Odpowiedź brzmi „tak”. Tak, to był mistrzowski występ, bo cechą mistrzów jest odwaga, determinacja, wola zwyciężania, która do ostatniej minuty nie pozwala zwątpić w osiągnięcie pożądanego rezultatu. Pal licho wszystkie wpuszczone po drodze bramki, pal licho dziurawą obronę, pochopne zagranie, które dało rywalowi pierwszego gola, i nieruchawy środek pomocy: to jest Manchester United, a Manchester United nie poddaje się nigdy. Weźcie młodego chłopaka z Meksyku, który w pomeczowych wywiadach powtarza z pełnym przekonaniem coś, co stanowi o klubowym DNA. Jedenasty raz w tym sezonie piłkarze Alexa Fergusona muszą gonić wynik, ósmy raz gonią go skutecznie. Mistrzowie.
Odpowiedź brzmi „nie”. To nie był mistrzowski występ, bo cechą mistrzów jest koncentracja, dobra organizacja gry obronnej i umiejętność kontrolowania przebiegu wydarzeń. Pal licho skuteczność napastników, pal licho charyzmę trenera: mistrzowie nie mogą się mylić z aż taką częstotliwością. Weźcie już nawet nie de Geę czy Evansa, ale Carricka czy bardzo słabego wczoraj Ferdinanda, którzy podając piłkę pod nogi rywala stwarzają dużo więcej zagrożenia niż rywalom udaje się wykorzystać. Newcastle zdobyło na Old Trafford trzy gole, miało poprzeczkę i słupek, i na tym jego okazje się nie kończyły – mimo iż generalnie nastawione było na oddanie inicjatywy gospodarzom i grę z kontry. Jedenasty raz w tym sezonie piłkarze Alexa Fergusona muszą gonić wynik… To mają być mistrzowie?
Owszem, istnieje również szkoła, którą nazwałbym szkołą George’a Grahama: wytrwały marsz po koronę, złożony – powiedzmy – z trzydziestu zwycięstw 1:0 i paru remisów bezbramkowych (powiedziałbym, że Chelsea wczoraj zaprezentowała się mniej więcej w tym stylu – powiedziałbym, gdyby nie fakt, że kilkadziesiąt godzin wcześniej zaaplikowała Aston Villi osiem bramek…). Ale przecież nie musi to być jedyna możliwość – i zwłaszcza Manchester United w ciągu dwóch dekad swojej dominacji w angielskim futbolu przyzwyczaił nas do tego, że wygrywać mistrzostwo można naprawdę w wielkim stylu, łącząc szybką, szeroko prowadzoną i efektowną grę ofensywną ze skuteczną defensywą. Carricka asysta przy golu Hernandeza przypomniała, jak znakomicie podawał ten zawodnik jeszcze w czasach gry w Tottenhamie – ale Roy Keane raczej nie zagapiał się jak jego następca przy akcji zakończonej golem Percha. O tym, że Manchesterowi brakuje Vidicia, pisać chyba nie muszę, podobnie jak o braku szybkości zawodników ze środka pomocy – zwłaszcza, jeśli ich występ zestawić z biegającym jak szalony w tej samej strefie Vernonem Anitą. Druga linia MU zaczęła wyglądać lepiej dopiero po wejściu Cleverleya w 70. minucie: asekurowany przez młodszego kolegę Carrick miał więcej swobody niż wcześniej, gdy sam musiał asekurować starszego Scholesa. Dlaczego wszyscy piszą o kupowaniu przez United Lewandowskiego, podczas gdy problem tej drużyny widać raczej w obu formacjach za plecami napastników – nie pojmuję…
Jak widzicie, mam ostatnio kłopot i z tą drużyną, i z tą ligą, w której problemy pozostałych drużyn wydają się jeszcze poważniejsze. Mimo najszczerszych chęci nie potrafię przyjąć wersji angielskich gazet, które w patriotycznym wzmożeniu nie zauważają, jak bardzo ten rodzaj popisów, jak wczorajsze na Old Trafford, bywa karany w Europie. Świetny doping, związane z lejącym deszczem efekty specjalne, mnóstwo goli i parad bramkarzy, emocje do końca niby pozwalają mieć poczucie, że oto dzieją się rzeczy wielkie. A przecież to nie przypadek, że w Lidze Mistrzów kluby z Premier League przetrzebiono…
Osobny akapit należy się samobójczemu golowi Evansa i temu, co w związku z jego uznaniem wykonał Alex Ferguson na początku drugiej połowy. Sędziujący spotkanie Mike Dean zachował się w tym przypadku bardzo dobrze: Cisse, owszem, był na spalonym i gdyby dotknął piłki, bramka nie zostałaby uznana; rzecz w tym, że kopnął ją Evans, a Cisse nie zdążył wziąć udziału w akcji (nie pociągał też, wbrew temu, co mówił później wściekły menedżer MU, Evansa za koszulkę – w najlepszym razie pociągali się obaj). Gol nie zostałby uznany, gdyby napastnik uniemożliwił obrońcy zagranie albo utrudnił interwencję bramkarzowi, co również nie miało miejsca. Tłumaczący rzecz bardziej szczegółowo Graham Poll robi w tym miejscu zabawną uwagę, że sir Alex najwyraźniej nie zna obowiązujących od siedmiu lat przepisów – nie, że się z nimi nie zgadza (wielu sędziów nie zgadza się z nimi również), tylko że ich nie zna. A może zna, tylko próbuje po swojemu rozegrać zarówno sędziów, jak i władze ligi? Jeżeli tak, to decyzja Mike’a Deana, żeby nie wpisywać pyskówki menedżera MU do pomeczowego protokołu, wydaje się równie roztropna jak ta o uznaniu drugiego gola dla Newcastle.