Archiwa tagu: MU

Selekcja negatywna

Odpowiedź brzmi „tak”. Tak, to był mistrzowski występ, bo cechą mistrzów jest odwaga, determinacja, wola zwyciężania, która do ostatniej minuty nie pozwala zwątpić w osiągnięcie pożądanego rezultatu. Pal licho wszystkie wpuszczone po drodze bramki, pal licho dziurawą obronę, pochopne zagranie, które dało rywalowi pierwszego gola, i nieruchawy środek pomocy: to jest Manchester United, a Manchester United nie poddaje się nigdy. Weźcie młodego chłopaka z Meksyku, który w pomeczowych wywiadach powtarza z pełnym przekonaniem coś, co stanowi o klubowym DNA. Jedenasty raz w tym sezonie piłkarze Alexa Fergusona muszą gonić wynik, ósmy raz gonią go skutecznie. Mistrzowie.

Odpowiedź brzmi „nie”. To nie był mistrzowski występ, bo cechą mistrzów jest koncentracja, dobra organizacja gry obronnej i umiejętność kontrolowania przebiegu wydarzeń. Pal licho skuteczność napastników, pal licho charyzmę trenera: mistrzowie nie mogą się mylić z aż taką częstotliwością. Weźcie już nawet nie de Geę czy Evansa, ale Carricka czy bardzo słabego wczoraj Ferdinanda, którzy podając piłkę pod nogi rywala stwarzają dużo więcej zagrożenia niż rywalom udaje się wykorzystać. Newcastle zdobyło na Old Trafford trzy gole, miało poprzeczkę i słupek, i na tym jego okazje się nie kończyły – mimo iż generalnie nastawione było na oddanie inicjatywy gospodarzom i grę z kontry. Jedenasty raz w tym sezonie piłkarze Alexa Fergusona muszą gonić wynik… To mają być mistrzowie?

Owszem, istnieje również szkoła, którą nazwałbym szkołą George’a Grahama: wytrwały marsz po koronę, złożony – powiedzmy – z trzydziestu zwycięstw 1:0 i paru remisów bezbramkowych (powiedziałbym, że Chelsea wczoraj zaprezentowała się mniej więcej w tym stylu – powiedziałbym, gdyby nie fakt, że kilkadziesiąt godzin wcześniej zaaplikowała Aston Villi osiem bramek…). Ale przecież nie musi to być jedyna możliwość – i zwłaszcza Manchester United w ciągu dwóch dekad swojej dominacji w angielskim futbolu przyzwyczaił nas do tego, że wygrywać mistrzostwo można naprawdę w wielkim stylu, łącząc szybką, szeroko prowadzoną i efektowną grę ofensywną ze skuteczną defensywą. Carricka asysta przy golu Hernandeza przypomniała, jak znakomicie podawał ten zawodnik jeszcze w czasach gry w Tottenhamie – ale Roy Keane raczej nie zagapiał się jak jego następca przy akcji zakończonej golem Percha. O tym, że Manchesterowi brakuje Vidicia, pisać chyba nie muszę, podobnie jak o braku szybkości zawodników ze środka pomocy – zwłaszcza, jeśli ich występ zestawić z biegającym jak szalony w tej samej strefie Vernonem Anitą. Druga linia MU zaczęła wyglądać lepiej dopiero po wejściu Cleverleya w 70. minucie: asekurowany przez młodszego kolegę Carrick miał więcej swobody niż wcześniej, gdy sam musiał asekurować starszego Scholesa. Dlaczego wszyscy piszą o kupowaniu przez United Lewandowskiego, podczas gdy problem tej drużyny widać raczej w obu formacjach za plecami napastników – nie pojmuję…

Jak widzicie, mam ostatnio kłopot i z tą drużyną, i z tą ligą, w której problemy pozostałych drużyn wydają się jeszcze poważniejsze. Mimo najszczerszych chęci nie potrafię przyjąć wersji angielskich gazet, które w patriotycznym wzmożeniu nie zauważają, jak bardzo ten rodzaj popisów, jak wczorajsze na Old Trafford, bywa karany w Europie. Świetny doping, związane z lejącym deszczem efekty specjalne, mnóstwo goli i parad bramkarzy, emocje do końca niby pozwalają mieć poczucie, że oto dzieją się rzeczy wielkie. A przecież to nie przypadek, że w Lidze Mistrzów kluby z Premier League przetrzebiono…

Osobny akapit należy się samobójczemu golowi Evansa i temu, co w związku z jego uznaniem wykonał Alex Ferguson na początku drugiej połowy. Sędziujący spotkanie Mike Dean zachował się w tym przypadku bardzo dobrze: Cisse, owszem, był na spalonym i gdyby dotknął piłki, bramka nie zostałaby uznana; rzecz w tym, że kopnął ją Evans, a Cisse nie zdążył wziąć udziału w akcji (nie pociągał też, wbrew temu, co mówił później wściekły menedżer MU, Evansa za koszulkę – w najlepszym razie pociągali się obaj). Gol nie zostałby uznany, gdyby napastnik uniemożliwił obrońcy zagranie albo utrudnił interwencję bramkarzowi, co również nie miało miejsca. Tłumaczący rzecz bardziej szczegółowo Graham Poll robi w tym miejscu zabawną uwagę, że sir Alex najwyraźniej nie zna obowiązujących od siedmiu lat przepisów – nie, że się z nimi nie zgadza (wielu sędziów nie zgadza się z nimi również), tylko że ich nie zna. A może zna, tylko próbuje po swojemu rozegrać zarówno sędziów, jak i władze ligi? Jeżeli tak, to decyzja Mike’a Deana, żeby nie wpisywać pyskówki menedżera MU do pomeczowego protokołu, wydaje się równie roztropna jak ta o uznaniu drugiego gola dla Newcastle.

Sto lat

A dziś dla odmiany krótka piłka: w mojej redakcji i w moim mieście świętowanie stulecia urodzin Jerzego Turowicza, człowieka, który był moim pierwszym Szefem – i który, dodajmy, kompletnie nie interesował się futbolem. Świętowanie wypadające w weekend i angażujące także mnie osobiście, bo jedno ze spotkań związanych z rocznicą miałem zaszczyt poprowadzić. Czy mam dodawać, że wypadło akurat podczas meczu Evertton-Tottenham? Że jeszcze kiedy wychodziłem z redakcji było 0:0, że kiedy na światłach sprawdzałem wynik okazało się, że Dempsey strzelił na 0:1 (była 77. minuta), że kiedy zaparkowałem wciąż było 0:1 (w 88. minucie), kiedy wsiadałem do windy okazało się, że Pienaar wyrównał, a kiedy wysiadłem na szóstym piętrze przeczytałem, że mecz chwilę temu – wydawało się – wygrany zakończy się porażką? Nie mam na ten temat do powiedzenia nic więcej, może poza tym, co zawsze: taką przebodli mnie drużyną, cholera jasna. Naprawdę, gdybym w tamtym kluczowym momencie przed blisko ćwierćwieczem miał świadomość, z jakimi doświadczeniami będzie się wiązało kibicowanie właśnie jej, wybiłbym sobie z głowy całą tę piłkę nożną.

Teraz jest już oczywiście za późno. A skoro wspinam się już na Himalaje samoświadomości, zastrzegę się jeszcze, że nie wykluczam iż dominujący nad następnymi akapitami ton narzekania wiąże się właśnie z fatalnym samopoczuciem człowieka, który – trudno policzyć, który już raz w tym sezonie – podnosić się musi po porażce odnoszonej w ostatnich minutach. Uczucie to, rzecz jasna, nie jest obce kibicom innych zespołów – dziś np. spotkało fanów Manchesteru City, i to w sposób wyjątkowo perwersyjny: po tym, jak zespół podniósł się z kolan i odrobił dwubramkową stratę. Można by tu swobodnie rzecz rozwinąć w kolejnych parę zdań wątek niezwykłości futbolowych scenariuszy, ekscytując się np. znaczeniem goli w „Fergie Time” (czy po majowym finale rozgrywek Premier League nie można by równie dobrze mówić „Mancini Time”?). Można by też – poniekąd słusznie – ekscytować się kolejną jazdą bez trzymanki, w której ktoś bezpiecznie prowadzi i kontroluje przebieg wydarzeń, by nagle tę kontrolę stracić, itp., itd.

Myślę jednak, że byłoby to zafałszowanie obrazu rzeczywistości. Przy całym uznaniu dla klasy takiego Wayne’a Rooneya, harującego na całym boisku jak nie przymierzając Carlos Tevez w drugiej połowie (no właśnie: dlaczego dopiero w drugiej połowie?), przy oddaniu zasług grającym szeroko Youngowi i Valencii, warto zauważyć, że duet środkowych pomocników MU był niemal nieobecny, a w każdym razie kolejny raz w tym sezonie nie potrafił zapewnić ochrony defensywie. Podobnie narzekać można na dwóch napastników MC grających od pierwszej minuty, i na obronę gospodarzy, dającą zawodnikom MU – Rooneyowi zwłaszcza – zbyt dużo swobody. Beznadziejny był Balotelli, słaby Nasri, Mancini podjął złą decyzję o wprowadzeniu za kontuzjowanego Kompany’ego Kolo Toure, a nie Lescotta, transfery wakacyjne (Sinclair, Rodwell, Maicon, Nastasić) na razie nie okazały się wzmocnieniem – było kupićć van Persiego… Jak to napisał Michael Cox, ten mecz mógłby być lepszy, gdyby rozgrywały go dobre drużyny. Jeden Rooney, jeden Zabaleta, to trochę za mało, by móc mówić o futbolu i pominąć milczeniem pomeczową bijatykę, wtargnięcie kibola na boisko, monetę, która zraniła Rio Ferdinanda, atak Teveza na Jonesa, a wcześniej także błąd sędziego przy spalonym Younga. Coś niedobrego dzieje się z tą ligą, skoto tematami weekendu stają się takie incydenty albo – to już się tyczy soboty – nurkowanie Santiego Cazorli, kolejnego z listy geniuszy, który okazał się oszustem.

