Północnolondyński wirus

Tak się dzieje zawsze, kiedy jadę w góry. Nie wybieram dat starannie, po prostu same przychodzą, zanim zdążę je skonfrontować z terminarzem rozgrywek Premier League. Jadę w góry, a potem spędzam półtorej godziny na szlaku z nosem wściubionym w komórkę, czekając na wieści z północnego Londynu. Siedem lat temu, w czasach przedtwitterowych i słabozasięgowych, schodząc z Radziejowej uzyskiwałem ze strony BBC jakieś strzępy informacji o ostatnich derbach rozgrywanych na Highbury: o golu Keane’a, wyrównaniu wprowadzonego z ławki Henry’ego, czerwonej kartce Davidsa i nerwowej końcówce, ale bez szczegółów – takich np., że na temat akcji bramkowej Tottenhamu Arsene Wenger i Martin Jol skoczyli sobie do gardeł przy linii bocznej, bo rajd zakończony dośrodkowaniem Davidsa do Keane’a powinien być przerwany po zderzeniu Eboue i Gilberto Silvy. Ależ to były drużyny: łza się w oku kręci patrząc na Arsenal jeszcze z Piresem, Silvą, Flaminim, Fabregasem, Adebayorem, Henrym czy młodym van Persiem, i Tottenham z Carrickiem, Davidsem, Keanem, Defoem i młodym Lennonem. To był tamten sezon, pierwszy od kilkunastu lat, w którym Tottenham naprawdę zagroził Arsenalowi w walce o pierwszą czwórkę – sezon zakończony pamiętną kolejką, w której drużynie Martina Jola wystarczyło osiągnąć wynik niegorszy niż zespół Arsene’a Wengera. Sezon zakończony „aferą lazaniową”: zatruciem niemal wszystkich piłkarzy Kogutów w noc poprzedzającą decydujące starcie, odwodnionych i omdlewających na boisku, i przegrywających rzecz jasna, mimo heroicznego wysiłku (Defoe strzelił nawet bramkę), z West Hamem.

Pół roku temu, schodząc z Turbacza w czasach zdecydowanie twitterowych i zasięgowych, o meczu na Emirates wiedziałem wszystko w czasie niemal rzeczywistym: o świetnym początku i golu Adebayora dla Tottenhamu, czerwonej kartce tegoż, odważnych decyzjach Villas-Boasa, który próbował odwrócić niekorzystny wynik, skazanych ostatecznie na niepowodzenie. Przedwczoraj przeżywałem to na Przehybie, wczoraj w okolicach Hali Łabowskiej, również w kontekście obu północnolondyńskich drużyn. Bo tak sobie myślę, niezależnie od kalendarza gier, który pozostał do końca rozgrywek i który nie rozpieszcza przede wszystkim Chelsea (także w związku z zaangażowaniami w Lidze Europejskiej), że kwestia czwartego miejsca rozstrzygnie się właśnie w tej dzielnicy.

Rozstrzygnie się w głowach, myślę sobie również. Wiem, że Chelsea ma jeszcze grać z Manchesterem United, Tottenhamem (przyjmijmy nawet, że ekstra zmotywowany Andre Villas-Boas wywalczy na Stamford Bridge remis), broniącą się przed spadkiem Aston Villą i zawsze niewygodnym Evertonem – trzon tej drużyny pozostaje jednak na tyle doświadczony (bijący rekordy Lampard, znakomity ostatnio Cech!), na tyle wdrożony do osiągania własnych celów, a przy tym bezsprzecznie najsilniejszy kadrowo, że postawi na swoim, z Rafą Benitezem czy bez niego. Zostaje więc chimeryczna północnolondyńska dwójka, o której nie sposób mówić pomijając kwestie psychologiczne. Ileż to razy oba zespoły potykały się w starciach z łatwymi, wydawałoby się, rywalami. Ileż to razy kapitulowały w trakcie wygrywanego już spotkania. Ileż to razy schodziły z boiska ze spuszczonymi głowami, nie wierząc w to, czego właśnie doświadczyły. Pamiętam kapitana Arsenalu Williama Gallasa, siedzącego z rozpaczą na murawie stadionu Birmingham, pamiętam kłócących się zażarcie na boisku Bentnera i Adebayora…

Ano właśnie. Żadnego z tych piłkarzy nie ma już na Emirates. Arsene Wenger wygląda wprawdzie jak cień człowieka, ale ostatnie miesiące jego klubu wypada uznać za udane. Odpadnięcie z Ligi Mistrzów nastąpiło z godnością (i z jednym z faworytów rozgrywek), od czasu porażki z Tottenhamem drużyna regularnie zdobywa punkty, decyzja o posadzeniu na ławce nietykalnych wcześniej Vermaelena i Szczęsnego podziałała trzeźwiąco, do formy wrócili Ramsey i Rosicky. Rywale, z którymi przyjdzie im grać do końca sezonu, są zdemoralizowani (QPR już spadło, a to, co się dzieje z Newcastle, zasługuje na osobną opowieść…). Wczorajszy remis z Manchesterem United – mimo świetnego początku meczu, który zdawał się zapowiadać więcej – należy uznać za satysfakcjonujący. Myślę, że każdy fan Arsenalu, który przebolał już oglądanie van Persiego w koszulce bez armatki, przyzna mi rację, zwłaszcza że Łukasz Podolski, przy całej sympatii do tego zawodnika, nie jest w stanie zastąpić Giroud na szpicy, a Jack Wilshere ewidentnie nie ma sił na 90 minut.

