozbywaniu się zawodników, o których wiedział wcześniej, niż ktokolwiek inny, że osiągnęli już szczyt możliwości. Rooney ma 27 lat i całkiem niemałą historię kontuzji…
Zanim jednak o tym, powtórzmy proste zdanie na temat samego meczu z Realem. Czerwone Diabły nie odpadły, bo sędziwy menedżer posadził na ławce jednego z najgroźniejszych i najofiarniej walczących zwykle piłkarzy. Ferguson posadził zawodnika powoli odzyskującego formę po infekcji; piłkarza, który w meczu na Santiago Bernabeu zawiódł w realizacji zadań defensywnych (najgroźniejsze akcje Królewskich poszły jego stroną). To raz. Dwa: w rewanżu Ryan Giggs zrobił wszystko to, czego przed dwoma tygodniami oczekiwano od Rooneya, i w ogóle zespół funkcjonował bez zarzutu. Robiono mi tu czasem w komentarzach uwagi, że Manchesteru United w tym sezonie nie doceniam – tym razem byłem pod wrażeniem. Kontrowersyjnej czerwonej kartki nie da się wpisać w przedmeczowe założenia, w osłabieniu trudno się bronić przeciwko znajdującym każdy centymetr wolnej przestrzeni na boisku Xabiemu Alonso, Modriciowi czy Ozilowi.
Powiedzmy i drugie proste zdanie. Z biografii napisanej przez Patricka Barclaya, ale i z wypowiedzi samego Fergusona wynika, że kluczem do jego sukcesów menedżerskich jest absolutne panowanie nad sytuacją, „kontrola”. W szatni zapełnianej przez multimilionerów Szkot jest panem i władcą – jeśli ktoś wymyka się spod kontroli, zaczyna np. marudzić coś po kątach, bywa oddawany katu.
Równocześnie jednak ten pan i władca potrafi być dla swoich piłkarzy zaskakująco ojcowski. Z upływem lat nauczył się temperować legendarne wybuchy złości. Samego Rooneya zawsze prowadził z ogromnym wyczuciem, pomagając przetrwać i obyczajowy skandal, i wspomnianą aferę wokół nieprzedłużania kontraktu. Wysłanie wówczas Anglika do wyspecjalizowanego ośrodka treningowego w USA okazało się doskonałym posunięciem – Rooney wrócił do wielkiej formy i odzyskał zaufanie kibiców. Jedyne pytanie, jakie warto sobie zadawać dziś – kiedy ta forma znów się gdzieś zagubiła, a porównania z równym mu niegdyś statusem Cristiano Ronaldo brzmią wyjątkowo boleśnie – czy podobną operację zdoła przeprowadzić ponownie?
Tak, świat medialny odrobinkę zwariował. Od rana czytam analizy na temat przyszłości „przygasającej gwiazdy” autorstwa ludzi, którzy jeszcze niedawno opisywali starcie Real-MU niemal wyłącznie w kategoriach konfrontacji Rooney-Ronaldo. Widzę, z jaką łatwością znajdują argumenty za odejściem (rekordowo wysoki kontrakt – to klub, urażona ambicja – to piłkarz), jak operują kwotami, które trzeba będzie za niego zapłacić. Jednodniowe dziennikarstwo.
Uważam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Wayne Rooney zacisnął zęby jeszcze raz. Żeby wrócił do formy, której obniżki w mediach nie zauważono. Żeby zagrał w pierwszym składzie w weekend, żeby zdobył do lata parę bramek, pomagając klubowi odzyskać mistrzostwo kraju, żeby wrócił po wakacjach, a następnie przedłużył kontrakt (zapewne już z mniejszą tygodniówką, ale to inny temat). Żeby z upływem czasu dawał sir Alexowi jeszcze więcej możliwości, jeśli idzie o miejsce zajmowane na boisku.
W tym, co się stało we środę, nie ma żadnego spisku, demonicznej strategii i księgowych kalkulacji. Rooney nie zagrał w meczu z Realem, bo nie był w pełni formy na mecz z Realem, a Wellbeck czy Giggs lepiej pasowali do koncepcji Fergusona. Trzecie proste zdanie w tekście. I kropka.

Czy świat odrobinkę nie zwariował? Świat medialny przynajmniej. Czy jedna decyzja, jedno posadzenie na ławce rezerwowych piłkarza – zgoda, w jednym z najważniejszych meczów sezonu, ale w drużynie, której menedżer od lat z całą bezwzględnością stosuje rotację piłkarzy i który zrobił to samo z tym dokładnie piłkarzem cztery lata wcześniej podczas pojedynku z Interem – uprawnia do ogłaszania, że latem Wayne Rooney odejdzie z Manchesteru United?

Zgoda, były precedensy. Odsyłani na ławkę w ważnych meczach Devid Beckham, Ruud van Nistelrooy czy Dymitar Berbatow prędzej czy później odchodzili z klubu. Zgoda, w przypadku samego Wayne’a Rooneya istnieją zaszłości między piłkarzem a menedżerem i klubem (patrz historia z 2010 r. o kuszeniu przez Manchester City, publicznie formułowane zastrzeżenia na temat ambicji właścicieli). Wiele razy sir Alex wykazywał się też  nadzwyczajnym nosem przy pozbywaniu się zawodników, o których wiedział wcześniej, niż ktokolwiek inny, że osiągnęli już szczyt możliwości. Rooney ma 27 lat i całkiem niemałą historię kontuzji…

Zanim jednak o tym, powtórzmy proste zdanie na temat samego meczu z Realem. Czerwone Diabły nie odpadły, bo sędziwy menedżer posadził na ławce jednego z najgroźniejszych i najofiarniej walczących zwykle piłkarzy. Ferguson posadził zawodnika powoli odzyskującego formę po infekcji; piłkarza, który w meczu na Santiago Bernabeu zawiódł w realizacji zadań defensywnych (najgroźniejsze akcje Królewskich poszły jego stroną). To raz. Dwa: w rewanżu Ryan Giggs zrobił wszystko to, czego przed dwoma tygodniami oczekiwano od Rooneya, i w ogóle zespół funkcjonował bez zarzutu. Robiono mi tu czasem w komentarzach uwagi, że Manchesteru United w tym sezonie nie doceniam – tym razem byłem pod wrażeniem. Kontrowersyjnej czerwonej kartki nie da się wpisać w przedmeczowe założenia, w osłabieniu trudno się bronić przeciwko znajdującym każdy centymetr wolnej przestrzeni na boisku Xabiemu Alonso, Modriciowi czy Ozilowi.

Powiedzmy i drugie proste zdanie. Z biografii napisanej przez Patricka Barclaya, ale i z wypowiedzi samego Fergusona wynika, że kluczem do jego sukcesów menedżerskich jest absolutne panowanie nad sytuacją, „kontrola”. W szatni zapełnianej przez multimilionerów Szkot jest panem i władcą – jeśli ktoś wymyka się spod kontroli, zaczyna np. marudzić coś po kątach, bywa oddawany katu.

Równocześnie jednak ten pan i władca potrafi być dla swoich piłkarzy zaskakująco ojcowski. Z upływem lat nauczył się temperować legendarne wybuchy złości. Samego Rooneya zawsze prowadził z ogromnym wyczuciem, pomagając przetrwać i obyczajowy skandal, i wspomnianą aferę wokół nieprzedłużania kontraktu. Wysłanie wówczas Anglika do wyspecjalizowanego ośrodka treningowego w USA okazało się doskonałym posunięciem – Rooney wrócił do wielkiej formy i odzyskał zaufanie kibiców. Jedyne pytanie, jakie warto sobie zadawać dziś – kiedy ta forma znów się gdzieś zagubiła, a porównania z równym mu niegdyś statusem Cristiano Ronaldo brzmią wyjątkowo boleśnie – czy podobną operację zdoła przeprowadzić ponownie?