Temat nurkowania wałkuję tu co jakiś czas, ostatnio w kontekście Garetha Bale’a, ale i o Luisie Suarezie można by niejedno napisać. Walijczyka, który niedawno obejrzał kolejną żółtą kartkę za symulowanie, Andre Villas-Boas tłumaczy ciężkimi kontuzjami, które kilka razy spotykały go po faulach rywali (Charliego Adama na przykład): upadający Bale ma nie tyle wymuszać interwencję sędziego, co chronić nogi przed spóźnionymi wślizgami. Cóż… nawet jeśli tak jest – czasami tak jest z pewnością – problemem pozostaje teatralność upadku i problemem pozostają te sytuacje, w których piłkarz niestety oszukuje. Tego też mam, cholera, powyżej uszu, a zaczynam od Bale’a, żeby nie narazić się na zarzut z „moralności Kalego”: nasz nurek zrobił to, co do niego należało, podczas gdy wasz nurek…

Ciężko o tym pisać także dlatego, że „wasz nurek” jest – obok Michu, zbieżność regionalna miejsca pochodzenia nieprzypadkowa – jednym z najjaśniejszych punktów generalnie przeciętnego sezonu. Także wczoraj wraz z Jackiem Wilsherem pokazywał się ze stron najlepszych – szkopuł w tym, że głównie wtedy, kiedy Arsenal już prowadził. Wcześniej było nerwowo, jak to zwykle ostatnio z Kanonierami. Niepewna siebie, poobijana fizycznie i psychicznie drużyna z napastnikami dalekimi od regularności, im dłużej w mecz, tym mocniej by panikowała. W momencie, kiedy sędzia Jones uznał, że Cazorla był faulowany, niewiele wskazywało na przełamanie – w tym sensie Steve Clarke ma świętą rację, że był to kluczowy moment spotkania. Rzecz jasna on również mógłby dodać, że kiedy jego zespół grał z Sunderlandem, prowadził 1:2, a gospodarze walczyli o remis, to w polu karnym zanurkował jeden z jego piłkarzy, Liam Ridgewell. Przypominający ten epizod Andy Dunn najsłuszniej w świecie upomina się o podejmowanie przez władze poszczególnych lig i związków piłkarskich, a także FIFA i UEFA, ostrzejszych działań post factum. W przypadku takiego Cazorli np., albo Bale’a, albo Suareza, można by nakładać kary na podstawie pomeczowej analizy wideo. Uderzając mocno, bo mocne są ich przewiny i wysoka szkodliwość społeczna.

Napisałem wyżej, że Jerzy Turowicz kompletnie nie interesował się futbolem. Ale świetnie wiedział, co to znaczy być fair. Czasami – także w związku z informacją o kibicu Swansea, aresztowanym ze względu na rasistowski bluzg pod adresem Sebastiena Bassonga z Norwich – wolałbym nie zajmować się piłką nożną aż tak intensywnie.

Mecze dnia

Przychodzą takie dni, w których po prostu nie można się wykręcić pisaniem o jednym meczu i, jak w sobotni wieczór w studiu BBC, trzeba zrobić szybki przelocik przez całość. Próbować zrozumieć np., jak to się dzieje, że drużyna idąca po mistrzostwo Anglii daje sobie w ciągu pół godziny strzelić trzy gole, i to drużynie, która jest jednym z poważniejszych kandydatów do spadku. A potem przyjrzeć się Arsenalowi w trakcie ostatniego (?) sezonu Arsene’a Wengera, Chelsea podczas ostatniego (?) sezonu właścicielskiego Romana Abramowicza, Tottenhamowi podczas pierwszego z tłustych (?) lat Andre Villas-Boasa, a jak czasu wystarczy wspomnieć jeszcze o Manchesterze City, Evertonie, Fulham i Queens Park Rangers, gdzie kolejną w swoim życiu misję niemożliwą podjął Harry Redknapp…

Mecz Reading-MU wydaje się z tego wszystkiego najprostszy: piłkarze Alexa Fergusona kolejny raz w tym sezonie (czternasty na dwadzieścia dwa spotkania, dziesiąty raz skutecznie!) gonili wynik, bramkarz i obrona (zmieniony po pół godzinie Rafael, mający już żółtą kartkę i nieprzydatny w walce o górne piłki) zagrali katastrofalnie, zwłaszcza w obliczu bitych w pole bramkowe rzutów rożnych Reading, Wayne Rooney natomiast – znakomicie, zarówno w pierwszej fazie meczu, kiedy ustawiony był po prawej stronie, jak i później za plecami van Persiego. Wielkim tematem jest rotacja bramkarzy MU: jak wpływa na ich pewność siebie i czy dobrze służy drużynie. Mogę zrozumieć, że wyższy i silniejszy od Davida de Gei Lindegaard broni z West Hamem, Norwich, QPR czy Reading – w każdym z tych przypadków dośrodkowania do rosłych i rozpychających się bezpardonowo napastników stanowią o stylu gry zespołu, ale wczoraj patrząc na golkipera United przypominałem sobie najgorsze dni Heurelho Gomesa w Tottenhamie, obleganego kilka lat temu w polu bramkowym na Craven Cottage. Gdyby w bramce MU stał de Gea, i gdyby gospodarze napierali na niego tak, jak na Lindegaarda, może sędzia zlitowałby się i zagwizdał faul na bramkarzu? Żartuję oczywiście, ale zdziwiłbym się, gdyby w następnym meczu Duńczyk zachował miejsce między słupkami.

O Arsenalu przed paroma tygodniami obiecywałem sobie nie pisać; „Arsenalu-wańce wstańce, Arsenalu kruchym jak opłatek, na którego delikatnych piłkarzy o wrażliwej psychice patrzeć równie trudno, jak na pełną niewysłowionego cierpienia twarz ich menedżera”. Ba, problem w tym, że sprawy idą coraz dalej i dalej; że coraz głośniej mówi się o odejściu Arsene’a Wengera i że on sam – przyciskany przez dziennikarzy – mówi, że będzie myślał o swojej przyszłości dopiero po sezonie. Będzie myślał? Po sezonie, który zaczął się najgorzej ze wszystkich dotychczasowych? Co się wyrabia na Emirates, że media otwartym tekstem dyskutują odejście menedżera? Przecież drużyna kadrowo nie jest słabsza niż np. taki Tottenham, to nie jest kwestia chciwości zarządu, który nie chce w nią zainwestować: zainwestował przecież w Giroud, Podolskiego, a przede wszystkim Cazorlę; do pierwszego składu wrócili Szczęsny i Wilshere… Nie jest to też kwestia zmęczenia – znów porównując z Tottenhamem trzeba powiedzieć, że rywale zza miedzy grają tyle samo, w dodatku nie w Lidze Mistrzów, tylko w późniejszych o dzień lub dwa rozgrywkach Ligi Europejskiej… O cóż więc chodzi? Moim zdaniem o trzy, dość banalne kwestie szczegółowe i jedną generalną. Po pierwsze, część zawodników niedawno jeszcze angielską ekstraklasę zachwycających, Vermaelen zwłaszcza, mocno obniżyła loty. Po drugie, Podolski czy Gervinho grają nierówno – oglądasz w akcji tego ostatniego i nigdy nie wiesz, czy cię zachwyci, czy rozśmieszy (ostatnio rozśmiesza). Po trzecie, młodym, którzy zrobili ogromne postępy – Jenkinsonowi np. – wciąż zdarzają się błędy. Głównie chodzi jednak o mgłę niepewności, która unosi się nad Emirates i której Wenger nie potrafi rozwiać: francuski menedżer wydaje się równie niepewny siebie, jak niepewni są jego zawodnicy. Patrząc na swobodnie wymieniającą podania, dobrze zorganizowaną Swansea można się było zastanawiać, czy na skutek dziwnego zbiegu okoliczności drużyny nie zamieniły się koszulkami. Owacja fanów Arsenalu zgotowana po meczu zwycięzcom była zrozumiała właśnie z tego powodu: ten styl gry zawsze się tu podobał, do takiego przyzwyczaili nas Kanonierzy, ba, nawet takie zakupy, jak sprowadzony za marne dwa miliony jeden z najlepszych w tej chwili zawodników ligi Michu były niegdyś domeną Wengera.