Nade wszystko zaś: Kanonierzy wiedzą, jak to się robi. Piętnaście poprzednich sezonów potrafili dostawać się do Ligi Mistrzów, mimo iż przez ostatnich kilka tzw. eksperci wykazywali na starcie rozgrywek, że nie mają na to szans. Owszem, nie walczą już o mistrzostwo, ale miejsca w pierwszej czwórce nie wypuszczą, nawet jeśli różnica na finiszu będzie wynosić zaledwie punkt…

Kiedy się mówi o Tottenhamie i Arsenalu, słowem-kluczem jest stałość. Mecze rozpoczynane piorunująco i zawalane w końcówkach. Mecze rozpoczynane w zasadzie dopiero w drugich połowach, kiedy pierwsze przesypiano. Punkty tracone ze słabeuszem po meczu wygranym z mistrzem kraju. Ale też – że odniosę się do przypadku dwóch ostatnich meczów Tottenhamu – punkty w końcówkach ratowane. Po remisie z Wigan szklanka jest połowie pusta, zwłaszcza w kontekście gigantycznego zamieszania w polu karnym gospodarzy w 94. minucie, kiedy zarówno strzał Bale’a, jak dobitki Huddlestone’a i Defoe’a zostały zablokowane, ale jest również w połowie pełna: mecz nie został przegrany, do Arsenalu wciąż brakuje dwóch punktów, w zapasie został jeden mecz, druga linia z Huddlestonem prezentuje się lepiej, powoli do zdrowia wraca Lennon…

To jeszcze trochę potrwa, napisałem miesiąc temu, na osiem kolejek przed końcem. Bez złudzeń jednak: jestem kibicem Tottenhamu, co oznacza, że ciągu minionych dwudziestu pięciu lat, ze dwadzieścia trzy razy nie miałem naprawdę udanej końcówki sezonu – dodawałem przed trzema tygodniami. Szklanka pozostanie w połowie pełna, w połowie pusta. Zabraknie niewiele, ale zabraknie. Gdyby scenariusz tego sezonu miał pisać jakiś Wielki Opowiadacz (futbol uwielbia takie historie), postawiłby oczywiście na zemstę AVB nad Abramowiczem i zwycięstwo Tottenhamu na Stamford Bridge. Nawet to jednak niczego by nie rozwiązywało: po Chelsea przyjdzie jeszcze grać ze Stoke i z Sunderlandem, będzie kiedy punkty stracić, nawet bez tajemniczego wirusa. Jestem jamnikiem wychowanym pod szafą, wciąż obstaję więc przy zdaniach zamykających jeden z marcowych wpisów: jeśli chcecie poczytać coś naprawdę ciekawego, kupcie sobie „Tygodnik” na majówkę (polecam wywiady z Wojciechem Waglewskim, Arturem Andrusem i Natalią Partyką), mnie zaś nie budźcie do czasu, jak Arsenal zajmie czwarte miejsce, a Gareth Bale odejdzie do Realu.

PS A propos Bale’a: swoją jedenastkę roku, nieco inną od wybranej przez PFA, publikuję na Facebooku. Ale dyskutować możemy tu i tu 😉

Wpis zastępczy

Zdarza się niezwykle rzadko – zdarzyło się bodaj raz w ciągu ostatnich czterech sezonów – żebym odpuścił niedzielnowieczorne blogowanie o Premier League. W związku z weekendem majowym i wydaniem podwójnego numeru „Tygodnika Powszechnego” nadarzyła się jednak wyjątkowa okazja wypadu w góry: ponieważ w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin nie oglądałem żadnego meczu, trudno żebym się teraz wymądrzał na temat spadku QPR i Reading, straconych dwóch punktów Tottenhamu (życzliwi informowali mnie na Twitterze, po tym jak wyznałem, że dzięki nieoglądaniu końcówki meczu z Wigan dłużej pożyję, iż sama ostatnia minuta doliczonego czasu gry kosztowałaby mnie rok…) albo wywalczonego w starciu z nowym mistrzem Anglii punktu Arsenalu. Obiecuję nadrobić zaległości i stosowny wpis zamieścić jutro, a już dziś czekam na Wasze opinie, zapraszając przy okazji do lektury wywiadu, który dla portalu iGol.pl przeprowadził ze mną Kuba Machowina. Jest trochę o piłce, trochę o dziennikarstwie, trochę o mającej się wkrótce ukazać książce i trochę o życiu. Może starczy na wpis zastępczy?

Niemcy ponad wszystko

Czy wiecie, że w Pucharze Europy i Lidze Mistrzów poza Robertem Lewandowskim tylko Alfredo di Stefano, Sandor Koscis, Ferenc Puskas i Lionel Messi strzelali po cztery bramki na poziomie od ćwierćfinału w górę? Czy wiecie, że napisałem właśnie pierwsze i ostatnie zdanie na ten temat? Rzecz w tym, że patriotyczne wzmożenia zwykle zostawiają mnie obojętnym albo wręcz usposabiają podejrzliwie, a od geniuszu jednostek wyżej cenię zbiorową mądrość lub (bardziej jeszcze) zbiorowy wysiłek, w końcu zaś: zgodnie z Loachowskim duchem, od bramek wolę podania. Na jakimś poziomie cieszy mnie, owszem, ogólnoeuropejskie szaleństwo na temat Napastnika z Dalekiego Kraju, sam ćwierkałem wczoraj coś o „Historii przez dużej L”, ale po porannej prasówce nie mam też złudzeń: rywalizacji na arcypolskie przymiotniki nie wygram. Zwłaszcza, że interesuje mnie raczej to, że Robert Lewandowski jest częścią drużyny (grającej w określonym systemie), a drużyna – częścią ligi. Oto, co myślę po wczorajszym szalonym wieczorze w Dortmundzie i przedwczorajszej, równie szalonej, nocy w Monachium – i co zwłaszcza na blogu poświęconym głównie piłce angielskiej ma swój dodatkowy kontekst.

Bo przecież opisując te dwa niemieckie zwycięstwa wypada przywołać pojęcia, których używaliśmy często, rozmawiając o Premier League. Oszałamiające tempo, jakie narzucili hiszpańskim rywalom piłkarze Borussi i Bayernu. Dzika energia pressingu (w Monachium zaczynał się już na poziomie wyprowadzania piłki przez bramkarza, Mario Gomez czuwał przy Busqeutsie, a Ribery i Robben przy ofensywnie zwykle usposobionych bocznych obrońcach Barcelony; oglądając powtórkę meczu odnosiłem wrażenie, że Schweinsteiger i Martinez stanowili nie tę najważniejszą, a uzupełniającą zaporę, bo wiele akcji gości była rozbijana jeszcze zanim dotarła do ich strefy). Wybieganie i siła poszczególnych zawodników (katalońskie konusy odbijały się od bawarskich buldożerów podczas walki o piłkę i w trakcie stałych fragmentów, ale i w drugim meczu fizyczna przewaga Borussii nie ulegała wątpliwości). Organizacja systemu, w jakim się poruszają, w którym czarują nie tylko napastnicy albo ofensywni pomocnicy (Goetze, zejściami do boków gubiący Xabiego Alonso, rozpędzający się i dryblujący po lewej Reus, także Muller w Bayernie), ale zawodnicy obdarzeni teoretycznie zadaniami defensywnymi, jak Javi Martinez w Monachium i Ilkay „lepszy Schweinsteiger” Gundogan w Dortmundzie. Świeżość koncepcji taktycznych szkoleniowców (wszyscy pytają, gdzie zagra w przyszłym sezonie Lewandowski – a kto zatrudni Jürgena Kloppa?). W sumie: szybsi, silniejsi, więksi, lepiej zorganizowani, a równie dobrze jak rywale panujący nad techniką… Jak tu, mówiąc o niemieckiej hegemonii, nie nadużywać skojarzeń ze współczesną ekonomią albo całkiem niedawną historią polityczną i militarną?