Tak, świat medialny odrobinkę zwariował. Od rana czytam analizy na temat przyszłości „przygasającej gwiazdy” autorstwa ludzi, którzy jeszcze niedawno opisywali starcie Real-MU niemal wyłącznie w kategoriach konfrontacji Rooney-Ronaldo. Widzę, z jaką łatwością znajdują argumenty za odejściem (rekordowo wysoki kontrakt – to klub, urażona ambicja – to piłkarz), jak operują kwotami, które trzeba będzie za niego zapłacić. Jednodniowe dziennikarstwo.

Uważam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Wayne Rooney zacisnął zęby jeszcze raz. Żeby wrócił do formy, której obniżki w mediach nie zauważono. Żeby zagrał w pierwszym składzie w weekend, żeby zdobył do lata parę bramek, pomagając klubowi odzyskać mistrzostwo kraju, żeby wrócił po wakacjach, a następnie przedłużył kontrakt (zapewne już z mniejszą tygodniówką, ale to inny temat). Żeby z upływem czasu dawał sir Alexowi jeszcze więcej możliwości, jeśli idzie o miejsce zajmowane na boisku.

W tym, co się stało we środę, nie ma żadnego spisku, demonicznej strategii i księgowych kalkulacji. Rooney nie zagrał w meczu z Realem, bo nie był w pełni formy na mecz z Realem, a Wellbeck czy Giggs lepiej pasowali do koncepcji Fergusona. Trzecie proste zdanie w tekście. I kropka.

Luka na Lukę

Wiele musiało się złożyć na ten sukces Realu. Po pierwsze, oczywiście, decyzja sędziego o wyrzuceniu z boiska Naniego. Decyzja krzywdząca: Portugalczyk wprawdzie trafił rywala wysoko uniesioną nogą, co można było zinterpretować jako niebezpieczne zagranie, ale żółta kartka byłaby w tym przypadku karą wystarczającą. Po drugie, skoro już przy tym jesteśmy, decyzja sir Alexa o wystawieniu w tak ważnym meczu niemal niegrającego ostatnimi miesiącami Naniego: chciał się chłopak pokazać, miał poczucie, że gra o swoją przyszłość, no i przeszarżował – to wejście było mimo wszystko (czyli mimo błędu sędziego) niepotrzebne.

Po trzecie, fantastyczny gol zawodnika, którego okrzyknięto już w Hiszpanii najgorszym transferem sezonu. Luka Modrić nie przebił się dotąd do pierwszego składu Realu, grał ogony, na treningach chodził ze spuszczoną głową, niektórzy już widzieli go wypożyczonego z powrotem na Wyspy… Typowa zagrywka złośliwego futbolowego demiurga: najważniejszego jak dotąd gola w sezonie dał Królewskim piłkarz, który w Tottenhamie strzelał bramki rzadko (choć zdarzały się równie efektowne) i który miał mnóstwo powodów, żeby w takim momencie szukać raczej jeszcze jednego podania. Jeśli mam poczucie, że w ostatnich dniach napisał się kolejny rozdział fascynującej biografii również spisywanego na straty Jose Mourinho, to także dlatego, że niemal natychmiast po czerwonej kartce Naniego wydelegował do gry Chorwata. Niezależnie od pięknego gola: właśnie dzięki Modriciowi akcje Realu zaczęły się zazębiać. Bóg futbolu lubi takie historie. Podobnie jak to, że kolejnym bohaterem Realu został rezerwowy bramkarz. I to, że swoich dawnych kolegów ostatecznie pognębił Cristiano Ronaldo.

Idźmy dalej. Na sukces Realu musiała się złożyć choroba Tito Vilanovy i zadyszka Barcelony pod wodzą Jordiego Roury: Kastylijczycy po sukcesie w Pucharze Króla przyjechali na Old Trafford z wiarą, że ten sezon nie jest jeszcze stracony… Nie jestem natomiast pewien, czy na sukces Realu złożyła się nieobecność w pierwszym składzie MU Wayne’a Rooneya – jedno z „tych” rozstrzygnięć sir Alexa Fergusona, po których obdarzeni co lepszą pamięcią dziennikarze wspominają, jak w wielkich meczach Szkot zaczynał sadzać na ławce Beckhama czy van Nistelrooya, by następnie bez sentymentów pozbywać się ich z drużyny. Rzecz w tym, że taktyka MU na mecz z Realem wydawała się optymalna, a jej realizacja bez Rooneya nie budziła zastrzeżeń. Że Manchester United będzie grał z kontry, było jasne – tak samo jak to, że będzie zagrażał Realowi przy stałych fragmentach gry. Że za plecami van Persiego operuje szybszy od Rooenya Welbeck – również było zrozumiałe. Podobnie jak to, że kluczem do zatrzymania Ronaldo jest wyłączenie z gry Xabiego Alonso (lekcję poglądową, jak się to robi, dał całej Europie Jürgen Klopp z Borussią Dortmund): obskakiwany właśnie przez Welbecka hiszpański rozgrywający podawał głównie do bocznych obrońców, względnie do Khediry. Rooney, jak pamiętamy, nie nadążał za akcjami Realu na Santiago Bernabeu.

Szkoda Giggsa. Na temat Walijczyka układałem przez pierwsze 45 minut całą odę, zachwycony zarówno jego zagraniami z pierwszej piłki, jak umiejętnym zwalnianiem gry. Kiedy było trzeba Giggs potrafił jak przed dwudziestoma laty minąć rywala albo – jak przed laty dziesięcioma – odebrać mu piłkę zdecydowanym wślizgiem. Jeśli dzisiejszy mecz dostarczył mi kolejnego dowodu na okrucieństwo futbolu, to ze względu na Walijczyka właśnie, który w swoim tysięcznym meczu w barwach MU nie zasługiwał na porażkę. Jego zespół kontratakował, jego zespół był nieprawdopodobnie groźny podczas rzutów rożnych, obijał słupki i zmuszał bramkarza do wykazywania się niezwykłym kunsztem; jego zespół objął prowadzenie, kontrolował grę, neutralizował najgroźniejszych zawodników Realu, słowem: zrobił wszystko, co mógł, żeby wyjść z tego dwumeczu zwycięsko. Niestety, po czerwonej kartce Naniego nie mógł zrobić jeszcze więcej: miejsce opuszczone po Portugalczyka musiał wypełnić Welbeck, Xabi Alonso odzyskał swobodę, a chwilę potem w środku pola zrobiła się luka, w której pojawił się Luka… „Wspaniali Anglicy, jaka szkoda, że nie żyją”, jak to kiedyś ujął Marek Bieńczyk.

Sir Alex był zbyt wstrząśnięty, by stanąć przed dziennikarzami, ale sir Alex dał radę. Jose Mourinho powiedział, że lepszy zespół… przegrał, co odebrano niemal jak złożenie podania o pracę na Old Trafford. Chyba jednak za wcześnie: ani Ferguson nie myśli o emeryturze, ani jego zwierzchnicy nie są zachwyceni, myśląc o zatrudnieniu tak kontrowersyjnej postaci, no i Wyjątkowy nadal ma coś do udowodnienia w Madrycie.

Liga Mistrzów na żywo: Real-MU

09.15

Dwie legendarne drużyny. Dwóch legendarnych trenerów. Napisałbym największych, gdyby nie ten trzeci, który zwykł z nimi wygrywać, odpoczywający właśnie w Nowym Jorku przed czekającymi go nowymi obowiązkami w Bawarii. Wielkie gwiazdy, z van Persiem czy Ronaldo. Napisałbym największe, gdyby nie ci trzeci, z Katalonii, którzy zwykli odbierać im ostatnio Złote Piłki. No ale nic, nie ma co narzekać – o tych trzecich (pierwszych?) także będzie okazja napisać. I tak mamy pojedynek, co się zowie. Z podtekstami.