Menedżer Arsenalu nie ma lekko, ale i tak lżej niż menedżer Chelsea. Chociaż… miałbym ochotę napisać, że pierwsze 45 minut występu drużyny Rafy Beniteza na Upton Park mogło zadowolić najbardziej wybrednych, najbardziej stęsknionych za Roberto di Matteo, Carlo Ancelottim czy wręcz Jose Mourinho fanów tego zespołu. Sprawozdawca „Daily Telegraph” zauważył również, że pod nowym szkoleniowcem zespół więcej biega i ciężej pracuje – co łączy się skądinąd z wyrzutem Beniteza pod adresem poprzednika, że zastał zespół kiepsko przygotowany fizycznie. Problem w tym, że wystarczyło na jedną połowę – świetne zmiany Sama Allardyce’a, pojawienie się na boisku Diame i intensywniejszy pressing odwróciły losy spotkania: nawet heroizm Petra Czecha nie był w stanie powstrzymać naporu gospodarzy. O golu Carltona Cole’a, opierającego się podczas wyskoku na Ivanoviciu, można by dyskutować – sędzia gwizdnął w podobnych okolicznościach w pierwszej połowie; o błędzie Ashleya Cole’a przed trzecią bramką dla gospodarzy już nie. „It was all about belief and desire” – mówił po meczu Allardyce. Ano właśnie. Kibice Chelsea są rozczarowani i wściekli, krytykują menedżera i tylko patrzeć, jak zaczną krytykować właściciela klubu, który przecież jest bezpośrednio odpowiedzialny za cały ten bajzel. Jak się zachowa Roman Abramowicz, kiedy znajdzie się w zasięgu furii trybun własnego stadionu? Do tej pory był nietykalny – można by rzec, że kibice zachowywali się bardziej odpowiedzialnie niż on sam…

W kwestii Tottenhamu sprawy wyglądają relatywnie prosto: wyzdrowiał Moussa Dembele, a z Belgiem w składzie drużyna nie przegrywa. To również oczywiście zdanie nie całkiem serio (choć udowodnione statystycznie); chodzi o to, że w środku pola jest piłkarz potrafiący nie tylko piłkę odebrać, ale także utrzymać ją pod presją, a nade wszystko: przyspieszyć, przeprowadzając rajd zakończony celnym podaniem. Po odejściu Modricia i van der Vaarta przechodzenie z obrony do ataku wydawało się piętą achillesową tej drużyny, zwłaszcza że i Clint Dempsey (sprowadzony ostatniego dnia okienka transferowego, z racji transferowo-kontraktowych sporów z Fulham fizycznie nieprzygotowany do sezonu) długo wkomponowywał się w zespół i tak naprawdę dopiero w ciągu ostatnich kilkunastu dni – gdy dwukrotnie asystował przy bramkach Defoe’a – zaczął sprawiać wrażenie, że rozumie swoją rolę między wysuniętym napastnikiem a pozostałymi graczami drugiej linii. Co tu gadać: z Dembelem drużyna gra lepiej, a przede wszystkim zaczyna być widać pracę, jaką wykonał z piłkarzami Andre Villas-Boas. Najbardziej uderzające jest to oczywiście w przypadku Jermaina Defoe; nikt, ze mną w pierwszej kolejności, nie spodziewał się, że niewysoki Anglik będzie potrafił grać jako jedyny napastnik, tymczasem Defoe w każdym kolejnym wywiadzie podkreśla zasługi, jakie zaledwie pięć lat starszy od niego menedżer ma dla ewolucji jego gry i gry całej drużyny. Jeszcze raz przypomina się w tym kontekście przedsezonowa wypowiedź Kyle’a Walkera, który mówił, że inaczej niż w Chelsea, Villas-Boas w Tottenhamie będzie miał do czynienia z młodą ekipą pełną otwartych głów; widać, że te chłopaki chcą się uczyć i że nauka przynosi efekty. Defoe to jeden z wygranych, kolejny to Aaron Lennon, niesłusznie pozostający w cieniu Garetha Bale’a. W ostatnich meczach prawoskrzydłowy nie tylko zdobywał bramki i miał dobre ostatnie podania, ale także niestrudzenie uczestniczył w pressingu, wspierał bocznego obrońcę (z Fulham był to niezbyt doświadczony, ale bardzo odpowiedzialnie grający Naughton), a przede wszystkim – podobnie jak robi to Bale, jak sobie tego życzy Villas-Boas i jak nie lubią rywale – schodził do środka, opuszczając miejsce przy linii bocznej. Tottenham wysoko ustawia linię obrony, ale ma w bramce szybkiego Llorisa (nie wiem, czy Francuz czasami nie wybiega z niej zbyt pochopnie, ale wciąż sprzyja mu szczęście), z Fulham poprawił celność podań, w pierwszej połowie potrafił długo utrzymywać się przy piłce, w drugiej szczęśliwie wyszedł na prowadzenie, a później skutecznie kontrował… Ważne zwycięstwo z niełatwym przecież rywalem, i nawet jeśli za tydzień z Evertonem nie będzie już tak dobrze, to trzy wygrane z rzędu pozwoliły nam wszystkim odetchnąć pełną piersią.

I tylko Berbatowa szkoda. Jego podania do kolegów – podania niemalże od niechcenia, piętą, niemal z zamkniętymi oczami – zasługują na hymn Ligi Mistrzów.

Mecz bez historii

Najboleśniejsze jest to, że tak naprawdę nie ma o czym gadać. Nie ma sensu przywoływać wspaniałej i krwawej historii pojedynków dwóch wielkich drużyn i dwóch wielkich menedżerów, mówić o bitwach na Old Trafford czy Highbury, epatować anegdotami o punktach odjętych za bijatykę w 1990 roku, o pizzy rzuconej w Alexa Fergusona w 2004 r., starciach Keane’a z Vieirą albo Keowna z van Nistelrooyem – a dla obdarzonych wyjątkowo długą pamięcią o pojedynku z lutego 1958 r., kiedy angielska publiczność ostatni raz mogła podziwiać drużynę, której trzon zginął w monachijskiej katastrofie (MU wygrało w Londynie 5:4, a wśród strzelców bramek byli też ci, którzy stracili życie pięć dni później: Duncan Edwards i Tommy Taylor). Nie ma sensu wspominać wielkich graczy Arsenalu, Henry’ego i Bergkampa, którzy również odcisnęli swoje piętno na tych pojedynkach (Henry zdobył przeciwko MU 8 goli). Zestawianie tego wszystkiego z wczorajszymi wydarzeniami na Old Trafford byłoby doprawdy dowodem kompletnej utraty miary.

Powiedzmy to bardzo po prostu: Arsenal w Manchesterze wyłożył się, jakby nie był Arsenalem, tylko którąś z przeciętnych drużyn z dołu tabeli. Zanim mecz zaczął się na dobre, Valencia i Rafael po raz pierwszy i zdecydowanie nieostatni znaleźli sobie mnóstwo miejsca za plecami Andre Santosa, dośrodkowanie prawego obrońcy było wprawdzie niezbyt precyzyjne, kłopot w tym, że Thomas Vermaelen, kapitan drużyny skiksował, wykładając piłkę pod nogi swojego poprzednika w tej roli, grającego już, niestety, w drużynie rywali. Jeśli Kanonierzy mieli jakiś plan na to spotkanie, przestał on istnieć po trzech minutach, a dalej można było mówić wyłącznie o nieskuteczności Manchesteru United. Wynik końcowy jest przecież mylący jak jasna cholera: goście pierwszy celny strzał na bramkę de Gei oddali dopiero przy stanie 2:0 i grając w dziesiątkę, gospodarze nie strzelili karnego, Mannone kilkakrotnie pokazał, że powrót Wojciecha Szczęsnego do bramki Arsenalu wcale nie jest taki oczywisty, a łatwość, z jaką radzili sobie nowi liderzy tabeli przypominała niestety ubiegłoroczny pogrom, w którym zresztą drużynę częściowo usprawiedliwiała plaga kontuzji.

Owszem, fajnie układała się współpraca van Persiego z Rooneyem, obu grających w funkcji – jak powiedzieli w pomeczowym wywiadzie – „dziewięć i pół”, czyli skrzyżowania klasycznej „dziewiątki” z „dziesiątką”, zarówno czyhających w linii z obrońcami na prostopadłe podanie (Holender dostał ich kilka, i to – jak widać na poniższym obrazku – bynajmniej nie ze skrzydeł), jak cofających się do drugiej linii, by pomóc kolegom w pressingu (Rooney miał w tym meczu 4 wślizgi i 5 przechwytów; biedny Arteta), skądinąd: gdzie tu miejsce dla Kagawy? Generalnie jednak: Manchester United wygrał z Arsenalem przesadnie się nie wysilając.

Że może być inaczej, nikt chyba nie wierzył, sądząc po atmosferze na trybunach i po ślamazarności, z jaką poruszali się Kanonierzy – poza Wilsherem, rzecz jasna, którego nadmiar entuzjazmu doprowadził do zasłużonej czerwonej kartki (sędziego chwaliłem podczas meczu i chwalę również dzień po: nie chciał psuć zawodów, więc po pierwszych ostrych wejściach mających już żółte kartki Cleverleya i Wilshere’a poprzestał na upomnieniach; Ferguson zareagował zdjęciem młodego pomocnika z boiska, a Wenger nie zdążył, choć wracający dopiero po kontuzji Wilshere zdradzał już chyba objawy zmęczenia i kolejnego nietrafienia z wślizgiem można się było spodziewać). Wątpliwy był dobór składu na to spotkanie: wszyscy się spodziewali, że piłkarze z prawej flanki MU będą robić z Santosa sałatkę jarzynową, że oprócz Rafaela i Valencii będzie tam schodził van Persie; czy nie lepiej było (postawił tę kwestię także Phil McNulty na swoim blogu) spróbować ustawić po lewej Vermaelena, delegując w jego miejsce na środku Kościelnego, a niechby nawet spróbować z Sagną z lewej i Jenkinsonem z prawej? I czy Walcott naprawdę nie dałby rady zacząć od pierwszej minuty? Jasne, we środę biegał przez dwie godziny, ale młody jest i zdrowy: powinien dać radę. Czy nie będzie chciał odejść w styczniu?