Wspominałem już na Facebooku, a więcej piszę o tym w książce: jedną z twarzy okrucieństwa futbolu jest jego przemijalność. Nie ma czegoś takiego, jak skompletowana drużyna, a nawet jeśli jest, to żyje nie dłużej niż motyl. Że zacytuję fragmencik: „Jest, dajmy na to, późne lato 2012, sięgacie po jeden z pojedynków waszej ukochanej drużyny stoczonych wiosną. Na kolanach siedzą wam te same dzieci, ta sama żona zaraz wróci do domu, jutro pójdziecie do tej samej pracy, w której zmiany także przecież następują dynamicznie, ale na ekranie widzicie trenera, który już nie pracuje, wydającego instrukcje zawodnikom grającym już gdzie indziej, emerytowanym albo takim, którzy nie zyskali uznania w oczach nowego szkoleniowca; nawet firma ubierająca drużynę się zmieniła”. Otóż tak właśnie: nie zdążyliśmy dostatecznie nacieszyć się Barceloną Guardioli, jak już musieliśmy się z nią pożegnać. Nie zdążymy się również nacieszyć Borussią Kloppa: Goetze już sprzedany, z Lewandowskim też pewnie przyjdzie się rozstać, szkoleniowca zatrudnią jacyś szejkowie. Było wspaniale, może już nigdy nie będzie, wspomnieniami żyć nie sposób, a przecież dalej trzeba żyć i dalej trzeba próbować – powszechne kibicowskie doświadczenie… W przypadku Barcelony przywołuje się mecz z Aten, z 1994 roku, kiedy faworyzowana drużyna z Katalonii została zdemolowana przez Milan i musiało minąć dobrych parę lat, zanim w La Masii wyrosło pokolenie niewinnych czarodziei – właśnie to, którego zmierzch zobaczyliśmy przedwczoraj.

Ale pisząc o przemijalności mam w tyle głowy również ustalone już dawno, wydawałoby się, hierarchie ligowych potęg. Owszem, budżet płacowy Borussii pozostaje wciąż gdzieś pomiędzy Tottenhamem a Aston Villą – oto kolejny powód, dla którego tej niezwykłej drużyny nie uda się utrzymać w obecnej postaci – ale sam budżet płacowy na szczęście nie tworzy hierarchii. Przy okazji podpisania przez Bayern umowy z Guardiolą pisałem, że z perspektywy Londynu czy Manchesteru Niemcy były ostatnio wyjątkowo daleko, reprezentanci Bundesligi nie podbijali Champions League tak masowo i regularnie jak drużyny z Premier League, a kluby z Berlina, Dortmundu czy Monachium były raczej eksporterem piłkarskiego towaru do Hiszpanii czy Anglii, same przyciągając głównie zawodników z „rynków wschodzących”. Co się takiego stało w ciągu kilkudziesięciu miesięcy? Dlaczego to w Niemczech pracują szkoleniowcy, wyznaczający nowe trendy (Klopp) i piłkarze, za którymi zabijają się ciągle jeszcze bogatsze kluby z Anglii (Lewandowski)? Dlaczego tamtejsze trybuny pękają w szwach? Dlaczego finanse niemieckich klubów nie budzą niepokoju ekspertów od Financial Fair Play? Dlaczego poszczególne drużyny nie stały się zabawkami w rękach multimilionerów? „Owszem, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu – mówił w grudniu „Guardianowi” Hans-Joachim Watzke, dyrektor generalny Borussi Dortmund. – Chelsea idzie własną ścieżką, ale pytanie brzmi: co się stanie, kiedy Abramowicz zabierze swoje zabawki? W Niemczech wierzymy w kluby tworzone przez członków; nasi fani muszą być członkami klubu, nie jego klientami”. Niemcy jako lekcja do odrobienia przez Anglików… Wewnątrzniemiecki finał na Wembley, zaledwie pięć lat po tym, jak final Ligi Mistrzów był sprawą wewnątrzangielską… Bolesne.

Bolesne? Raczej strasznie fajne. Życie jest gdzie indziej, ale jakże piękne jest to życie.

Numer dwudziesty

Na szczęście przychodzi w końcu taki moment, kiedy można po prostu bić brawo. Słaby czy nie – mistrz Anglii. Na cztery kolejki przed końcem, z arcybezpieczną przewagą punktową i miażdżącym stosunkiem bramek. Z najskuteczniejszym snajperem ligi, jej najlepszym prawym obrońcą („jaki był przełomowy moment w drodze po mistrzostwo?”, zapytał wczoraj Gary Neville Ryana Giggsa – „znaleźliśmy wreszcie dobrego prawego obrońcę”, usłyszał w odpowiedzi…) i cofniętym rozgrywającym, z bramkarzem, który najlepszy stanie się zapewne w ciągu paru kolejnych sezonów oraz kilkoma jeszcze piłkarzami, których rywale mogą tylko zazdrościć. Z legendami tej ligi, Giggsem i Scholesem, z Rooneyem, który oby przezwyciężył obecny kryzys (wczorajsza asysta była przedniej miary), z Ferdinandem, który już zdołał to zrobić, z więcej niż obiecującymi Welbeckiem czy Cleverleyem. Z menedżerem, przy którego nazwisku każdy przymiotnik wydaje się zbyt słaby. Trzynaście mistrzostw kraju, dwie wygrane w Lidze Mistrzów, pomniejszych pucharów pewnie ze trzydzieści, panie i panowie, sir Alex Ferguson…