09.25

Podtekst pierwszy: jeszcze paręnaście miesięcy temu napisalibyśmy, że oto obecny menedżer Manchesteru United mierzy się z przyszłym. Dziś już tak nie napiszemy. Po tym, co się stało w Madrycie, i przy całej aurze, którą przyniósł ze sobą do Hiszpanii z Interu, wątpię, by klub z Old Trafford zdecydował się na zatrudnienie Jose Mourinho. Za dużo kontrowersji, za dużo konfliktów i skandali, jak na wizerunek i profil największego klubu Premier League. Jasne: także sir Alex potrafi się pieklić, skrytykować sędziów i zbluzgać dziennikarzy, ale palca do oka rywala dotąd nie wkładał. Zdarza mu się toczyć wojny, ale nie przeciwko wszystkim. I nie są to wojny osobiste, raczej toczone w imię klubu: w przypadku Jose Mourinho „ja” jest zawsze ważniejsze od „my” – a na to w Manchesterze przyzwolenia nie będzie. Już prędzej Mourinho dogada się z Abramowiczem albo poszuka pracy w Paryżu.

Ciekawe, że pisząc to mam wrażenie, iż wszystkie strony w ten sposób coś stracą.

10.00

Podtekst drugi: Hiszpania kontra Anglia, Premier League kontra Primera Division. Niewątpliwie najlepszy klub na Wyspach (najlepszy nie znaczy w tym przypadku: niemający problemów) kontra klub, o którego kryzysie pisze się od miesięcy: z podzieloną szatnią, z trenerem kwestionowanym jak nigdy dotąd, z największym rywalem, którego plecy dawno zniknęły w oddali. Rzecz w tym, że wynik tej konfrontacji wcale nie jest oczywisty. Że mocne strony Manchesteru United, chwilowo wystarczające, by dzielić i rządzić w angielskiej ekstraklasie, mogą nie wystarczyć do zatrzymania „kryzysowego” Realu. Jakie to mocne strony, w przypadku obu drużyn, jeszcze sobie powiemy – na razie zauważmy, że ten dwumecz ocenia się również pod kątem dyskusji o wyższości jednej z lig.

Osobiście uważam, że angielska ekstraklasa przeżywa rok kryzysowy.

10.20

Podtekst trzeci: powrót Ronaldo. Faceta, który wyjeżdżał z Manchesteru PRZED osiągnięciem szczytu swoich możliwości. Faceta, który w Madrycie strzelił 182 gole w 179 występach, notując przy okazji 20 hat-tricków (to właściwie niewiarygodne, że cytuję te statystyki w kontekście człowieka, który przegrywa rywalizację na najlepszego piłkarza świata). Który wyrasta ponad podzieloną szatnię, nie zawraca sobie głowy stratą do Barcelony i wojnami swojego menedżera – który po prostu robi swoje. Czy zdoła go zatrzymać Rafael da Silva, zawodnik, dla którego obecny sezon jest najlepszy w karierze (patrz choćby świetny występ z Evertonem), dojrzalszy, bardziej skoncentrowany, lepiej się ustawiający i niemający już takich skoków adrenaliny jak w pamiętnym ćwierćfinale z Bayernem przed trzema laty? Czy Brazylijczyka będzie wspierał Phil Jones? A może – pyta Daniel Taylor, przypominając taktykę Borussi na mecze z Realem – kluczem będzie nie tyle powstrzywanie szarżującego Ronaldo, co uniemożliwianie jego kolegom podawania piłek w kierunku Portugalczyka?

Innymi słowy: najlepszym sposobem pozostawienia Ronaldo poza grą nie jest ścisłe pilnowanie jego samego, ale ścisłe pilnowanie np. Xabiego Alonso (co w drużynie Jurgena Kloppa robił Gotze). Sposobem drugim jest nie tyle odcięcie Ronaldo od piłek, co pozbawienie go miejsca, w którym mógłby się z piłką rozpędzić; zagęszczenie pola gry na własnej połowie. Tylko że to kompletnie wbrew instynktom, z jakimi Alex Ferguson traktuje piłkę nożną…

10.40

No chyba że Cristiano Ronaldo wyeliminuje dziś sam siebie: spali się emocjonalnie w starciu z klubem, w którym tak naprawdę narodziła się jego gwiazda. Pod okiem tamtego trenera i tamtych kolegów, z którymi przez lata dzielił szatnię i którzy znają jego słabe strony – nie tyle nawet piłkarskie, których w zasadzie nie ma, co emocjonalne – lepiej niż każdy z rywali na Półwyspie Iberyjskim.

Wspominam o tym dla porządku, ale kompletnie w to nie wierzę. Pięć lata temu Ronaldo mógł się spalić przed finałem Ligi Mistrzów w Moskwie. Dziś to kompletnie niemożliwe.

11.00

Alex Ferguson i jego mind games… Czy skoro zapowiada otwartą grę, skoro mówi, że będzie atakował i że mecz z pewnością nie skończy się 0:0, oznacza to właśnie, że zagra asekuracyjnie? Po co atakować Real Madryt, który – tak samo zresztą jak Manchester United – specjalizuje się w kontratakach i gorzej czuje się zmuszony do pedantycznego rozgrywania piłki? Rozumiem, że patrząc w kategoriach dwumeczu warto myśleć o strzeleniu bramki na wyjeździe, ale czy nie łatwiej o nią po uprzednim zagęszczeniu tyłów, nawet z Rooneyem biegającym raczej między rywalami na własnej połowie i czyhającym na szybki atak? Tak, spodziewam się raczej rozsądku niż brawury, raczej ograniczania wolnej przestrzeni na boisku niż jej stwarzania.

Poza wszystkim menedżer MU ma mniej do stracenia: nawet jeśli odpadnie z Ligi Mistrzów, ma wielkie szanse zakończyć sezon z podniesionym czołem i mistrzostwem Anglii, odebranym hałaśliwemu sąsiadowi. Presja nałożona na Jose Mourinho przez klub, przez kibiców i dziennikarzy, przez cały piłkarski świat, ale i przez samego siebie, zaczyna uwierać jak nóż przyłożony do gardła. Zawsze był kunktatorem, umiał planować taktykę nie na jedno spotkanie, ale na dwumecz (albo wręcz: na końcówkę rewanżu)… Boję się powiedzieć głośno: może i on w dzisiejszym spotkaniu postawi przede wszystkim na ostrożność i wyczekiwanie? Widowiska z tego nie będzie, ale Mourinho gra o coś więcej niż widowisko.

11.20

Czasem widowiska stwarzają się same. Także między tymi drużynami. Nie wiem, jak wiele widziałem w Lidze Mistrzów starć bardziej emocjonujących niż dwumecz Real-MU w 2003 roku. 3:1 dla Realu w Madrycie, później pościg MU, powstrzymany przez Ronaldo, tego brazylijskiego oczywiście, i niesatysfakcjonujące Czerwonych Diabłów zwycięstwo 4:3. Roberto Carlos i Michel Salgado sunący bokami, rozegrania w trójkącie Figo-Zidane-McManaman za plecami będącego wówczas w życiowej formie napastnika… Myślę, że dla wielu grających dziś w obu drużynach piłkarzy – dla takiego Modricia na przykład – oglądanie tamtego widowiska było przeżyciem formacyjnym. Czymś, co zapada w pamięć i po czym się myśli: tak, chciałbym kiedyś zagrać w takim spotkaniu.

Była 67. minuta. Zmęczony Ronaldo – człowiek, który pogrzebał nadzieje MU – opuszczał boisko przy owacji na stojąco kibiców z Manchesteru. To z kolei było przeżycie formacyjne dla mnie. Coś z kategorii słuchania „Fields of Athenry” w Gdańsku podczas meczu Hiszpanii z Irlandią. Coś przekraczającego piłkarską plemienność, pokazującego, że są w tym sporcie rzeczy ważniejsze niż wygrana swoich (inna sprawa, że później rezerwowy Beckham strzelił dwa gole, co przy samobóju Helguery dało jeszcze Manchesterowi cień nadziei na cud porównywalny z tamtym monachijskim, z 1999 roku – awansować się nie udało, ale dumę i godność ocalić na pewno).

Nie miałbym nic przeciwko sequelowi.