Sądząc po tym, co śpiewali kibice Arsenalu na stadionie i co piszą teraz w internecie, kiepsko to wygląda. „Wenger, zrób z tym porządek”, „Gazidis, co ty, k…, wyrabiasz?”, „Oddajcie nasz Arsenal”… Atmosfera, chciałoby się rzec, jak na White Hart Lane po porażce z Wigan. Ale chyba jednak gorsza: tak złego startu w lidze Kanonierzy pod tym menedżerem jeszcze nie mieli. Niniejszym odwołuję wszystkie opinie na temat uporządkowanej przez Steve’a Boulda defensywy. I pytam o plany na styczeń.

Wspomniałem o Tottenhamie, który – obawiam się – bez powrotu do zdrowia Moussy Dembele nie będzie się prezentował dużo lepiej: druga linia bez Belga (z Wigan zszedł jeszcze Sandro) jest przewidywalna jak okładki „Newsweeka” i powolna jak prokuratura wojskowa. Wyścig o czwarte miejsce zapowiada się ciekawie, wcale bym się nie zdziwił, gdyby zamiast Arsenalu, Liverpoolu czy Tottenhamu nie namieszał w nim zdrowo Everton. W przeciwieństwie do wyżej wymienionych, spętanych dziwnymi niemożnościami, piłkarzom Moyesa zawsze się chciało chcieć.

Sędziowie i skrzydła

Nie znoszę pisać o błędach sędziów. Z mnóstwa powodów, które pewnie niejeden raz tu wyliczałem. Po pierwsze: mówiąc o błędach sędziów uruchamia się często logikę linczu, która niejednego arbitra zmusiła do przedwczesnego zakończenia kariery. Po drugie: chodzi właśnie o błędy, mniej lub bardziej trywialne pomyłki z tej samej kategorii, co – powiedzmy – pudło będącego już sam na sam z Czechem Valencii w ostatniej minucie meczu Chelsea-Manchester United albo Sterlinga na początku drugiej połowy derbów Liverpoolu. Mark Clattenburg nikogo nie chciał dziś okraść ani oszukać, nie uczestniczył w żadnym perfidnym spisku z Alexem Fergusonem, nie jest wynajmowany przez żadną „Fergie Association”, z pewnością chciał poprowadzić mecz jak najlepiej. Sędzia jest jak saper nie dlatego, że myli się raz, bo jak wiemy, zdarza mu się to znacznie częściej, ale dlatego, że paskudny fach wykonuje. Po trzecie bowiem, dostrzeżenie wielu kontrowersyjnych sytuacji, które proszą się o jego interwencje, nam – siedzącym przed telewizorami – zajmuje nieraz kilka powtórek w zwolnionym tempie. On ma ułamek sekundy. Podczas mundialu w RPA Michał Pol uczestniczył w zorganizowanych przez FIFA testach, podczas których dziennikarzom pozwolono pobiegać z chorągiewką przy linii, przy ogłuszającym ryku dobiegających z głośników wuwuzeli: szczerze przyznał, że nie uznał prawidłowo strzelonego gola, a i przy trafnie zinterpretowanych spalonych zgadywał. Po czwarte (to już argument pozaracjonalny): żywię metafizyczne przekonanie, że wpadki sędziów zerują się na koniec sezonu, to znaczy co straciłeś w dzisiejszym meczu, odzyskasz za kilka tygodni lub miesięcy. Po piąte, za część błędów arbitrów odpowiedzialni są piłkarze: gdyby sami starali się grać fair, nie próbowali oszukiwać i wymuszać korzystnych decyzji, nie dochodziłoby do takich sytuacji jak ta dzisiejsza z Torresem. Przepisu o karaniu żółtą kartką za wymuszanie faulu nie wymyślono przecież, kiedy w XIX-wiecznej Anglii i Szkocji zabrano się za kodyfikowanie piłki nożnej – to wynalazek zdecydowanie XXI-wieczny. Hiszpan, owszem, został zahaczony przez Evansa, ale padał jak łan zboża po spotkaniu z kombajnem Bizon. W meczu Evertonu z Liverpoolem nurkował nawet Phil Neville…

Żeby było jasne: sam pamiętam Markowi Clattenburgowi niejedno (to on nie uznał gola Pedro Mendesa na Old Trafford w 2005 roku, pamiętam też, jak posypał się podczas derbów Liverpoolu w 2007 roku, kiedy – namówiony przez Stevena Gerrarda – zmienił kolor kartki i wyrzucił Hibberta z boiska, a potem nie pokazał czerwonej kartki Kuytowi za faul na Neville’u i nie podyktował karnego dla Evertonu; nie wiem, czy od tamtej pory prowadził jakiś mecz tej drużyny). Dziś dwie, a może trzy spośród jego ważnych decyzji okazały się nietrafione: z pewnością ta o drugiej kartce dla Torresa i z pewnością ta o uznaniu bramki Hernandeza, być może również ta o kolorze pierwszej kartki dla hiszpańskiego napastnika (za ostre wejście w Cleverleya, tuż przed przerwą). Z pewnością ekipa Chelsea ma prawo czuć się sfrustrowana. Ja także jestem sfrustrowany, że muszę o tym wszystkim pisać (a mógłbym jeszcze o wrzucaniu na boisko monet, a nawet fragmentów siedzeń przez fanów ze Stamford Bridge i najprawdopodobniej spowodowanego tym urazu jednego ze stewardów, a także o skardze Chelsea na obraźliwe ponoć wypowiedzi sędziego pod adresem dwóch jej piłkarzy).

O ileż lepiej byłoby zająć się przecież po prostu piłką nożną. Kolejnym pięknym golem Juana Maty na przykład. Albo lepiej: rozmową o grze skrzydłami. Przed meczem z Chelsea Alex Ferguson jak zwykle próbował psychologicznych sztuczek, mówiąc, że za czasów Mourinho ta ekipa była dużo silniejsza, ale daleko istotniejsze wydały mi się jego rozważania na temat odchodzenia Manchesteru United od gry dwójką skrzydłowych. Sam jestem na tyle dorosły, żeby pamiętać wszystkie niemal konstelacje bocznych pomocników z Old Trafford, z Giggsem, Sharpem czy Kanczelskisem, Poborskym i Beckhamem na przykład. Owszem, piłka się zmieniła: David Pleat tłumaczył w BBC, że szeroką grę mogą zapewnić zarówno atakujący boczni obrońcy (coś takiego mogliśmy oglądać np. podczas meczu MU z Bragą), jak schodzący do boków napastnicy. Szukając na boisku miejsca zarówno dla Kagawy, jak dla Rooneya i van Persiego, naturalne wydaje się przestawianie Czerwonych Diabłów w „diament”. Tyle że mając w perspektywie spotkanie na Stamford Bridge, z niepokonaną dotąd Chelsea i jej fenonenalnym tercetem Hazard-Oscar-Mata operującym przed dwójką defensywnych pomocników – ręka w górę, kto się spodziewał, że przeciwko liderowi tabeli MU wyjdzie z Ashleyem Youngiem i Valencią obok Cleverleya i Carricka? Owszem, nawet Tottenham przed tygodniem zdołał pokazać, że kiedy fenomenalna ofensywa Chelsea traci piłkę, kontratakujący rywal ma więcej miejsca niż powinien, ale żeby myśleć o kontratakowaniu należałoby najpierw zabezpieczać tyły… Owszem, warto atakować stroną Ashleya Cole’a

(zobaczcie, gdzie skrzydłowi MU przyjmowali piłkę – Young jednak częściej schodził do środka). W moim przekonaniu jednak Ferguson podjął spore ryzyko – jego piłkarze wprawdzie zaczęli świetnie, ale gospodarze odzyskali inicjatywę i po 50 minutach wcale nie zanosiło się na zwycięstwo gości. Szkoda, że o tym nie porozmawiamy.

Angielska piłka. Ziew. Błędy, panie. Ziew. Bramkarz wypuszczający piłkę z rąk albo piąstkujący nie w bok, tylko dokładnie przed siebie, gdzie na linii pola karnego czyha ktoś na okazję do strzału. Obrońcy, którzy kompletnie odpuszczają krycie przy rzucie wolnym. To oczywiście już mecz wcześniejszy, derby Liverpoolu. Tu również gra skrzydłami w roli głównej: zobaczcie, ile razy próbowali dośrodkowywać zawodnicy Evertonu.

Przyznaję: oglądało się to wszystko fantastycznie, ale ile naszych emocji wzięło się z niewymuszonych błędów drużyn, którym się dziś przyglądaliśmy? Że Tottenham sprawi swoim fanom jazdę bez trzymanki, można było być pewnym po pierwszych 45 minutach, które zakończyły się dwubramkowym prowadzeniem drużyny Villas-Boasa, ale powiedzmy, że taka jego uroda. Co jednak ze spotkaniem Everton-Liverpool? Gdzie się podziała filozofia posiadania piłki trenera gości? Ile zdumiewających pomyłek popełnili jego piłkarze, zwłaszcza młody Wisdom, kompletnie nieradzący sobie z Mirallasem (skrzydła!)? O tym też chciałoby się porozmawiać – cóż, skoro tematem dnia znów stał się Luis Suarez, idiotycznie prowokujący rywali po strzeleniu pierwszej bramki („nurkował” przed ławką rezerwowych Evertonu) i brutalnie, być może na czerwoną kartkę faulujący Distina, a zarazem zasługujący na zwycięskiego gola w ostatniej minucie. Miało nie być o sędziach, wiem, ale tam z kolei nie było spalonego…

Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna

Nie wierzę. Od zwycięstwa Tottenhamu na Old Trafford minęły 23 godziny, a ja wciąż nie wierzę. W sumie nic dziwnego: od poprzedniego triumfu ukochanej mej drużyny na stadionie Manchesteru United minęły 23 lata, sumując mecze ligowe i pucharowe – udało się za 29 razem. W tym tempie następnego zwycięstwa doczekam dobrze po sześćdziesiątce, jeżeli oczywiście dożyję tego wieku, bo ustaliliśmy już dawno, że kibicowanie Tottenhamowi może być przyczyną wielu groźnych chorób (wielokroć pisałem o badaniach zleconych przez Lloyds Pharmacy, z których wynika, że ze wszystkich fanów drużyn Premier League to fani z White Hart Lane są najsilniej narażeni na choroby serca, dzięki czemu przez jakiś czas oferowano im nawet darmowe przeprowadzenie stosownych testów) i prawdopodobieństwo wykitowania przed telewizorem rośnie z miesiąca na miesiąc. Nawet wczoraj odbyło się to przecież według wszelkich najlepszych, czyli najgorszych wzorców: kiedy już Dempsey podwyższył na 1:3, do bramki Kagawy dzieliły nas zaledwie 72 sekundy, z czego połowę zajęły pewnie podskoki i uściski. Że w takim momencie nie byli w stanie opanować emocji – niby rozumiem, ale oczekiwałbym, żeby potrafili. „Nienawidzę tego”, wyrwało mi się po drugim golu dla United i przez następnych kilka minut musiałem tłumaczyć oglądającym ze mną dzieciom, że a) nie mam nic przeciwko Japończykom, b) nie mam nic przeciwko rywalom jako takim, c) po prostu bardzo chciałbym ten mecz wygrać, a w tych okolicznościach wydaje mi się to całkowicie niemożliwe. W ogóle jamnik wychowany pod szafą poszczekiwał we mnie przez cały wieczór: kiedy Vertonghen zdobył bramkę na 0:1 pomyślałem sobie „za wcześnie, cholera”, kiedy Bale podwyższył na 0:2 byłem pewien, że prowadzenia nie uda się dowieźć do przerwy, kiedy United strzelało swoje gole, widziałem już oczami wyobraźni początek pogromu. Tak naprawdę nie chciałem, żeby moje dzieci oglądały ten mecz, a teraz myślę, że właśnie fakt wspólnego oglądania uczynił go tak naprawdę niezapomnianym.

Czy mam dodawać, że jamnik wychowany pod szafą miał dziesiątki powodów do poszczekiwania? Że nie dalej jak pół roku temu prowadziliśmy dwoma bramkami na Emirates, żeby następnie dać się zmieść z powierzchni boiska? Że dwa sezony temu wygrywaliśmy w takim samym stosunku właśnie na Old Trafford, po czym błąd sędziego Webba (Gomes nie faulował Carricka) umożliwił miażdżący – pięć goli w nieco ponad 20 minut – comeback mistrzów Anglii? Że w 2004 roku inny sędzia, Mark Clattenburg, nie uznał gola Pedro Mendesa zdobytego w ostatniej minucie spotkania (niesławnej pamięci golkiper MU Roy Carroll wygarnął piłkę dobry metr za linią bramkową, czego arbiter nie zauważył)? Że dokładnie jedenaście lat temu, za kadencji Glenna Hoddle’a na White Hart Lane nawet trzybramkowe prowadzenie do przerwy nie wystarczyło? Że na inaugurację tego sezonu trzykrotnie straciliśmy punkty w końcówce, niepotrafiąc wywieźć remisu z Newcastle i obronić zwycięstw z Norwich i WBA (byłby lider, cholera…)? Że także wczoraj przez ostatnie pół godziny była to rozpaczliwa obrona Częstochowy, podczas której ani niecelne wykopy Friedela, ani kolejne zmiany nie były w stanie zdjąć presji z drużyny (Sigurdsson przez ponad 20 minut miał zaledwie jedno podanie i jeden wślizg, Huddlestone przez 10 minut – podanie, wślizg i główkę)?

No dobra, dość tych wzdychów – da się w końcu powiedzieć o tym meczu parę zdań całkiem racjonalnych. Po pierwsze, o względności statystyk: Stats Zone pokazała po spotkaniu, że gospodarze strzelali 16 razy, goście zaś 10, że gospodarze zanotowali 700 podań, z czego 627 celnych, zaś goście 243 podania, z czego 188 celnych (procentowo oznacza to 90 proc. celnych MU i 77 proc. Tottenhamu), że przewaga Manchesteru w posiadaniu piłki wyniosła 74 do 26. I co? I nic. Tottenham wygrał.

Po drugie, o szczęściu. Że strzał Vertonghena uderzył w Evansa i zmylił Lindegaarda. Że Rooney trafił w słupek, a Carrick w poprzeczkę, że van Persie zmarnował wyborną okazję, a zwłaszcza że sędzia nie podyktował dwóch rzutów karnych. Od razu powiem: nie nazwałbym decyzji Chrisa Foya błędnymi, rękę Sandro można było zinterpretować jako przypadkową, a wejście Vertonghena w Naniego jako wejście na granicy – rzecz w tym, że wielu sędziów, a już zwłaszcza na tym stadionie, takie rzeczy gwiżdże.

Po trzecie, o słabościach MU ujawnionych w pierwszej połowie. Za wolna druga linia, bezradna (Giggs!) przy ruchliwych, stosujących wysoki pressing, dobrze przechodzących z obrony do ataku piłkarzach Tottenhamu.

Przez cały mecz intensywnie zachwycał mnie Paul „Metronom” Scholes, rozdzielający piłki z niespotykaną precyzją, nawet jeśli jego podania były kilkudziesięciometrowe, ale przy szybkobiegających Dembele i Sandro również on nie potrafił początkowo odcisnąć piętna na meczu. O kłopotach Rio Ferdinanda napisano to i owo w dzisiejszej prasie – on również był zbyt wolny, ale przede wszystkim – podobnie jak Kościelny z Torresem w meczu o kilka godzin wcześniejszym – nie radził sobie z inteligentnie wyciągającym go z pola karnego Jermainem Defoe.

Co by nas podprowadzało do „po czwarte”: klasy, z jaką goście sprostali historycznemu momentowi. Defoe, który – powtórzmy – nigdy nie miał warunków fizycznych, ale też umiejętności do występowania jako jedyny napastnik, rozwinął się pod kierunkiem Andre Villas-Boasa w stopniu niebywałym. Wiele usłyszeliśmy zachwytów nad bramką Garetha Bale’a, ale przecież nie byłoby jej nie tylko, gdyby nie początkowy wślizg Sandro i późniejsze podciągnięcie piłki przez Dembele, ale także gdyby nie miejsce, jakie zrobił Walijczykowi w środku zbiegający na skrzydło Defoe. Również gola Dempseya nie byłoby, gdyby Anglik nie znalazł się na skrzydle, gdzie zdołał przyjąć piłkę i celnie ją odegrać do Bale’a.

Świetne występy Dembele na Old Trafford są już w tym sezonie tradycją – w barwach Fulham obronę MU dosłownie sterroryzował, ale bodaj jeszcze bardziej imponująco wypadł Sandro, rzucający się pod nogi gospodarzy, blokujący ich strzały, odbierający piłkę i – jak przy golu numer dwa – udanie rozpoczynający kontrataki.

Vertonghen to klubowy piłkarz miesiąca, zważywszy jak radzi sobie nie tylko jako środkowy, ale również lewy obrońca. Caulker groźny jest pod bramką rywala, a pod własną także rzadko daje się przeskoczyć. Gallas każe sobie obwiązywać kontuzjowane udo elastyczną taśmą, gubi soczewki kontaktowe, ale dyryguje kolegami pod naporem. Villas-Boas zaś…

Cóż, jeśli miałbym do tego wszystkiego dołożyć jakieś „po piąte”, dotyczyłoby ono relacji portugalskiego menedżera z mediami. W sobotę rano, a więc na kilkanaście godzin przed meczem na Old Trafford, drukujący skądinąd „felietony” Harry’ego Redknappa „The Sun” opublikował kolejny tekst o tym, że szatnia Tottenhamu jest podzielona, a delegacja piłkarzy wybrała się w tym tygodniu do trenera z apelem, by zrezygnował z wycieńczających treningów dwa razy dziennie i zaczął ich ustawiać bardziej ofensywnie. Kyle Walker – który zresztą naprawdę mógłby lepiej pilnować linii przy pułapkach ofsajdowych – wyśmiewał już ten tekst na Twitterze; warto dodać, że sesje przed- i popołudniowe odbywały się, owszem, ale podczas okresu przygotowawczego – podobnie zresztą jak w każdym klubie. Skąd więc taka publikacja? Villas-Boasa nie lubią, bo nie jest Redknappem, bo wygląda, a zwłaszcza wysławia się lepiej niż pozostali trenerzy, bo nie sposób się z nim skumplować, bo nie jest Anglikiem wreszcie. To właściwie zdumiewające, że nawet po zwycięstwie na Old Trafford w paru tekstach znajduję ukryte szpile pod adresem szkoleniowca Tottenhamu, a zarzut robi się nawet z tego, że… za bardzo się cieszy (pamiętacie, jak podskakiwał Redknapp, kiedy na początku roku Tottenham gromił Newcastle? A co z malowniczymi celebracjami Mourinho, Wengera, samego Fergusona wreszcie?). Nie lepiej wyzłośliwiać się pod adresem Alexa Fergusona, nazywającego cztery minuty doliczonego czasu gry (w rzeczywistości grali pięć) obrazą dla tego sportu?