Przelatuję w pamięci ostatnie dziewięć miesięcy. Transfer van Persiego, który okazał się kluczowy („Jest lepszy niż ci się wydaje”, mówił Fergusonowi Wenger po tym, jak dobili targu; miał cholerną rację). Nieoczywisty początek: porażka z Evertonem, szczęśliwe zwycięstwa z Liverpoolem i Chelsea, sensacyjna wpadka na Old Trafford z Tottenhamem (najwięcej punktów urwał Fergusonowi Villas-Boas…), dyskusje o obsadzie bramki i błędy defensywy, grającej długo bez Vidicia (te wyniki 3:2, 4:2, 4:3…), wreszcie świąteczny czas, w którym maszyna zaczęła się rozpędzać, a przesądzający okazał się mecz z Newcastle, znak firmowy tej drużyny (jeszcze raz wpadki w obronie, gonienie wyniku i fenomenalny finisz, dający wygraną 4:3)…

Nie, to nie jest czas stawiania pytań – o skrzydłowych na przykład. To czas gratulacji, zachwytu i podziwu. Z biografii menedżera MU, autorstwa Patricka Barclaya, utkwiło mi w pamięci zdanie „Może już nigdy nie będzie następnego Fergusona”. Może już nigdy nie będzie kogoś, kto osiągnął tak wiele i wychował tak wielu, ani na moment nie poddając się nostalgii i codziennie o szóstej zaczynając od nowa. Cantona? Beckham? Najlepszym piłkarzem w historii MU może być Phil Jones, mówi menedżer Czerwonych Diabłów. A imię jego przyszłość.

Opad szczęki

Typowy ze mnie kibic. Człowiek, żyjący niemal zawsze czasem przeszłym i przyszłym, niemal nigdy teraźniejszością. Mecz z Manchesterem City? Tak, owszem, pamiętam, trzy lata temu: gol Petera Croucha na Etihad Stadium, niespodziewane zwycięstwo w przedostatniej kolejce Premier League – awans Tottenhamu do Ligi Mistrzów. Przed dwoma laty: samobój tegoż Croucha na White Hart Lane, City wygrywa i to ono gra w kolejnym sezonie Champions League. Przed rokiem: dramatyczny mecz w Manchesterze, którego wyniku wciąż nie mogę odżałować. City, prowadzące 2:0. Tottenham odrabiający straty (gol Bale’a, z gatunku tych, które w sezonie 2012/13 przyjmujemy za coś oczywistego, wtedy oszałamiający…). Balotelli kopiący w głowę Parkera i sędzia niewidzący tego zachowania – kwalifikującego się bez dwóch zdań na czerwoną kartkę. Wyborna okazja Tottenhamu już w doliczonym czasie gry – Defoe niesięgający piłki przed pustą bramką. Ostatni atak City, niezawodny zwykle King tym razem spóźniony ze wślizgiem i faulujący Balotellego. Balotelli, którego nie powinno już być na boisku (dokładnie jak dziś w ostatniej minucie na Anfield Suareza po ugryzieniu Ivanovicia), strzela karnego…

Typowy ze mnie kibic. Człowiek, który jest mistrzem alternatywnych scenariuszy. Gdyby w połowie sezonu Sandro nie złapał kontuzji, Carlos Tevez nie miałby dziś tyle swobody i w ogóle druga linia Tottenhamu nie buksowałaby tak rozpaczliwie – powtarzałem sobie przez długie minuty dzisiejszego meczu na White Hart Lane. Gdyby świetny w tym roku Lennon nie złapał kolejnego urazu, gdyby wcześniej załatwiono transfer Adebayora i napastnik z Togo zdążyłby porządnie przygotować się do sezonu, gdyby w ostatniej akcji meczu z Bazyleą na White Hart Lane Degen nie sfaulował Bale’a…

Typowy ze mnie kibic. Ponurak i malkontent, próbujący zachować dystans, względnie popisywać się czarnym humorem, który nagle traci panowanie nad sobą, wrzeszczy na całą redakcję i wzywa imienia Pana Boga swego nadaremno. Szczerze mówiąc, zdarzyło mi się nawet dzisiaj wskoczyć na plecy szefa redakcji internetowej „Tygodnika Powszechnego”, za co zechce on niniejszym przyjąć przeprosiny. Zachowałem się nieprzewidywalnie, bo i mecz z Manchesterem City nagle zaczął się toczyć w sposób nieprzewidywalny.

Najpierw było bowiem wedle wszelkich spodziewań. Tottenham, w tej fazie sezonu zazwyczaj trwoniący ostatnie nadzieje, traci gola w czwartej minucie. Tottenham przez następne siedemdziesiąt minut bije głową w mur. Tottenham ustawiony bliźniaczo jak rywal, tylko z gorszym personelem. Tottenham z katalogiem błędów zarówno przy akcji dającej City prowadzenie (że Vertonghen dał się ograć Tevezowi przy linii bocznej mogę jakoś zrozumieć, ale że Parker zaspał i dał się wyprzedzić Milnerowi – wybaczyć znacznie trudniej), jak i później… Tottenham nie potrafi załatać dziury przed własnym polem karnym, gdzie hasa nieniepokojony przez Parkera Tevez. Tottenham zwalnia grę, robi kółeczko i zagrywa piłkę do tyłu (znów Parker). Tottenham, nieuważny przy stałych fragmentach gry, zmusza swojego bramkarza do akrobatycznej interwencji po główce Teveza. Tottenham nie wykorzystuje skrzydeł. Słowem: Tottenham jest do bólu przewidywalny…

Zaraz, dlaczego właściwie fakt, że Andre Villas-Boas – trener, którego taktycznych kompetencji nie kwestionowano chyba nawet w czasach Chelsea – dokonał dobrych zmian, wydaje mi się nagle nieprzewidywalny? Czy nie mógłbym tak po prostu powiedzieć, że portugalski menedżer Tottenhamu przechytrzył włoskiego szkoleniowca MC? Tyleśmy napisali o nowej roli Garetha Bale’a, ustawianego w ostatnich miesiącach w środku pola, ale w drugiej połowie Walijczyk – jak widać na załączonym obrazku – konsekwentnie trzymał się prawego skrzydła, bo Villas-Boas zauważył, że przeciwko grającemu tak ciasno rywalowi lepiej wykorzystywać go przy linii (już w pierwszej połowie Walker pokazał kilkoma rajdami, że jedyną wolną przestrzeń w szeregach gości można znaleźć właśnie tam). Po drugiej stronie, w miejsce Sigurdssona, pojawił się niebojący się gry z pierwszej piłki Holtby (16 podań w pół godziny, gdy Islandczyk w godzinę tylko o 3 więcej), a za Parkera – co okazało się równie kluczowe, co znajdowanie wolnych przestrzeni przy linii – wszedł Huddlestone.