11.50

Aha, z mojej perspektywy jest przecież podtekst czwarty: Luka Modrić. O ile Cristiano Ronaldo okazał się wart każdego zapłaconego za niego funta, o ile spłacił się Robin van Persie, to droższy przecież od tego ostatniego Chorwat okrzyknięty ponoć został najgorszym transferem obecnego sezonu w Hiszpanii. Przestroga dla Garetha Bale’a, żal Alexa Fergusona, któremu piłkarz tej klasy pasowałby w drugiej linii jak znalazł. Sentymentalny ze mnie dureń: w styczniu, zanim przyspieszono transfer Lewisa Holtby’ego, myślałem po cichutku, że prezes Levy załatwi w swoim partnerskim klubie wypożyczenie grzejącego ławę zawodnika na White Hart Lane…

12.10

Cholera, łapię się na tym, że najbardziej fascynujący w tym wszystkim wydaje mi się on. Wyjątkowy. Człowiek, w czterech czapkach (selekcjonera, trenera, menedżera, ale też manipulatora), że przypomnę cytowanego w „Anatomii zwycięzcy” Andy’ego Roxburgha. Pamiętam radę, którą podzielił się kiedyś z Patrickiem Barclayem znajomy psychoterapeuta, a mówiącą o przeniesieniu w świat sportu pytania, które nieustannie powinien sobie zadawać każdy dziennikarz polityczny: „Dlaczego ten fałszywy sukinsyn mnie okłamuje?”. Pisałem o nim w „Tygodniku” duży tekst, ale było to jeszcze przed tym feralnym sezonem. Z pewnością napiszę kolejny, próbując dociec przyczyn tego, co się stało. Wiem, że fani Realu ze wszystkich sił zaprzeczają pogłoskom o konflikcie w szatni, ale pojedyncze wypowiedzi Casillasa czy Sergio Ramosa raczej nie zostawiają wątpliwości – bardziej zresztą one niż rewelacje dziennika „Marca” o spotkaniu kapitanów klubu z prezesem Perezem i rzekomym ultimatum „albo odejdzie on, albo my”.

Z drugiej strony: to nie jest moment, w którym napięcie między piłkarzami a trenerem będzie dawało znać o sobie. Cel jest zbyt duży. Cel wspólny. Oni też mają coś do udowodnienia. W dodatku w składzie zabraknie kontuzjowanego Casillasa – w tym przypadku może i dobrze, że zabraknie. Jeśli się uda przejść Manchester, a potem następne przeszkody, zapewne nie zmieni to przesądzonego już losu Mourinho i nie przedłuży jego pobytu w Hiszpanii – tak było z Juppem Heynckesem, którego nawet wygrana w Lidze Mistrzów nie uratowała przed zwolnieniem. Ale wszystkim stronom pozwoli otworzyć nowy rozdział. Zachowanie twarzy to nie jest tak mało.

14.30

Przerwałem, żeby popracować w „Tygodniku”. Jeszcze mi trochę zejdzie, ale powrócę tu, bez obaw 😉 W tak zwanym międzyczasie poczytajcie sobie o Ronaldo i van Persiem. Statystyki Holendra pokazują, że Portugalczyk nie powinien być jedynym, na którego temat rozmawiamy.

14.50

A jest przecież także temat Davida de Gei – chłopaka z Madrytu skądinąd, co byłoby dla tego spotkania podtekstem piątym. Chłopaka, którego najbliższe trzy miesiące przesądzą o być albo nie być w klubie. Fenomenalnego na linii, niewiarygodnie interweniującego nogami, ale wciąż niepewnie wychodzącego do górnych piłek, wciąż przepychanego przez rywali i piąstkującego prosto pod ich nogi. Fakt, że Stoke w zimowym okienku transferowym sprowadził Jacka Butlanda, odczytałem jednoznacznie: w lecie do Tony’ego Pullisa zgłosi się jakiś wielki klub, żeby odkupić Asmira Begovicia. Wielki klub, któremu przydałby się lepszy bramkarz jest na wyspach jeden, a i ten transfer wydaje się pasować do Alexa Fergusona: sprowadzając van der Sara z Fulham, również sięgał po golkipera otrzaskanego już z Premier League. Doprawdy: jeśli mówimy o presji, mówimy cały czas o piłkarzach Realu, z tym jednym wyjątkiem w drużynie przeciwnika.

16.10

Kluczowe pojedynki? Prosta piłka: Ronaldo kontra Rafael (i Jones). Ozil kontra Carrick (i obrońcy MU). Pepe i Ramos kontra van Persie i Rooney. Rooney wszakże schodzący do lewej strony – spodziewa się Michael Cox – żeby przywrócić równowagę nadwerężoną koniecznością podwójnej pieczy nad Ronaldo (a może cofający się bliżej środka, żeby naciskać Xabiego Alonso?). 4-2-3-1 Realu, z wysuniętym Benzemą, Ozilem za jego plecami i Ronaldo atakującym ze skrzydeł oraz „metronomem” Xabim Alonso jeszcze głębiej. Po drugiej stronie zapewne z wysuniętym van Persiem i cofniętym Rooneyem, próbującym zapewne wyciągnąć za sobą któregoś z obrońców. Tu również spodziewam się 4-2-3-1, z Jonesem i Carrickiem przed obrońcami.

Wrócę do tematu za jakieś półtorej godziny.

17.50

Padła prośba o uszczegółowienie, więc zaryzykuję: przed Jonesem i Carrickiem trójka Kagawa, Rooney i Young, względnie Cleverley za Kagawę lub Younga. Jest w tym ustawieniu jakaś niepełność, albo – wyrażając to nieco inaczej – reaktywność, która mnie niepokoi (to on ustawia grę swojej drużyny pod rywala, a w gruncie rzeczy pod jego najgroźniejszego piłkarza; Mourinho nie przebudowuje składu pod kątem wyeliminowania z gry, powiedzmy, Rooneya). Jest również wyraz dylematu, przed jakim stoi sir Alex: czy, jak to robił dawniej w wyjazdowych meczach Ligi Mistrzów, skupi się na ograniczaniu rywalowi pola, bezpiecznej grze na bezbramowy remis, czy spróbuje jednak śmielej zaatakować? Za drugą strategią przemawia lęk przed utratą bramki u siebie: prawdziwą zmorą United jest w tym sezonie to, że ich bramkarze rzadko kończą mecz z czystym kontem.

Inna sprawa, że największych szans na zdobycie gola przez MU upatruję w rzutach rożnych. Ile wygrałbym u bukmachera za postawienie na bramkę Vidicia?

18.40

Gdybym miał dołączyć do zabawy, którą na swoim blogu podjął również podgrzewający atmosferę Rafał Stec, i spróbować złożyć jedenastkę z dwóch grających dziś drużyn, to wyglądałaby ona następująco: De Gea – Rafael, Ramos, Vidić, Coentrao – Khedira, Alonso – Ronaldo, Ozil, Rooney – Van Persie. W gruncie rzeczy wpisałem portugalskiego lewego obrońcę, żeby nie wyszło na to, że od Rafała odpisuję, bo w gruncie rzeczy Evra mógłby się tu załapać. Z drugiej strony czy Pepe nie byłby wyborem bezpieczniejszym niż wracający powoli po kontuzji Vidić? O ile oczywiście Pepe może być wyborem „bezpiecznym” w jakimkolwiek sensie tego słowa…

19.10

Jeszcze słówko o przyszłości Mourinho. „a może Mou zaskoczy wszystkich i wybierze opcję z niebieskiej strony Manchesteru? Nie od dziś wiadomo, że Mancini się w City nie sprawdza i według mnie wcale nie jest wykluczone, że Mou tam nie powędruje” – pisze w jednym z komentarzy Cwirek, a ja myślę, że ten most też jest już spalony. Że dla szejków, którzy pokazali już parę razy, że umieją dbać o wizerunek klubu, ten kandydat jest zbyt kontrowersyjny, z tych samych powodów, co dla właścicieli i prezesów MU. Jeśli Anglia, to Londyn…

19.20

Szkoda, że nie zobaczymy kontuzjowanego Scholesa. Szczęście, że zobaczymy Ozila. Czy tylko mnie technika, wyobraźnia i kreatywność, a nawet stosunkowo niepozorna figura Niemca przypomina Rudego z najlepszych czasów? Podania, jakie zagrywa do Ronaldo – nie tylko do Ronaldo przecież – kojarzą mi się z tamtymi podaniami… Biedny Modrić, tej rywalizacji nie mógł wygrać.