Nie mówię zresztą, że w tym przypadku sir Alex nie miał trochę racji: padły w drugiej połowie trzy gole, było pięć zmian, była przerwa na zmianę soczewek Gallasa, a i Friedel nie kwapił się z wybijaniem piłki – problem w tym, że cztery doliczone minuty to jednak standard nawet w takich przypadkach. Po prostu: jednych menedżerów media lubią bardziej, innych mniej; podobnie z piłkarzami: na tle znakomitej zmiany, którą dał Rooney, tym mocniej widać zmierzch (nie myślałem, że kiedyś napiszę to słowo) Ryana Giggsa. Pytanie zresztą, czy to nie wina menedżera – wystawiać 38-latka jako nominalnego lewego pomocnika?

Historyczne zwycięstwo. Euforia. Te sprawy. Do tematu słabości United trzeba będzie wrócić. Podobnie zresztą, jak do sprawy Johna Terry’ego, której jeszcze wczoraj po południu myślałem poświęcić cały ten wpis.

Uścisk dłoni

Dla takich dni jak dzisiejszy warto wstać wcześniej, warto też później położyć się w przeddzień. Większość niedzielnych obowiązków odwaliłem w sobotę wieczorem, a to, co zostało, skoncentrowałem na przedpołudnie, żeby z wolną głową przystąpić do oglądania meczu, które był skazany na to, żeby stać się klasykiem. Jaka szkoda, że bloga nie mogłem napisać na zapas.

Chociaż nie – trochę mogłem, skoro prasówkę przed dzisiejszym spotkaniem na Anfield zacząłem gromadzić koło czwartku. Mogłem ucieszyć się np., że w Liverpoolu i Manchesterze United potrafili pójść po rozum do głowy i uspokoić emocje w kwestii konfliktu Evra-Suarez (obaj posłuchali apeli mediów, klubowych kolegów i oficjeli, po czym uścisnęli sobie dłonie przed meczem), oraz że wszyscy wchodzący na Anfield fani MU otrzymali list od Alexa Fergusona, apelujący o przebudzenie sumień i wyeliminowanie z dzisiejszego repertuaru nienawistnych śpiewów pod adresem Liverpoolu (nie do końca pomogło, niestety: telewizje pokazały, że już po zakończeniu spotkania przyjezdny sektor ryczał to, co zawsze). Jeśli wyznaję czasem wiarę w to, że futbol może być narzędziem społecznej zmiany, to właśnie w związku z chwilami takimi jak ta, w której kapitanowie od lat rywalizujących ze sobą klubów wspólnie wystąpili, by upamiętnić ofiary tragedii ciążącej na historii jednego z nich, a Bobby Charlton wręczył Ianowi Rushowi kwiaty przed najsłynniejszą trybuną Anglii – zajmowaną przez najzagorzalszych fanów Liverpoolu The Kop. Ech, żebyż tak kiedyś w Polsce przed meczem podwyższonego ryzyka dało się gdzieś przeczytać słowa podobne do tych, które wypowiedział Steven Gerrard: „Mam nadzieję, że zwycięży przyzwoitość. To fantastyczna okazja dla fanów obu drużyn, by zerwać z chorymi piosenkami. I to wielka szansa na wysłanie komunikatu do wszystkich kibiców świata w sprawie śpiewania podobnych rzeczy. Jeśli to będzie fantastyczny mecz, jeśli Suarez i Evra podadzą sobie ręce i jeśli nie będzie nienawistnych okrzyków, damy światu wspaniały przykład. To dużo ważniejsze niż piłka nożna”… Nawet Gary Neville, niebędący przecież niewiniątkiem, jeśli idzie o podgrzewanie wrogości między dwoma klubami, mówił o zrobieniu następnego kroku: wyeliminowaniu z kibicowskiego repertuaru wszelkich obrzydliwych śpiewów („Pieśni o wielkich ludziach piłki, takich jak Arsene Wenger, albo o świetnych piłkarzach, jak Sol Campbell czy John Terry, mogą być równie okropne, jak te o tragediach w Monachium czy na Hillsborough”). Z kolei na stadionie zwaśnionego z Liverpoolem Evertonu na środku boiska stanęło w poniedziałek dwoje trzymających się za ręce dzieci, dziewczynka w koszulce Liverpoolu z dziewiątką na plecach i chłopiec w koszulce Evertonu z szóstką (96 to liczba ofiar śmiertelnych tragedii z Hillsborough). Głęboko mnie ten obraz wzruszył…

Jako się rzekło, nie do wszystkich widzów spektaklu na Anfield trafiło to, co chcieli przekazać trenerzy i piłkarze ich ukochanych klubów. No i szkoda, cholera, że sportowej atmosfery w tym meczu wystarczyło na trzydzieści minut. Odniosłem wrażenie, że Mark Halsey okropnie nie chciał dać czerwonej kartki Shelveyowi, że ociągał się z decyzją o jej wyjęciu, że słuchał, co mu suflują do słuchawki liniowi, ale nie miał wyjścia: wślizg obiema nogami kwalifikuje się do usunięcia sprawcy z boiska. Szkoda zresztą nie tylko w sensie, od którego tu zacząłem – czyli fair play, ale także w sensie czysto sportowym. Cały plan Brendana Rodgersa, tak skutecznie realizowany do wyrzucenia pomocnika Liverpoolu, runął właśnie w tamtym momencie – a rzecz skomplikowała się jeszcze po wejściu na boisko Scholesa za beznadziejnego Naniego. W pierwszej fazie meczu druga linia MU po prostu nie istniała: trzech zawodników Liverpoolu – zwłaszcza niestrudzony w pressingu, najlepszy na boisku Gerrard

i kontrolujący jak zwykle dystrybucję piłki Allen – kompletnie zdominowało dwójkę Carrick-Giggs. Nawet jeśli próbował ich wspierać cofający się Kagawa, to przewagę robił wracający się również – i rozpoczynający później swoje ataki z głębi pola Suarez (patrz niewykorzystane przez Boriniego, znakomite podanie). Ponieważ gospodarze grali również szybciej niż ostatnio, ponieważ z prawej strony niezwykle dojrzale poczynał sobie Sterling, po raz pierwszy za kadencji Rodgersa w Liverpoolu można było odnieść wrażenie, że zestawianie stylu tego trenera ze stylem Barcelony ma sens. Następca Dalglisha zrobił zresztą również dobrą zmianę, wprowadzając operującego za Suarezem Suso. Wszystko dobrze, poza skutecznością, poza czerwoną kartką, która złamała pomysł na grę, no i poza nurkiem Valencią, który kładł się w polu karnym jeszcze zanim został dotknięty (czy w ogóle został?) przez Glena Johnsona. Co każe nam wrócić do ubolewań, że mecz, który miał wszelkie dane, by stać się klasykiem, rozstrzygnął się w sposób daleki od gry fair – nawet jeśli można czynić współwinnym sędziego, który dał się nabrać pomocnikowi MU.

Manchester United na razie wypada najsłabiej ze wszystkich drużyn czołówki, co nie znaczy oczywiście, że nie poradzi sobie w przyszłym tygodniu z Tottenhamem, prezentującym się jeszcze słabiej. Mając do wyboru starcie MC-Arsenal i derby Londynu na White Hart Lane wybrałem dziś po południu te drugie, ku swojej ponadgodzinnej zgryzocie, bo w pierwszej połowie Tottenham wypadł fatalnie, a i w drugiej – mimo zmiany ustawienia – niewiele wykreował do momentu fatalnego kiksu Faurlina we własnym polu karnym. Defoe strzelił bramkę i napracował się jak wół, ale cholernie brakowało Adebayora, przez pierwszych 45 minut lewa strona nie istniała, zaś Sigurdsson i Dempsey gubili się na swoich pozycjach. Owszem, nie zawodzili Dembele i Sandro, owszem, kolejny dobry mecz zanotował Vertonghen

(dziś ratował kolegów, podobnie zresztą jak Friedel; powyżej statystyki defensywne, ale był kompetentny także jako lewy obrońca ), ale generalnie brakowało w tym energii i pomyślunku. Grać z kontry w ustawieniu 4-4-2 to i Harry Redknapp potrafił.

Nic dziwnego, że na White Hart Lane szukałem tego, co tak szybko odeszło z Anfield: ducha fair play. Szukałem i znalazłem: w drugiej połowie, już po strzeleniu przez Tottenham drugiego gola, gospodarzom atakowało się dużo łatwiej i tylko kilka desperackich interwencji Clinta Hilla i Julio Cesara spowodowało, że mecz zakończył się ostatecznie wynikiem 2:1. Po jednym ze wślizgów Hilla pozbawiony niemal pewnego gola Jermain Defoe podszedł do obrońcy QPR i z podziwem uścisnął mu dłoń.

W poszukiwaniu straconego czasu

Miałem tak od dawna: patrzyłem na Dymitara Berbatowa i widziałem Swanna, nie tylko ze względu na wrodzoną, by tak rzec, dandysowatość bułgarskiego napastnika, ale także jego osobność i dystans do blichtru angielskiej ekstraklasy. Teraz skojarzenie zyskało dodatkowy kontekst: przenosiny do Fulham w poszukiwaniu straconego czasu i czas odnaleziony już podczas pierwszego meczu w wyjściowej jedenastce. W czasie poprzedniego sezonu, którego zdecydowaną większość bułgarski Swann przesiedział na ławce, straciliśmy niejedno wzruszenie, niejedną zachwycającą bramkę czy niejedno niebywałe odegranie, wszystkie wykonane jakby od niechcenia, leniwie. Straciliśmy nie bez zdziwienia, zwłaszcza mając w pamięci, że parę miesięcy wcześniej był najskuteczniejszym strzelcem w lidze i że koledzy piłkarze wybierali go do jednastki roku. Owszem: eksplodował talent Welbecka i był Chicharito, ale mimo wszystko odsuwanie od gry Berbatowa było stratą także dla Manchesteru United.