Nie, to nie jest tak, że uwziąłem się na zawodnika z ósemką. Całkiem niedawno wybierano go piłkarzem sezonu, a ja wraz z innymi podziwiałem jego ofiarność w walce o odbiór piłki – rzucanie się pod nogi rywali, udane wślizgi, pressing… Był liderem drużyny, w której podobnego etosu pracy dramatycznie brakowało. Był dobrym duchem szatni, wzorem profesjonalizmu i niecelebryckiej normalności (jako jedyny w zespole grał w butach nieoślepiających papuzimi barwami). Niestety, po wielomiesięcznej kontuzji nie odzyskał formy: w defensywie nie jest nawet w połowie tak skuteczny, jak przed rokiem, w ofensywie zaś… Szkoda gadać.

Co powiedziawszy wypada zauważyć, że wprowadzony w jego miejsce Huddlestone również ma słabe punkty: jest wolny, zagapia się w grze obronnej, a czasem zwyczajnie krew uderza mu do głowy – wylatuje wtedy z czerwoną kartką. Ale… umie celnie podać piłkę, także na kilkadziesiąt metrów – zmienić stronę gry i jej tempo (zobaczcie, jak grali do przodu Parker i Huddlestone; ten drugi przebywał na boisku dwa razy krócej). Decyzja, jaką podejmował około 60. minuty sztab szkoleniowy Tottenhamu, była obciążona ryzykiem: albo wydarzy się to, co wydarzyło się w ciągu sześciu minut i dwudziestu sekund między golem Dempseya a trafieniem Bale’a, albo – co w tamtym momencie wydawało mi się równie prawdopodobne i pewnie niejeden kibic City zacierał ręce patrząc na stojącego przy linii bocznej ociężałego rozgrywającego Tottenhamu – Huddlestone zostanie przegoniony w drodze pod bramkę Llorisa przez Nasriego, Teveza czy Toure, kontrujące City strzeli drugą, a potem może kolejne bramki. Czasem, ba: zwykle się nie udaje i w tym sensie nie dziwię się skromności, z jaką AVB przyjmował komplementy za „zmiany, które wygrały mecz”. Równie dobrze można by zresztą podnosić zmęczenie Manchesteru City, grającego trzeci ważny mecz w ciągu ostatnich ośmiu dni…

Nieoczywistość trenerskich decyzji jest z jednym z głównych powodów, dla których nigdy nie przestaniemy o piłce dyskutować. „Game of opinion”, powtarza zwykle przy takich okazjach Harry Redknapp. Co rozstrzyga? Czy luz, na którym od paru tygodni grają piłkarze MC, dziś akurat nie obrócił się przeciwko nim? Czy 10 dni przerwy, jakie miał Tottenham od meczu z Bazyleą (w tym parę dni wolnego, jakie piłkarze otrzymali bezpośrednio po pucharowym fiasku), mogło zamiast odświeżyć rozregulować tę drużynę? A może, jak mówił AVB po meczu z MC, udałoby się wygrać nawet bez zmian w ustawieniu, bo skoro tylko padł wyrównujący gol zawodnicy na nowo uwierzyli w siebie, a trybuny zaczęły ich nieść, wszystko jedno, czy chodziło o 4-2-3-1 czy o 4-3-3, albo – będąc bardziej precyzyjnym – 4-3-2-1? Czy o wszystkim po raz kolejny rozstrzygnął Gareth Bale?

W tej ostatniej kwestii mam nieustannie ochotę polemizować z tezą o zespole jednego piłkarza. Weźmy (za Jonathanem Wilsonem) statystykę bezpośredniego udziału Bale’a w golach Tottenhamu – zdobywanych samemu, bądź padających z jego podań: 36 procent, podczas gdy w przypadku Maty i Chelsea było to 33 proc., van Persiego i MU – 39 proc., Suareza i Liverpoolu oraz Michu i Swansea – 44 proc., zaś Benteke i AV – aż 53 proc. O sile Tottenhamu w tym sezonie świadczą raczej pressing i skuteczna obrona, które – podaję dalej za Wilsonem – pozwoliły rywalom na średnio 9,8 strzałów w trakcie meczu; najmniej w lidze. No i, dopisuję po pewnym wahaniu, taktyczny polot menedżera.

Tytuł dzisiejszego wpisu jest oczywiście prostym, zbyt prostym żartem po rozgrywanym pod wieczór meczu Liverpool-Chelsea, w którym Luiz Suarez – kandydat tyleż na piłkarza roku (to podanie do Sturridge’a dzisiaj…), co na dyskwalifikację do końca sezonu – najpierw sprokurował karnego, później… ugryzł Branislava Ivanovicia, żeby w ostatniej akcji meczu zdobyć wyrównującą bramkę. Nie wiem, czy znajdę słowa, żeby odnieść się do tego, co wydarzyło się na Anfield w 66. minucie. Naprawdę, zamiast pukając się w czoło pisać o oczywistościach, obciachu, wstydzie dla klubu i piłkarza, warto byłoby zastanowić się nad paradoksami związanymi z powrotem Rafy Beniteza na stadion, gdzie (inaczej niż w Londynie) kibice lubili go bardziej niż klubowa hierarchia i gdzie już wczoraj, samotny, pojawił się z różą, by złożyć hołd Anne Williams – zmarłej na raka matce chłopca, który zginął na Hillsborough, przez ponad ćwierć wieku walczącej o sprawiedliwość dla ofiar dla tamtej tragedii.