19.45

Są składy, są niespodzianki. Może nie tak wielkie w przypadku Realu: młody – i bardzo dobry ostatnio – Varane zamiast powracającego powoli do gry Pepe. W MU Evans zamiast Vidicia, którego nie ma nawet na ławce (jeden mecz na trzy dni, jak widać, wystarczy; Serb nie strzeli po rogu…), a z przodu, wraz z van Persiem i Rooneyem nie tylko Kagawa, ale też Welbeck. To ostatnie nazwałbym wręcz sensacją: trzeci bardzo ofensywny gracz z przodu?

Zapewne to młody Anglik będzie atakował z prawej strony, a Rooney z lewej, zaś Kagawa operował będzie za plecami van Persiego. Ryzykowna strategia, jeśli pamiętać o tym, że trzeba także naciskać na Xabiego Alonso. Ale… strategia na wyjazdową bramkę. I na nasze emocje.

Bo przecież o tym dotąd nie powiedzieliśmy: niby to dwumecz, niby dopiero ćwierćfinał, ale trudno o pojedynek wywołujący większe emocje. Może gdyby się jeszcze wplątała tu ta trzecia, co to ją wspomnieliśmy zaczynając ten dzionek na blogu, ale i na nią przyjdzie pora.

20.00

Tak ważnego meczu w MU Shinji Kagawa jeszcze nie grał. Podobnie Phil Jones. Anglikiem w ostatnich sezonach sir Alex żonglował niemiłosiernie, była i prawa obrona, i środek, i defensywna pomoc. Dziś będzie nie tylko uganiał się za Ronaldo (z Garethem Balem mu się udało) – wraz z Carrickiem i Kagawą właśnie musi mieć oko na Ozila, Khedirę i Xabiego Alonso. Nie zazdroszczę.

Alistair Magowan właśnie ćwierknął, że ostatni mecz, w którym Rooney, van Persie, Kagawa i Welbeck wyszli w pierwszym składzie, to spotkanie z Southamptonem, ledwo przez MU wygrane i z przewagą rywala w posiadaniu piłki. Hmmm…

20.15

A teraz odejdę na chwilkę, żeby mi się makaron do meczu nie rozgotował. Fajny wieczór przed nami.

21.30

Przepiszę na szybko kilka fiszek, bez ładu i składu. Pierwsza była o różnicy w szybkości: niewiarygodnym przyspieszeniu Realu, szybciej grającym piłką (klepka Ronaldo z Ozilem jako jeden tylko z przykładów) i szybciej biegającym. Druga o de Gei: fantastycznym na linii i niepewnym przy wyjściach do górnych piłek – znów to widzieliśmy. Trzecia o Rafaelu, który kwalifikuje się nawet do zmiany (ma już żółtą kartkę) i o tym, że miał grać na Ronaldo, a Portugalczyk tymczasem nader chętnie schodzi do środka, zostawiając miejsce i Ozilowi, i Xabiemu Alonso, i di Marii, i fantastycznemu w akcjach ofensywnych Coentrao. Wszystko, co najgroźniejsze w Realu (bramka CR z podania di Marii, główka CR obroniona z podania Coentrao, strzał Ozila z podania Xabiego Alonso) narodziło się po lewej stronie – tam, gdzie jest Rafael, gdzie miał wracać Rooney i skąd Ronaldo wyciągnął Jonesa. Czwarta fiszka o defensywnych pomocnikach MU, Carricku i Jonesie, dających sobie radę. Piąta o zagubionym Kagawie. Szósta o Welbecku, który dotknął piłki bodaj trzy razy, ale raz strzelił bramkę, a raz był o włos od gola. Siódma o van Persiem, który z całego ofensywnego kwartetu pracował może najwięcej. Ósma, na osobny tekst, o Cristiano Ronaldo: ile pracuje, ile biega, jaki jest groźny. Dziewiąta, również na osobny tekst, o najgenialniejszej z wymyślonych dotąd dyscyplin sportowych: oto mamy drużynę lepszą w każdym calu, z ogromną przewagą, łatwością stwarzania sytuacji, obrywającą nagle potężny cios po rzucie rożnym i mimo osiągniętej znów przewagi zaledwie remisującą. W koszykówce byłoby to niemożliwe. Jak fajnie, że to nie koszykówka…

Ale powiedzmy i to: celność podań MU w pierwszej połowie to 65 procent. Nie jest to przeciętna zespołu, który ma rządzić w Europie.

22.40

A to była dla odmiany bardzo udana połowa MU. Zamknięty sklepik, w końcówce niemal sklonowana linia obrony, bo Valencia, Jones, Carrick i Giggs grali parę zaledwie metrów przed kolegami, i wszystko łapiący de Gea. Łapiący albo odbijający nogami: z jego interwencji nogami właśnie można by w tym sezonie ułożyć niezłą antologię. Bez dwóch zdań piłkarz meczu i bohater Czerwonych Diabłów, przede wszystkim za dwie obrony strzałów Coentrao. Drugi to Michael Carrick, nie dość, że znakomity przed własną bramką, to bliski asysty przy strzale van Persiego. Zawiedli Kagawa i – zwłaszcza – Rooney, któremu wszak nie pomogło ustawienie przy linii bocznej. Nie było odciążenia obrońców i defensywnych pomocników, nie było szybkich wyjść. Ale jest wynik.

22.50

Zabawne, że chwalimy defensywę MU – jej najbardziej nieprzekonującą formację w tym sezonie. Może więc powinniśmy ganić raczej ofensywę Realu? Benzema i Higuain nie pokazali dosłownie nic, Ronaldo był nie do zatrzymania tylko w ciągu pierwszych 45 minut, reszta mogła jedynie strzelać z dystansu. Rozczarowanie brakiem pomysłów w końcówce. Rozczarowanie tym, że rezerwowi Mourinho nie zmienili obrazu gry. Modrić, owszem, podawał celnie, ale głównie po obwodzie – tylko raz znalazł Ronaldo w polu bramkowym. Szkoda mi Chorwata albo za łatwo przywiązuję się do ludzi…

22.55

Sami Khedira miał zostać bohaterem i był blisko: pięć stworzonych sytuacji, to najwięcej w meczu. Ale też miał Niemiec, wbiegający z głębi, dużo więcej swobody niż np. jego rodak Mesut Ozil.

Bohaterem mógł też zostać van Persie, który nie wykorzystał dwóch znakomitych okazji (jedną zapamiętamy dzięki ofiarnej interwencji Xabiego Alonso na linii i świetnemu podaniu Carricka). A może zostanie w meczu na Old Trafford? Może tam sir Alex nie będzie kłopotał się Kagawą i postawi np. na Cleverleya? Wybiegam już myślą w stronę rewanżu, w którym Real nie stoi przecież na straconej pozycji (choć prasa hiszpańska pewnie nie będzie Mourinho oszczędzać). Zwłaszcza, że ma Ronaldo, o którym za chwilę.

23.05

Jeśli ktokolwiek powtórzy jeszcze zdanie, że Ronaldo zawodzi w ważnych meczach, wyciągnę rewolwer. Jego wyskok do główki, która dała Realowi wyrównanie, zawiśnięcie w powietrzu niemal wbrew prawom fizyki, później zaś nienaganne uderzenie, przypominało wielkich koszykarzy. Bramki zdobywał też w pięciu na sześć ostatnich pojedynków z Barceloną, ma siedem goli w Lidze Mistrzów. Dziś robił wszystko, by Realowi udało się wygrać: zmieniał strony, uciekał kryjącym go zawodnikom do środka i na prawo, cofał się nawet na własną połowę, robiąc miejsce kolegom i nieustannie pokazując się do gry. Jak to podsumował Alex Ferguson: kiedy chłopak ma piłkę, możesz się jedynie modlić.