Inna rzecz, że wielokrotnie w ciągu czterech lat jego pobytu na Old Trafford wracała do mnie myśl, iż kariera Bułgara mogłaby potoczyć się płynniej, gdyby zdecydował się zostać w Tottenhamie jeszcze na jeden sezon. Presja oczekiwań, cena, jaką zapłacono i stosowana przez Alexa Fergusona polityka rotacji – wszystko to działało na niego destabilizująco i pamiętam, jak sam w wywiadach mówił o przytłaczającym poczuciu, że zawodzi. Niby kolekcjonował tytuły, o których w mniejszych klubach mógłby tylko marzyć, ale zarazem boleśnie przeżywał odsunięcie od składu w finałach Ligi Mistrzów. W Fulham, jak w Tottenhamie (też u Martina Jola zresztą) znów może być najważniejszym ogniwem ofensywy: nie tylko wykańczającym akcje, ale też rozprowadzającym kolegów. Wbrew temu, co mówił w Match of the Day Alan Shearer, rola nowej gwiazdy Craven Cottage nie polega zresztą jedynie na czyhaniu w okolicy pola karnego na podanie i błąd obrońców – zobaczcie, ile podań Berbatow otrzymał wracając po piłkę bądź schodząc do boków, zauważcie, jak często uczestniczył w grze obronnej.

Ech, gdyby jeszcze w tej drużynie mógł współpracować z Dempseyem i Dembele (Jol mówił, że Berbatow był wściekły, gdy dowiedział się – już po podpisaniu kontraktu! – o odejściu Belga), a nie tylko z rewelacyjnym wczoraj Kacznikliciem…

Temat czasu odnalezionego to oczywiście temat formy Paula Scholesa i Ryana Giggsa, prowadzących nieco słabszy tym razem kadrowo MU (choć przecież z udanym debiutem Aleksandra Büttnera; nieprzypadkowo realizator telewizyjnej transmisji raz czy drugi pokazał w trakcie spotkania smutną twarz Patrice’a Evry) do zwycięstwa nad Wigan. Szkoda, że także temu spotkaniu towarzyszył niesmak: zarówno z powodu zlekceważenia przez kibiców apeli Alexa Fergusona o powstrzymanie się od antyliverpoolskich pieśni, jak i z powodu nurkowania w polu karnym gości Danny’ego Welbecka. Złej krwi było niestety na angielskich boiskach więcej: żółtą kartkę za symulowanie otrzymał Suarez, Odemwingie kopnął bez piłki jednego z zawodników Fulham, w podobny sposób łokciem dostał Balotelli, Crouch pomógł sobie ręką przy golu dla Stoke, a Tony Pullis radował się później, że w końcu niewielki klub otrzymał w starciu z gigantami jakiś prezent od sędziów. Ech, nie trzeba poruszać tematu zawiśniętej w powietrzu dłoni Johna Terry’ego, by z oglądania Premier League mieć mniejszą frajdę niż zwykle.

O Tottenhamie – i Liverpoolu – myślałem już w sobotni wieczór, robiąc sobie powtórkę z „Moneyball”. Billy’ego Beane’a też nie rozumieli, powtarzałem sobie, jego zespół także z początku przegrywał mecz za meczem, a media w tym czasie domagały się głowy menedżera, by w końcu wszystkie elementy układanki znalazły się na swoich miejscach i drużyna zanotowała rekordową passę zwycięstw. Nie twierdzę, że zwycięstwo nad okropnie słabym Reading oznacza, że puzzle zostały już ułożone, ale parę elementów musi cieszyć: szybka i płynna gra, nieustający ruch z piłką i bez niej, pressing zaczynający się od Defoe’a i skuteczność tego ostatniego. Dembele, Sigurdsson (jego podania przed pierwszym golem nie powstydziliby się ani Modrić, ani van der Vaart) i Sandro nie grają na siebie i wytrzymują fizyczną konfrontację, Verthongen nabiera pewności w obronie, wspólne treningi (pierwszy w tej konstelacji odbył się dopiero w piątek!) zwiększają zrozumienie koncepcji trenera, presja się zmniejsza. Dlaczego tylko, do cholery, sezony tego klubu rozpoczynają się dopiero w połowie września?

PS. Arsenal gromi, Cazorla pieści piłkę (305 muśnięć na połowie rywala, niektóre niewiarygodnej urody), a i na Podolskiego chyba nikt nie narzeka. Wojciech Szczęsny jako najsłabsze ogniwo? Myślałby kto.

Nowa Chelsea i takie tam

To będzie długi sezon, że pozwolę sobie jednak zacząć od Tottenhamu. W meczu z WBA elementy „nowego” oglądaliśmy może przez dwadzieścia minut, może przez pół godziny: zespół zaczął, jak z Newcastle, agresywnym pressingiem i wysoko ustawioną linią obrony, po pierwszych 10 minutach miał 89 (!) procent posiadania piłki, stwarzał sytuacje – problem w tym, że niemiłosiernie pudłowane (pierwszy strzał celny, zresztą z dość daleka, padł w 44. minucie). Najpierw zespół grał szeroko, po lewej stronie, z rzadka tylko schodząc do środka, błyszczał Bale, po prawej dobrze współpracowali Lennon z Walkerem, później kilka znakomitych podań rzucił van der Vaart (jedno z nich, przez całe boisko do Bale’a, było ozdobą meczu), ale czas płynął i pomysły się kończyły. Villas-Boas musiał grać o trzy punkty, po godzinie postanowił więc wprowadzić drugiego napastnika w miejsce van der Vaarta i… wszystko się zmieniło. Otóż tak właśnie, niech nikogo nie zwiedzie prowadzenie, które objęli gospodarze kilkanaście minut później, zresztą w dość szczęśliwych okolicznościach (piłka kopnięta przez Assou-Ekotto odbiła się od Morrisona i zmyliła Fostera): ostatnie pół godziny meczu należało do gości.

Zmiany, których dokonywał Villas-Boas były pewnie nieuniknione, ale to dzięki nim drużyna nie była w stanie odzyskać panowania nad sytuacją. Nawet wprowadzenie Jenasa za Defoe’a przy stanie 1:0 niczego tu nie zmieniło: cokolwiek by mówić o Jenasie dobrego (kibice nie cenią go do tego stopnia, że buczeli przy jego nazwisku podczas wyczytywania składów), wolałbym wciąż widzieć na boisku Sandro. Inaczej zmiany Clarke’a: najpierw Lukaku, później Rosenberg zaczęli siać zamieszanie w polu karnym gospodarzy. West Bromwich się nie patyczkowało: grało długie piłki do napastników, którzy nie pozwalali ich sobie odebrać i spychali Tottenham coraz głębiej i głębiej. Końcówka była już paniczna – najpierw desperacki pad na ziemię Verthongena zablokował strzał Lukaku, później obrońcy dwukrotnie wybijali piłkę z linii bramkowej, wcześniej jeszcze świetnie interweniował Friedel (co piszę ze świadomością, że sekundy przed golem dla WBA mógł ruszyć w kierunku dośrodkowania), a przede wszystkim: nie było nikogo, kto potrafiłby przytrzymać piłkę.

Dobry początek sezonu był czymś, czego Villas-Boas potrzebował najbardziej. Szybko sfinalizowane transakcje z innymi klubami (w tym ta najważniejsza, dotycząca Luki Modricia), ustabilizowany skład, wiedzący, na czym stoi, plus dobre wyniki, spowodowałyby, że Portugalczyk po raz pierwszy w czasie menedżerskiej kariery w Anglii mógłby oddychać swobodnie. Dziś już wiemy: nic podobnego nie będzie mu dane. Do zamknięcia okienka niecałych sześć dni, a tu ani Modrić nie odszedł, ani następców nie widać, popularni wśród piłkarzy i kibiców, ale niewidziani przez menedżera nawet na ławce rezerwowych Huddlestone i Dawson snują się po klubowych korytarzach, utrudniając pozostałym pozytywne myślenie o „projekcie”. Po zakończeniu spotkania fani zaczęli buczeć, dziennikarze będą buczeć z pewnością. To nie tak miało wyglądać, panie prezesie, nieprawdaż?