Emocji nie brakowało, rzecz jasna, od początku – od wspomnienia pani Williams (i ofiar bostońskiego maratonu), ciepłego przywitania menedżera Chelsea i wybuczenia jego najkosztowniejszego podopiecznego, również wracającego na stare śmieci Fernando Torresa. Ale – podobnie jak w meczu wcześniejszym o kilkadziesiąt minut – nie na emocjach wypada się skupić, i nie na pożałowania godnym zachowaniu Suareza, tylko na zmianie, dokonanej przez Brendana Rodgersa, która pozwoliła Liverpoolowi wrócić do gry w drugiej połowie. W pierwszej ogrywani przez tercet Hazard-Oscar-Mata, chroniony z tyłu przez Ramiresa i Mikela, gospodarze nie potrafili się przebić; Jordan Henderson, o którego raz czy drugi tu się spieraliśmy, zbyt łatwo tracił piłkę, a obecności Coutinho przy linii bocznej niemal nie zauważyłem. Podobnie jak w przypadku decyzji Villas-Boasa o rozpoczęciu meczu ze Scottem Parkerem w składzie, można było rozumieć ostrożniejszą taktykę Liverpoolu – podobnie jak konieczność jej modyfikacji. Wiele by oczywiście można mówić o dodatkowej motywacji, jaką musiał mieć Sturridge grając przeciwko dawnemu pracodawcy – było to widać od pierwszych sekund po jego wejściu na boisko, kiedy wypracował okazję dla Gerrarda, a potem sam trafił w słupek…

Zwycięstwo na Anfield utracone w „Fergie Time”… Z drużyn walczących z Tottenhamem o miejsce w pierwszej czwórce dużo lepszy weekend ma Arsenal. Z Fulham grał słabo – tak właśnie, jak słabo można grać w końcówce sezonu. Ale… uzyskał satysfakcjonujący go wynik i nie będziemy na razie o nim pisać, podobnie jak o praktycznie zdegradowanym QPR Harry’ego Redknappa – pogrążonym przez Petera Croucha, napastnika, który pod opieką Redknappa spędził większość dorosłej kariery. Na zakończenie wspomnijmy raczej o Portsmouth, uratowanym przed likwidacją przez własnych fanów i będącym już oficjalnie własnością ich stowarzyszenia (więcej o tej historii piszę w książce, w rozdziale „Komu biją dzwonki”). Klub, który przed pięcioma laty grał jeszcze w Premier League i był finalistą Pucharu Anglii, spada wprawdzie do czwartej ligi, ale nikt na Fratton Park nie wygląda na przybitego. Wczoraj drużyna rozbiła 3:0 walczące jeszcze o awans do Championship faworyzowane Sheffield United, a na stadion przyszło osiemnaście tysięcy ludzi. Osiemnaście tysięcy ludzi na meczu czwartoligowca… takie rzeczy tylko w Anglii.

Zroojnowany

Żeby się nadmiernie nie rozpisywać: z perspektywy Alexa Fergusona i bardzo wielu jego piłkarzy obecny sezon mógłby się już skończyć. W najbliższych spotkaniach wydrzeć tych kilka brakujących punktów, przypieczętować trzynasty tytuł Szkota, odebrany w dodatku „hałaśliwym sąsiadom”, zapomnieć, jak poszło w pucharach, wyjechać na wakacje, zresetować się i zacząć od nowa.

Pisałem tu niedawno, że tak słabego mistrza Anglii dawno nie miała – wywołując falę krytyk fanów MU, podnoszących np., że piłkarze Fergusona w 33 spotkaniach przegrali zaledwie czterokrotnie albo że przez większą część sezonu kapitalnie grał van Persie. Wytłumaczę jeszcze raz: wyobraźcie sobie listę przebojów, na której od wielu tygodni króluje słabsza piosenka świetnego skądinąd zespołu. Króluje, bo inne piosenki są jeszcze słabsze i naprawdę nie ma sensu na nie głosować. To, że króluje, nie oznacza, że zaczynacie uważać ją za arcydzieło, zwłaszcza że przed paroma laty słuchaliście już arcydzieł, pamiętacie, że poprzednie płyty tej kapeli były lepsze i macie nadzieję, że następna, przyszłoroczna, znów będzie super. Wśród słabszej konkurencji wygrywa, jest na topie, słuchacie jej w kółko, ale w głębi serca wiecie, że… bywało lepiej.

Wystarczy spojrzeć na Wayne’a Rooneya – piłkarza, dla którego ten sezon powinien się skończyć w pierwszej kolejności. Burza, jaka wybuchła wokół posadzenia go na ławce podczas meczu z Realem, wzbudziła nieuzasadnione moim zdaniem hipotezy na temat jego przyszłości w MU, ale że ikona klubu potrzebuje nowego początku jeszcze bardziej niż np. Anderson, Valencia czy Nani, jest przecież oczywiste. I problemem nie jest pozycja, jaką przyszło mu zajmować wczoraj na boisku – w drugiej linii albo za plecami wysuniętego napastnika grywał w ostatnich latach wielokrotnie, imponując kreatywnością, energią, niestrudzonym bieganiem za i między rywalami. Problemem jest generalny kryzys formy, wywołany przez trapiące go nieustannie kłopoty ze zdrowiem (niby nie łapie poważnych kontuzji, ale drobne urazy uniemożliwiają odzyskanie rytmu gry czy nawet regularnych treningów). W przełamaniu się nie pomagają wścibskie media, komentujące każde zdjęcie z boiska; na Upton Park sprawę pogorszył udział Rooneya w obu bramkach gospodarzy: kontra dająca West Hamowi pierwszego gola zaczęła się od jego straty, przy drugiej dał się nabrać na zwód Diame. Inna sprawa, że wprowadzony na jego miejsce Giggs wcale nie grał lepiej…

Mecz z West Hamem zapamiętany będzie głównie z powodu ładnej bramki Diame i staranowania przez Andy’ego Carrolla Davida de Gei (gol van Persiego padł wprawdzie ze spalonego, ale podobnych błędów sędziowskich notujemy na tyle dużo, że powodu do wspomnień z tego nie zrobimy). Nie przesądzając sporu między menedżerami, czy angielski napastnik powinien był po wejściu w Hiszpana wylecieć z boiska (Sam Allardyce tłumaczył wypożyczonego z Liverpoolu piłkarza, że był zanadto rozpędzony – samochód, który pędzi po autostradzie, również potrzebuje kilkuset metrów, by wytracić impet), zauważmy jedynie, że de Gea stwardniał i w powietrznych pojedynkach z rywalami radzi sobie coraz lepiej. Wczoraj nie tylko Carroll, ale także Nolan, Reid i Vaz Te robili wszystko, by chłopak się pogubił; menedżer West Hamu przyznawał wprost, że takie mieli instrukcje – ale bramkarz MU dał radę, a kłopoty z niezłym skądinąd Andym Carrollem mieli raczej Ferdinand i Vidić.