23.15

Jose Mourinho mówi o równych szansach przed rewanżem, i skłonny jestem przyznać mu rację. Gol wyjazdowy golem wyjazdowym, ale wciąż mam w pamięci imponujący początek Realu i nie mam wątpliwości, że może go powtórzyć na Old Trafford. Ciąg dalszy nastąpi.

23.20

Że jestem sentymentalny, pokazało się już przy Modriciu. Nie będzie więc niespodzianką, kiedy wyznam, że moim ulubionym momentem meczu była owacja fanów Realu dla wchodzącego na boisko Ryana Giggsa. Nawet mój iPad próbował zamienić słówko „Giggs” na „gigant”…

Ani zamieć, ani wymieć

Daruję sobie kibicowskie wykrzykniki – aż za dużo usłyszeli ich dzisiaj moi redakcyjni koledzy, kiedy de Gea bronił nogami strzały Bale’a i Dempseya, albo kiedy Ferdinand blokował uderzenia Dempseya i Defoe’a. Daruję sobie również wyliczenia bramek traconych przez Tottenham i zdobywanych przez Manchester United w doliczonym czasie gry tego sezonu. Zostawię na boku wywód o tym, jak ten wywalczony w ostatnich sekundach punkt może wpłynąć na walkę o czwarte miejsce – nie tyle nawet z arytmetycznego, co z psychologicznego punktu widzenia. Jeśli o tej mniej więcej porze przed rokiem zaczął się dołek Tottenhamu, tym razem o dołku nie może być mowy, ba: drużyna wchodzi w ważny fragment sezonu podbudowana świadomością czterech punktów zdobytych na – prawdopodobnie – przyszłym mistrzu Anglii.

Ten ubiegłoroczny dołek zapewne nieprzypadkowo zbiegł się nie tylko ze spekulacjami o rychłym objęciu przez Harry’ego Redknappa posady trenera reprezentacji Anglii, ale także z kontuzją i nieobecnością Aarona Lennona. Dziś prawoskrzydłowy Tottenhamu znów zagrał świetnie, kreując dla kolegów sześć dobrych lub bardzo dobrych sytuacji (tę najlepszą zmarnował kilkanaście minut przed końcem Defoe, zablokowany przez Ferdinanda) i samemu próbując szczęścia po kilku zejściach do środka. To w ofensywie – a przecież ile razy, zwłaszcza w trakcie pierwszej połowy Lennon angażował się w pressing, wracając także, kiedy było trzeba, przed własne pole karne (StatsZone pokazuje, że miał trzy udane przejęcia piłki i wślig). Pamiętam taki moment, bodaj z 89. minuty, w którym piłka wyszła na aut, a Lennon nie miał już siły, by po nią podejść – jak dobrze, że zerwał się jeszcze raz, trzy minuty później.

Świetna gra prawego pomocnika – Evra nie radził sobie z nim nie po raz pierwszy w historii spotkań tych dwóch drużyn – była potrzebna tym bardziej, że mniej widoczny (może raczej należałoby powiedzieć: lepiej pilnowany) był Bale. W pierwszej połowie Walijczyka w zasadzie nie było, w drugiej dostał kilka piłek, ale zamiast prób dośrodkowań wybierał strzały – głównie blokowane. Statystyki Dembele i Parkera wskazują na niezły występ; moim zdaniem jednak obaj środkowi pomocnicy zbyt często zwalniali grę – może czekając na niewłączających się w ataki bocznych obrońców. Defoe jako jedyny napastnik zbyt rzadko oglądał piłkę. Kłopot z grającym na lewej obronie prawonożnym Naughtonem był oczywisty: schodził do środka, żeby przełożyć sobie piłkę na lepszą nogę i okazje na dośrodkowanie ze skrzydła brały w łeb. W tym sensie dobrą zmianę zrobił Villas-Boas, wprowadzając na końcówkę Assou-Ekotto: nawet jeśli Kameruńczyk nie jest jeszcze w pełni sił, potrafił przecież zagrać tę kluczową piłkę, po której za krótko piąstkował niewątpliwy do tego momentu bohater meczu, czyli David de Gea.

No dobra, mieliśmy sobie darować kibicowskie wykrzykniki. Bez nich należałoby powiedzieć, że gospodarze po prostu nie mieli pomysłu na rozmontowanie zdyscyplinowanego i bardziej dojrzałego taktycznie Manchesteru United, który raz morderczo zaatakował w pierwszej połowie, a potem – schowany za podwójną gardą – czyhał na kolejną okazję. Należałoby pochwalić Carricka (sześć wślizgów, czery przejęcia; zobaczcie na załączonym obrazku podsumowanie jego gry defensywnej) i Jonesa, o których rozbijali się wspomniani już środkowi Tottenhamu, zauważyć podwojone krycie Bale’a, docenić inteligentne wypady Wellbecka i fantastyczną skuteczność murowanego już obok Michu kandydata na piłkarza roku, czyli Robina van Persiego (Defoe miał przecież czystsze sytuacje niż Holender, a skończył mecz bez gola; inna sprawa, że nikt nie przeszkadzał dośrodkowującemu Cleverleyowi, a i Walker zagapił się przy kryciu napastnika), ale nade wszystko skomplementować świetną grę środkowych obrońców. Rio Ferdinand i Nemanja Vidić… przecież dwa-trzy sezony temu to była najlepsza para stoperów nie tylko na Wyspach. Może należałoby powiedzieć, że przypominało to rozgrzewkę przed wyjazdem do Madrytu; że tak właśnie ustawione Czerwone Diabły mają szansę na przetrwanie w Lidze Mistrzów – oddające inicjatywę, cofnięte głęboko i wyczekujące na możliwość szybkiego ataku. Gdyby tylko mecz zakończył się minutę wcześniej, ten tekst byłby zapewne analizą odzyskanej wreszcie pewności MU w defensywie i zawierałby zdanie, że nawet de Gea dobrze wyłapuje dośrodkowania…

Tak, nie byłem zachwycony, patrząc, jak szukający wyrównania Tottenham próbuje wrzucać kolejne piłki w pole karne MU (w końcówce Caulker na zmianę z Dawsonem przesuwali się do przodu, by wesprzeć niewysokich kolegów – to Caulker absorbował uwagę Vidicia, gdy de Gea wychodził do feralnego piąstkowania). Z drugiej strony: czy pamiętacie mecz, w którym Czerwone Diabły stworzyłyby tak niewiele sytuacji bramkowych? Czy pamiętacie mecz, w którym rywale byliby przy piłce 61 proc. czasu gry? Czy pamiętacie mecz, w którym sir Alex nie trafiłby ze zmianami? Valencia – wprowadzony, jak rozumiem, po to, żeby udało się wreszcie wyprowadzić jakąś kontrę, niemal nie dotknął piłki. Rooneya widzieliśmy mniej niż się można było spodziewać: jak Tottenham atakował przed jego wejściem na boisko, tak atakował po nim; Anglik w żaden sposób nie odciążył zmęczonych kolegów.