To nie tak miało wyglądać, zaryzykuję, również na Old Trafford. Owszem, van Persie i Kagawa strzelili po bramce (Holender – obłędną), ale najlepszy na boisku był Moussa Dembele z Fulham, terroryzujący obronę United (zobaczcie statystykę jego dryblingów i wślizgów; dryblingi to te żółte kropki, wślizgi – krzyżyki). Sprawozdania z tego meczu zdominował temat okropnej kontuzji Rooneya, ale warto zauważyć, że kolejny raz z trójki van Persie-Rooney-Kagawa grało tylko dwóch – Anglik wszedł za Japończyka i mniej więcej wtedy zaczęły się kłopoty wicemistrza (okrutnie brzmi to słowo). Zresztą Rooney nie zachwycił także w meczu z Evertonem, a i podczas meczów przygotowawczych nie błyszczał – jakkolwiek więc to zabrzmi, akurat jego absencja w tym momencie nie będzie musiała spędzać Fergusonowi snu z powiek. Gorzej, że w obronie obok Vidicia wciąż musi grać Carrick. Kagawa fajnie wpasowuje się w drużynę, fajnie pokazuje się do gry, choć jego debiut jest niczym w porównaniu z wejściem smoka, jakie odnotowuje w Chelsea Eden Hazard. Trzeci mecz ligowy, osiem strzelonych bramek, z czego jedna przez Belga osobiście, a sześć po jego akcjach (sumując ze statystykami z Lille w ostatnich 21 meczach ma 14 goli, 14 asyst, 7 wywalczonych karnych, podaje Dominic Fifield w „Guardianie”) – nieźle. Młody piłkarz z meczu na mecz bierze na siebie coraz więcej – to już nie tylko drybling, którym zaimponował w pierwszych minutach po debiucie, ale coraz śmielsze uczestnictwo w rozegraniu, coraz większe odciążenie dla Maty, możliwość posadzenia Lamparda na ławce. To rzeczywiście jest nowa Chelsea, w której oszałamiająca technika nowych graczy (jest przecież także Oscar, czekamy na Marina i Mosesa) stanowi ekwiwalent zwierzęcej siły Drogby, i w której wreszcie rozkwita Fernando Torres. Ręka do góry, kto pamięta jego piękniejszego gola strzelonego dla Chelsea, niż ten wczorajszy… Jeżeli raz jeszcze mógłbym powtórzyć swoją mantrę (nie pisałem tu nic po środowym meczu z Reading, więc czuję się ośmielony): do pełni szczęścia brakuje lepszej defensywy; przypomnijcie sobie Luiza, tracącego piłkę przed własnym polem karnym przy próbie dryblingu.

Na razie Eden Hazard jest bez dwóch zdań piłkarzem sierpnia. A menedżerem? Michael Laudrup, rzecz jasna, bo takiego otwarcia w wydaniu Swansea nikt się nie spodziewał. Owszem, przez pierwszych dwadzieścia minut mecz był wyrównany, a WHU pilnowało dyscypliny. Gości złamał dopiero błąd Jaaskalainena, który przepuścił strzał Rangela, a ostatecznie pogrążyło katastrofalne podanie Collinsa (nic mu w tym meczu nie wychodziło – zobaczcie statystykę wybić) pod nogi Michu i w drugiej połowie Walijczycy mogli już grać to, co lubią najbardziej, czyli swoją wersję tiki-taki.

Wcześniej jednak dało się zauważyć, że – po pierwsze – pod nowym menedżerem potrafią też grać zdecydowanie szybciej, po drugie zaś – że są fenomenalnie zdyscyplinowani w defensywie. Zobaczcie, ile skutecznych wślizgów dziś zanotowali, odnotujcie bardzo dobrą grę pressingiem i drugie z rzędu czyste konto. Duże osiągnięcie, zważywszy na presję, jaką wywierał na niższych obrońców Carlton Cole, godny następca w drużynach Sama Allardyce’a Kevina Daviesa. W ogóle ten mecz przypominał nieco starcie liliputów z olbrzymami: duzi Collins czy Reid nie radzili sobie zwłaszcza z ruchliwymi Dyerem i Routledgem, a Tomkins – wydelegowany do pilnowania znów bardzo dobrego Michu – nie potrafił przyjść im z pomocą. Mój ulubiony moment tej kolejki to akcja Swansea z drugiej połowy, zakończona dopiero wślizgiem obrońcy West Hamu, zatrzymującego będącego już przed bramką Routledge’a – wcześniej piłkarze Swansea wymienili 43 podania, utrzymując się przy piłce ponad dwie minuty (Match of the Day pokazał to w przyspieszonym tempie), ale także bramka Grahama padła po niezłej sekwencji podań – zobaczcie.

Ech, ta Swansea. Oglądałem dziś Liverpool z Manchesterem City i patrzyłem przede wszystkim na niemal bezbłędnego Joe Allena, który właśnie w Walii, pod skrzydłami Brendana Rodgersa, wyrósł na nową gwiazdę Premier League, a i Steven Gerrard mając oparcie w piłkarzu tej klasy wyraźnie odzyskał wigor. Nowy menedżer Liverpoolu powodów do zadowolenia ma w ogóle mnóstwo: postawił od pierwszej minuty na Sterlinga i siedemnastolatek radził sobie z pewnością nie gorzej niż Downing, stracił Lucasa, uważanego za najważniejsze ogniwo jego linii pomocy, i dał sobie radę bez niego – także dzięki zmieniającemu miejsce na boisku Allenowi właśnie. Tylko ta obrona, kolejny raz zawalająca mu mecz… Po meczu Tottenhamu kompletnie nie miałem poczucia, że gospodarzom należało się zwycięstwo – tutaj chyba nawet kibice City oddychali z ulgą, że skończyło się remisem.

PS. Źle się dzieje z bramkarzami. Wczoraj Given, poprzednio Czech i Federici, także Friedel podczas zamieszania w polu karnym w ostatniej minucie meczu z WBA mógł się zachować lepiej. Pieski fach, o czym więcej kiedy indziej.
PS 2 Arsenal pudłuje, Stoke fauluje, czyli nic nowego pod słońcem. Cazorla dobry.

Belgia górą

Zawsze mi się wydawało, że Everton tak naprawdę zaczyna rozgrywki ligowe gdzieś około listopada. Około listopada, a nawet czasem jeszcze później, w styczniu, kiedy ściąga na kilkanaście meczów jakiegoś niezatrudnionego akurat w MLS Amerykanina albo wynajduje sobie napastnika, który zaczął się właśnie sprawdzać w lidze szkockiej. Czy naprawdę mamy dziś 20 sierpnia i piłkarze Davida Moyesa zakończyli pierwszy mecz w Premier League?

Zostawmy te żarty, zwłaszcza że przydadzą się nam na rozmowy o Wigan, które wchodzi w sezon jeszcze później, w okolicy marca. Zostawmy je, bo zasłużone zwycięstwo gospodarzy nad Manchesterem United nie zasługuje na podśmiechujki. Powinniśmy raczej bić brawo dla Moyesa i jego piłkarzy: za znakomitą grę w obronie (spójrzcie, jak wypychali gości z własnego pola karnego – na 172 podania MU w tzw. Attacking Third, tylko dwa przeszły przez szesnastkę Tima Howarda), za nieustępliwość w pomocy i za odwagę w atakowaniu.

W pierwszej połowie tylko bardzo dobra postawa Davida de Gei w bramce pozwoliła wicemistrzom Anglii obronić wynik bezbramkowy, po przerwie Hiszpanowi pomogła jeszcze poprzeczka, ale przy kolejnej akcji Fellainiego był już bezradny.

Spójrzcie z kolei, jak wykonywali rzuty rożne piłkarze Evertonu: wszystkie były bite w pole bramkowe, z nastawieniem na błąd golkipera, w końcu w tym kotle Belg znalazł sobie drogę do siatki – wcześniej zaś udanie zgrywał do Osmana i w ogóle był utrapieniem odpowiadających za defensywę piłkarzy MU.

Ustawiony teoretycznie tuż za Jelaviciem, ale wracający często na własną połowę begijski pomocnik konfundował Cleverleya i Scholesa, ale przede wszystkim biednego, tworzącego parę stoperów z Vidiciem i bezradnego przy ogromnym rywalu Carricka. Innym z bohaterów gospodarzy był prawy obrońca Tony Hibbert, bez problemów radzący sobie z Patricem Evrą (czy nie czas na znalezienie Francuzowi dublera albo wręcz następcy? czy świetnym kandydatem nie byłby tu kolejny z gwiazdorów Evertonu, Leighton Baines?), dobrze radzili sobie także Pienaar oraz Distin i Jagielka, Osman i Jelavić. Napisałem „bohaterów” i „gwiazdorów”? Zabawne, jak te słowa nie pasują do klubu, w którym bohater i gwiazdor jest zwykle zbiorowy.

W Manchesterze United patrzyłem przede wszystkim na Kagawę – i nie byłem rozczarowany. Współpraca Japończyka z Rooneyem układała się dobrze, do celności podań nie można się było przyczepić (zwłaszcza do tego, po którym strzał Cleverleya blokował przed linią bramkową Jagielka), ba: Kagawa miał nawet szansę na zdobycie wyrównującej bramki po tym jednym jedynym udanym podaniu w tym meczu Robina van Persiego. W końcówce goniący wynik MU grał z van Persiem, Rooneyem i Kagawą z przodu, utwierdzając mnie jedynie w przekonaniu, że znaleźć miejsce na boisku dla całej trójki nie będzie łatwo. Dziś po wejściu Holendra Anglik zszedł na prawą stronę, a Japończyk pozostał nieco cofnięty; trochę szkoda Rooneya na atakowanie z flanki.

W sumie: nadzwyczaj miły poniedziałkowy wieczór z Premier League taką, jaką lubimy, czyli otwartą, ofensywną, pełną zaangażowania. A że wczoraj podkreślałem coraz większą rolę w rozwoju angielskiej piłki przybyszów z Hiszpanii, dziś muszę dodać jeszcze jedną nację: Belgów. Mignolet, Kompany, Vermaelen, Dembele, Hazard, Fellaini, Lukaku, doprawdy, najwyższy czas na debiut Verthongena…

PS Toczył się pod poprzednim wpisem spór o Joe Allena. Wrzuciłem na Twittera obrazek podsumowujący jego grę z WBA, tu dopisuję jeszcze liczby, których obrazek nie mieści. 65 celnych podań z 68 (96 proc.), z czego połowa do przodu (23 na 24 w strefie obronnej WBA), wszystkie 8 długich znalazło swój cel. Do tego trzy udane wślizgi. Najlepsze statystyki w klubie, a przypomnę, że kilka z tych podań było podaniami „przedostatnimi”; dzięki podaniom Allena Gerrard czy Johnson dogrywali piłkę do Suareza. Co było do udowodnienia 😉