W sumie jednak utwierdziłem się w swoich opiniach. Mistrz Anglii, zgoda. Jak nikt inny umie odrabiać straty, oczywiście. Z lepszym Kagawą, skutecznym znów van Persiem, spokojnym Carrickiem i coraz lepszym u jego boku Jonesem, tak. Ale czy mocny mistrz, dam się przekonać pewnie dopiero po wakacjach, wakacyjnych zakupach i nowym początku Wayne’a Rooneya.

Play up, Pompey

Nie, nie będzie o Milwall i burdach, które wszczęli jego fani w trakcie przegranego półfinału Pucharu Anglii z Wigan. Po pierwsze, łatwizna, po drugie, zamknięta sprawa (o dożywotnich zakazach stadionowych dla sprawców i uczestników awantur mówiło się jeszcze w trakcie meczu), po trzecie – byłoby to odbieranie zasłużonej nagrody za najlepszą rolę pierwszoplanową dla ekipy Dave’a Whelana i Roberto Martineza. Maleńki klub, z niewielką bazą kibiców (nawet przed półfinałem nie byli w stanie rozprowadzić pełnej puli przyznanych im biletów), zaprezentował – jak to często on – futbol dojrzały i efektowny, zdobywając starannie wypracowane gole. Lubię Wigan, bo chce i potrafi grać piłką, nawet jeśli do utrzymania w lidze łatwiej pasowałyby inne style (patrz pod West Ham czy Stoke). Bo podoba mi się postawa jego bocznych obrońców, Boyce’a i Figuroi, bo cenię zarówno Gomeza i McCarthy’ego, jak szeroko grającego Maloneya, a także Kone – napastnika chętnie i często cofającego się po piłkę, czego znakomite efekty mogliśmy oglądać także wczoraj. Bo cenię klasę właściciela i trenera – ten drugi mówił już, że chciałby, aby to Whelan wyprowadził drużynę na murawę Wembley podczas meczu finałowego, ten pierwszy z kolei zapowiedział, że ufunduje piłkarzom wakacje na Barbadosie, jeśli po raz ósmy z rzędu spełnią zadanie tyleż podstawowe, co za każdym razem skrajnie trudne – utrzymają się w Premier League. Wiele wskazuje na to, że się uda i że wizja, którą przed osiemnastoma laty Whelan próbował zarazić nierozumiejącego wówczas ani słowa w północnym dialekcie Martineza, nie była jedynie fragmentem kupieckiej przemowy. Wigan w Europie… niejeden polski prezes mógłby się uczyć od Dave’a Whelana.

Nie będzie też ani o efekcie nowego menedżera na przykładzie Paolo di Canio, ani o zdumiewającej degrengoladzie, w jakiej pogrąża się w ostatnich tygodniach Newcastle (po tym meczu skądinąd również doszło do starć między kibicami). Nie będzie – choć nie mogę sobie odmówić wklejenia obrazka – o genialnym występie bramkarza Reading, Alexa McCarthy’ego, przeciwko Liverpoolowi. Już prędzej o Arsenalu by trzeba, który z niewielką pomocą sędziów umościł się na miejscu trzecim w Premier League i ma wszelkie dane, by nie oddać go do końca sezonu. Nieważne, jak słabo grali przez pierwszą godzinę (strasznie wolny był powracający po kontuzji Wilshere – zwłaszcza na tle harującego jak wół Ramseya) – w końcu dostali swojego karnego i strzelili go, mimo iż uderzenie Artety poszło po ręce bramkarza, potem zdobyli drugą bramkę po dynamicznym wejściu wprowadzonego dopiero co Oxlade’a-Chamberlaina i trafieniu Giroud, utrzymali wynik dzięki świetnej interwencji Fabiańskiego i dobili Norwich dzięki spalonemu. Zanim Tottenham zagra w przyszły weekend z MC, Arsenal może mieć już siedem punktów przewagi i po raz pierwszy w tym sezonie zaznać trochę spokoju… No chyba że Everton serio włączy się do walki o pierwszą czwórkę.

A Chelsea-MC? Drugi półfinał Pucharu Anglii okazał się nieoczekiwanie fajny (mając w pamięci poprzednie starcia Beniteza i Manciniego, spodziewałem się dużo ostrożniejszej postawy obu drużyn), z ogromną przewagą i zasłużonym prowadzeniem niezdetronizowanych wciąż mistrzów Anglii z początku i heroicznym wysiłkiem dążącej do wyrównania Chelsea w końcówce. Z wypaczającymi satysfakcję z oglądania błędami sędziowskimi – i to działającymi przeciwko piłkarzom z Londynu (Aguero powinien wylecieć za podeptanie Luiza, mógł być karny za wejście Kompany’ego w Torresa). Z niesamowitym Yayą Toure, ciągnącym ataki MC. Z Nasrim, często w tym sezonie nierównym, ale dziś godnie zastępującym nieobecnego Silvę, z ruchliwymi Aguero i Tevezem, z coraz lepszym Nastasiciem w defensywie. A także z uparcie grającymi „lagą” rywalami – choć wypada zauważyć, że ten akurat sposób gry przyniósł im gola kontaktowego, a obrona City uginała się później jeszcze kilkakrotnie właśnie przy długich piłkach. Dlaczego Chelsea grała dobry mecz przez pół godziny? Czy oprócz Torresa nie należało wprowadzić jeszcze nie tracącego głowy Lamparda? Inna sprawa, że było to ostatnie pół godziny – zważywszy liczbę meczów, jakie mają w nogach piłkarze Rafy Beniteza w tym sezonie… imponujące.