Zgoda: możemy i powinniśmy rozmawiać o niepodyktowanym faulu za zderzenie Rooneya z Caulkerem; zderzenie – jak sądzę, nie tyle niezauważone przez liniowego, co uznane za przypadkowe. Możemy i powinniśmy rozmawiać, bo w świetle przepisów Manchesterowi United należał się karny. Zapewne: podobnych karnych w każdym meczu należałoby dyktować po kilka (pamiętacie sponiewieranego Oscara w pierwszych sekundach meczu Chelsea-Arsenal?); zapewne: na podobnie przypadkowy wyglądał incydent Ramires-Szczęsny… Konsekwencja sędziów z pewnością ułatwiłaby nam komentowanie tego sportu. Konsekwencja i mniejsza liczba pomyłek – dziś mieliśmy również szereg niepodyktowanych rzutów wolnych dla Tottenhamu, zwłaszcza po faulach na Parkerze i Dembelem, i niesłusznie odgwizdanego spalonego, kiedy strzelał Bale, a dobijał Defoe, i w końcu pociągającego za koszulkę Parkera Shinjiego Kagawę – w polu karnym, a jakże… Decyzją Dempseya była walka do końca o powodzenie akcji w 51. minucie – gdyby faulowany przez Evrę wywrócił się na linii pola karnego, Francuz wyleciałby z boiska z drugą żółtą kartką…

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że z punktu widzenia zranionej dumy kibica MU faul Caulkera na Rooneyu był kluczowym momentem meczu, nie kwestionuję tego – proponuję jednak przywrócenie proporcji. Sam Rio Ferdinand, pisząc na Twitterze o karnym, który należał się MU, użył go jako argumentu, że oto proszę: nie wszystkie decyzje sędziów są po myśli Czerwonych Diabłów. To, że dodał przy okazji, iż przed meczem brał remis w ciemno, niech to posłuży za komentarz do sporu, jaki wybuchł pod jednym z poprzednich wpisów. Spieraliśmy się, przypomnę, na temat, czy fakt, że ktoś jest najlepszy w lidze, oznacza automatycznie, że ten ktoś jest znakomity…

Zostawmy to na razie i zajmijmy się meczem wcześniejszym. Rzecz w tym, że nie mogę się zdecydować, czy pisanie o Arsenalu należy do najprostszych, czy najtrudniejszych zadań dziennikarskich. Czy korzystanie z zatrważająco dużej bazy gotowych cytatów, zdań dawno napisanych, żartów przechodzonych jak kurtka Arsene’a Wengera, ułatwia, czy utrudnia życie zawodowe. Czy przybieranie po raz nie wiadomo który tonu znużenia, przypominanie o cierpieniu menedżera Kanonierów, zastanawianie się, dlaczego nie wydaje pieniędzy itd., itp., posuwa nas w jakimkolwiek sensownym kierunku. Mamy oto mecz z Chelsea i jego drugą minutę. Mającą własne problemy drużynę gospodarzy, wzgardzoną przez Guardiolę, po ostatnich występach głośno kwestionowaną przez własnych kibiców, udaje się otworzyć jednym podaniem Theo Walcotta. Olivier Giroud jest sam na sam z Czechem. Oczywiście nie trafia, a kibice Arsenalu myślą po raz nie wiadomo który, że van Persie by to strzelił. Minutę później Ramires nadeptuje na stopę Coquelina, rusza szybki atak i jest gol numer jeden. Parę minut później mający mnóstwo miejsca Ramires przewraca się w polu karnym o nogę Szczęsnego, jest rzut karny i gol numer dwa.

Przez następne trzydzieści kilka minut oglądamy zawstydzające – z punktu widzenia kibica Arsenalu – widowisko. Diaby wolniejszy od wszystkich pozostałych piłkarzy (czy zdolny do gry?), Coquelin onieśmielony, Szczęsny niepewny, Sagna biegający bez sensu i celu, Cazorla odcinany od podań, podobnie jak Walcott, Giroud niewidoczny… Mnóstwo miejsca nie tylko dla pomocników Chelsea, ale także dla podłączającego się do akcji ofensywnych Azplicuety, wspierającego po prawej stronie Hazarda. Czemu nikt za nim nie wracał, czemu nikt do niego nie schodził, kiedy asystował przy golu Maty? Czemu, aby zacząć grać z Chelsea – mającą, powtórzmy, swoje kłopoty – trzeba było pięnastominutowej rozmowy z trenerami w przerwie, a nie przed rozpoczęciem spotkania?

Pytania można oczywiście mnożyć, odnosząc je również do drugiej strony – i znów mając wrażenie, że nie są to pytania nowe. Czemu Chelsea stanęła? Czemu Torres, a nie Demba Ba w wyjściowej jedenastce (Hiszpan grał, jak nie przymierzając Giroud w Arsenalu)? Czemu obrońcy okazali się tak niepewni przy niehuraganowych przecież atakach Kanonierów? Dlaczego Arsenal nie rozpoczął tak, jak zakończył? Co to znaczy, że Arsene Wenger otwartym tekstem mówi, iż problem jego drużyny jest problemem psychologicznym? Nie lepiej byłoby, gdyby popracował nad sprowadzeniem do drużyny jakiegoś prawdziwego wojownika środka pola, takiego Vieiry?

Miałem nie korzystać ze zdań dawno napisanych. To była fajna niedziela. Remis Tottenhamu zasłużony. A kto był najlepszy na boisku? Moim zdaniem Darren Baldwin, od lat dbający o murawę White Hart Lane i czyniący ją jedną z najlepiej zadbanych w Anglii. W ataku śnieżycy o cichych bohaterach takich meczów powinniśmy również pamiętać.

Pojedynki na szczycie

Tym razem powody do narzekania na komputer, układający listę spotkań angielskiej Premier League, miałby nie Alex Ferguson, Arsene Wenger czy Rafa Benitez, ale menedżer Reading Brian McDermott. Oto za sprawą terminarza rozgrywek, który w jeden weekend spotyka zarówno Manchester United z Liverpoolem, jak Arsenal z Manchesterem City, takie mecze, jak Reading-WBA schodzą na plan dalszy – nawet jeśli spokojnie można by od nich zacząć i na nich skończyć.

Cierpiący od miesięcy kibice Reading cierpieli także w tym spotkaniu: ich drużyna próbowała konstruować ataki mocno nieporadnie, między obroną a drugą linią wyła dziura, której nie potrafił załatać debiutujący (i zmieniony w przerwie) Carrico. Nieźle zorganizowane w obronie West Bromwich groźnie kontratakowało – do stworzenia zagrożenia wystarczała w gruncie rzeczy szybkość Morrisona i siła Lukaku (jeśli w tej formie Belg wróci na Stamford Bridge, gdzie jest już przecież także Demba Ba, Torres naprawdę będzie musiał szukać innego klubu…), ale przede wszystkim wydawało się kontrolować przebieg wydarzeń – aż do 82. minuty. „Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0”, przekonują się zwykle kibice i zwykle mają rację – WBA nie zdobyło trzeciej bramki, choć po uderzeniach Lukaku słupek na Madejski Stadium pewnie nadal się trzęsie, i na 8 minut przed końcem zwycięstwo zaczęło wymykać mu się z rąk. Niesamowita historia, w której nie o taktyce rozmawiamy, a o wreszcie tętniących życiem trybunach (wcześniej siedziały cicho albo wręcz buczały na swoich), wierze i nadziei jednych, panice i spętanych nogach drugich. No, może jeszcze o sprytnym przepuszczeniu piłki przez Morrisona do Kebe przy pierwszym golu dla gospodarzy, i o naprawdę chytrze wykonanym przez Iana Harte’a (kogóżby innego?) rzucie wolnym, po którym zgrywający piłkę do Pogrebniaka Pearce wyszedł w chwili dośrodkowania przed pole karne…

Zanim spojrzymy na szczyt, powiedzmy tylko, że walka o utrzymanie się zaostrza: Southampton z Borucem w bramce zwyciężył, w powstrzymaniu kryzysu Aston Villi nie obejdzie się chyba bez zmiany menedżera, Newcastle niebezpiecznie osuwa się tam, gdzie zwykle o tej porze roku jest Wigan – no i pozostaje jeszcze Queens Park Rangers, w którym nieznany dotąd raczej z taktycznego nowinkarstwa Harry Redknapp zaczął ustawiać Adela Taarabta jako „fałszywą dziewiątkę”, wracającą do pomocy i próbującą absorbować uwagę grających w tej strefie zawodników (to dlatego Michael Dawson tyle razy przekraczał z piłką linię środkową – przez ogromne fragmenty spotkania na Loftus Road nie miał kogo pilnować, a i Vertonghen wychodził wysoko, żeby nie stracić Marokańczyka z oczu; więcej o grze Taraabta pisze Michael Cox, a Wy popatrzcie, w których sektorach boiska otrzymywał piłkę podczas meczów z Tottenhamem i Chelsea), a Shauna Derry’ego wydelegował przed linię obrony, gdzie równie sędziwi Hill i Nelsen mają wyraźnie dobry wpływ na Fabio i Onuohę. Ustawienie 4-1-4-1 sprawiło Tottenhamowi duże kłopoty: przed polem karnym było gęsto, ataki ze skrzydeł nie przynosiły powodzenia, a kiedy Bale na stałe zszedł do środka – przestał otrzymywać piłki. Tym razem słabiej grał ściśle pilnowany przez Mbię Dembele, często zwalniający grę bądź podający z rzadką u niego niefrasobliwością. W sumie spotkanie z Tottenhamem ułożyło się dla podopiecznych Redknappa podobnie jak mecz z Chelsea: wytrzymany pierwszy napór, z genialnymi interwencjami Julio Cesara po strzałach Defoe’a i Adebayora, a potem rosnąca pewność siebie w miarę, jak rywalom kończyły się pomysły. AVB ma niewątpliwą zagwozdkę z Adebayorem: napastnik, żeby się odblokować, musi grać i musi czuć wsparcie trenera, tymczasem w takim meczu jak wczorajszy lepiej byłoby postawić na swobodniej czującego się między liniami Dempseyea. Na szczęście były napastnik Arsenalu wyjeżdża na Puchar Narodów Afryki i problem jego niskiej skuteczności przestanie na jakiś czas być naszym problemem…

Szkoda, że Torres nigdzie się nie wybiera i Rafa Benitez nadal będzie się mozolił przy ustalaniu składu Chelsea. Na Britannia Stadium zostawił Hiszpana w rezerwie, ale w kolejnym spotkaniu pewnie znów będzie musiał na niego postawić – ku udręce kibiców. Nie pisałem o Chelsea przy okazji meczu ze Swansea, nie chcąc nadmiernie rozkołysać huśtawki „kryzys-kandydat na mistrza-kryzys” – uważałem i uważam, że Rafa Benitez nie jest dla fanów tej drużyny powodem do zmartwienia, choć wczoraj niewątpliwie potrzeba było wsparcia Waltersa, który strzelił dwa samobóje, żeby wygrać ze Stoke aż tak przekonująco. Zanim piłkarz gospodarzy wpakował piłkę do własnej bramki po raz pierwszy (w przeklętej 46. minucie, czyli „do szatni”…), mecz był wyrównany – ba, także przy stanie 0:1 fani Chelsea przeżyli chwilę grozy, gdy sędzia Marriner pokazał na jedenasty metr po faulu Azplicuety na Etheringtonie, by sekundę później wycofać się z decyzji, bo znakomita jak zawsze Sian Massey podniosła chorągiewkę pokazując spalonego. Rzecz w tym, że dążące do wyrównania Stoke się odsłoniło, Hazard czy Mata mieli dużo miejsca, a co się dzieje, jak Hazard czy Mata mają dużo miejsca, wiedzą te wszystkie drużyny, którym Chelsea pakowała po pięć czy osiem bramek…

Po obejrzeniu meczu MU z Liverpoolem przestałem się dziwić wyznaniu sir Alexa Fergusona, że przestał sprawdzać terminarz spotkań i miejsce w tabeli dzisiejszego rywala. Mecz zapowiadany jako wydarzenie kolejki był dla wicemistrza Anglii meczem, jak każdy inny mecz z drużyną środka tabeli: meczem do wygrania bez nadmiernego wysiłku i meczem, w którym – jak to często w tym sezonie – mimo przewagi na papierze trzeba się było denerwować o ostateczny wynik. Nie za mocne to United, powtarzamy za każdym razem, kiedy przyglądamy się tej drużynie; problem w tym, że prawie za każdym razem wygrywa.

Jej wejście w mecz z Liverpoolem było oczywiście imponujące. Świetnie kontrolujący grę Carrick, za szybki czasem nawet dla kolegów Welbeck, skuteczny van Persie, rozważny Cleverley, romantyczny Kagawa – za każdym razem niby nic (z wyjątkiem bajecznego podania Carricka, po którym Rafael wyłożył piłkę van Persiemu, Holender uderzył piętą, a Skrtel zablokował…), za każdym razem niby dużo piłkarzy Liverpoolu we własnej strefie obronnej i za każdym razem hektary wolnego miejsca dla atakujących gospodarzy… Akcja, zakończona golem van Persiego, podczas której piłka krążyła między Kagawą, Welbeckiem i Cleverleyem, zanim trafiła do Evry, była jednak znakomitą ilustracją nie tyle siły gospodarzy, co słabości ich rywali. Gdzie było wówczas trzech środkowych pomocników Liverpoolu? Dlaczego żaden nie przerwał jej zanim jeszcze piłka powędrowała do Evry? W zasadzie dopiero po wejściu Sturridge’a pressing, którego mogliśmy się spodziewać po Liverpoolu, zaczął jako tako funkcjonować, a piłkarze MU zaczęli tracić piłkę – także na własnej połowie, co stało się przyczyną jednej czy dwóch niebezpiecznych sytuacji z udziałem dobrze współpracujących Suareza i Sturridge’a. W drugiej linii gości zawiódł zwłaszcza Joe Allen – prawdę mówiąc za wszystkie swoje straty bardziej niż Lucas nadający się do zmiany.

Tuż po przerwie miała miejsce pierwsza tego popołudnia kontrowersyjna decyzja sędziego: Howard Webb uznał drugiego gola dla MU, choć Vidić był na spalonym. Przy piekle, jaką wywołały rozstrzygnięcia Mike’a Deana w meczu Arsenalu z MC decyzja niemal niewinna, zresztą głównym problemem tej akcji było dramatyczne odpuszczenie krycia Evry. Co do meczu Arsenalu zaś: kibiców Kanonierów musi boleć, jak sądzę, nie sam fakt, że sędzia pokazał Koscielnemu czerwoną kartkę, ale idiotyczne zachowanie samego obrońcy – i późniejsze gapiostwo jego kolegów przy obu bramkach. Chwyt, jaki Francuz zastosował na Dżeko był wszak z gatunku zapaśniczych, a okazja bramkowa, jaką udaremnił faulując Bośniaka, była oczywista. Brak koncentracji Vermaelena i Gibbsa przy szybko wykonanym rzucie wolnym, po którym piękną bramkę strzelił Milner, zasługiwał na wytarganie za uszy przez Steve’a Boulda. Gibbsowi należała się też bura za stratę piłki na rzecz Zabalety, która przyniosła w konsekwencji drugą bramkę dla gości. Później mecz przypominał sesję treningową, której tematem było granie w przewadze – wszystkim trenerom polecam analizę zachowania w tej fazie spotkania Davida Silvy. Niewiele więcej było do analizowania niestety – z piłkarzy Arsenalu walczył tylko Wilshere…

Co do czerwonej kartki dla Kompany’ego, jak wielu uczestników Twitterowej debaty uważam, że jest zgodna z duchem i literą prawa: było to wejście niebezpieczne jak cholera i było to wejście obiema nogami. Wiem, że Kompany najpierw wybił piłkę, że jest świetnym obrońcą i że unika brutalnej gry, ale sorry: prawo jest prawo, lepiej dla zdrowia piłkarzy, że tak je skonstruowano.

Jakaś puenta by się przydała, najlepiej literacka. No to kupcie ostatni numer „Tygodnika”, gdzie Jerzy Pilch układa z ulubionych pisarzy nie jedną, i nie dwie, tylko trzy drużyny piłkarskie. „Czerwona kartka za kopnięcie przeciwnika bez piłki – Tołstoj. Żółta – za symulowanie karnego – Mann (…). Żółte kartki: za niebezpieczną grę – Kafka, za ubliżanie sędziemu – Czechow”… Co tu narzekać na Webba czy Deana, Koscielnego czy Kompany’ego…

PS Obrazki ze Stats Zone wrzucę, jak dojadę do domu 😉