W zasadzie chciałbym jednak i powinienem o czymś innym. W książce „Futbol jest okrutny”, która za niecały miesiąc ukaże się nakładem wydawnictwa Czarne, poświęciłem cały rozdział smutnej historii upadku Portsmouth – źle zarządzanego, zadłużanego ponad miarę przez nieodpowiedzialnych właścicieli, którzy nagle zakręcili kurek z pieniędzmi, później zmuszonego do ogłoszenia upadłości i zwolnień pracowników, dyscyplinarnie tracącego punkty, przeżywającego spadek z Premier League do Championship i Championship do League One, a obecnie szykującego się już na przyszły sezon w League Two. Informacja o wyroku sądu, umożliwiającym stowarzyszeniu kibiców przejęcie odpowiedzialności za klub i podjęcie ostatniej próby jego uratowania, przyszła za pięć dwunasta – już na etapie korekty papierowej książki. Ale nie tylko dlatego cieszę się z niej jak dziecko. „Dziś po raz pierwszy idę na mecz jako właściciel swojej drużyny” – wyznawał na łamach wczorajszego „Independenta” Ian Burrell, jeden z tysięcy tych, którzy, żeby umożliwić zawarcie ugody z administratorem upadłego klubu, musieli wysupłać z własnej kieszeni sumę tysiąca funtów, i choć mecz zakończył się przegraną z Brentford (dwa gole faworyta w ostatnich minutach; wcześniej Portsmouth prowadziło), poczucie ulgi i euforii fanów wcale się w związku z tym nie zmniejszyło. Sąd zgodził się na przejęcie przez stowarzyszenie kibiców kontroli nad stadionem Fratton Park, do którego prawa miał dotąd jeden z dawnych właścicieli, a obecnie głównych wierzycieli. Wierzyciel ustąpił, zgadzając się na przyjęcie kwoty cztery razy niższej niż ta, której się wcześniej domagał. Football League, nawet jeśli zgodnie z wewnętrznymi regułami nałoży na klub kolejną karę odjęcia punktów, nie wykluczy go całkowicie z rozgrywek: owszem, w czwartej lidze, ale Portsmouth przetrwa, co jeszcze kilka tygodni temu nie było oczywiste. Przetrwa w dodatku, zarządzane przez krew z krwi i kość z kości – własnych fanów. Większość problemów Portsmouth rzecz jasna nie znika, ale zważywszy że do niedawna można się było obawiać, że zniknie sam klub…

PS Minęło pięć lat blogowania. Tak wyglądał wpis pierwszy, a dzisiejszy jest – wyobraźcie sobie – pięćset osiemdziesiąty dziewiąty. Dziękuję za inspiracje, krytyki, pochwały, korekty (dziś jedna uratowała mnie od gigantycznej wtopy!), słowem: za towarzyszenie we wspólnej przygodzie… Wasze zdrowie!

Smutny jak kibic

Najpierw myślałem, że z klasyka ten mecz będzie miał tylko konieczność gry w ulewnym deszczu: Szwajcarzy pokazali się z tak dobrej strony w pierwszym spotkaniu, że nie chciałem sobie robić złudzeń. Potem, w miarę jak Tottenham obejmował prowadzenie, tracił je, przegrywał i doprowadzał do wyrównania, w miarę, jak musiał się rozpaczliwie bronić po czerwonej kartce Vertonghena, żeby doprowadzić do rzutów karnych, niechętnie, ale jednak dawałem się ponieść atmosferze. Zapominałem o wszystkich pretensjach, jakie miałem do Andre Villasa-Boasa po przeczytaniu składu na ten mecz i w jego trakcie. Zapominałem o wszystkich poprzednich doświadczeniach klubu z rzutami karnymi – sześć kolejnych podejść było wszak nieudanych, a ostatni raz powiodło się 19 lat temu. Zaczynałem fantazjować: o ataku w ostatniej minucie, uderzeniu Huddlestone’a zza pola karnego, dobitce i hat-tricku Dempseya…

Teraz jednak muszę napisać, że nie wszystko to było potrzebne. Że gdyby w bramce zagrał obdarzony lepszym refleksem, a nade wszystko szybciej ruszający z linii Lloris, oba gole dla Bazylei zapewne by nie padły, a być może nie byłoby również faulu Vertonghena i aż tylu trafień Szwajcarów w serii jedenastek. Że współodpowiedzialny za utratę pierwszej bramki Dembele ewidentnie powinien w tym meczu odpoczywać, a znakomicie podający dwaj Tomowie, Carroll i Huddlestone, powinni pojawić się na boisku wcześniej. Że za mało, jak na mokrą nawierzchnię i umiejętności zawodników drugiej linii, próbowano strzałów z dystansu…

Owszem, były też w meczu pozytywy. Dobrze operujący piłką Lewis Holtby – konsekwentnie przyspieszający grę, szukający klepki, widzący kolegów i widziany przez nich (93 proc. celnych podań, trzy wykreowane szanse, a do tego sześć udanych wślizgów i sześć przechwytów!). Skuteczny znów Dempsey. Heroiczny Dawson (wybicie w 113. minucie, ratujące drużynę w beznadziejnej sytuacji, było jednym z wielu – spójrzcie na obrazek). Opanowany Carroll, w którego przypadku na wyróżnienie zasługuje nie tylko precyzja podań, ale także wślizgów (trzy w wykonaniu młodego rezerwowego, dodajmy dwa przechwyty). Świetne momenty gry w osłabieniu, kiedy udawało się przetrzymać piłką na połowie Szwajcarów i niepokoić ich stałymi fragmentami gry. Czy tak hartowała się stal, pytałem sam siebie, nieszczęsne dziecko PRL-u, w połowie dogrywki i potem – patrząc na wypluwającego sobie płuca Sigurdssona, który w sto dziewiętnastej minucie próbował jeszcze raz pociągnąć do przodu? Typowy ze mnie kibic, pełen nadziei i złudzeń, później zaś smutny i wyrzucający sobie, że kolejny raz dał się nabrać.

Jeśli nawet stal się hartowała, to okoliczności jej rozhartowania były wyjątkowo bolesne. Żal zwłaszcza czekającego na przełamanie Huddlestone’a, który podczas wielomiesięcznego leczenia kontuzji rozpoczął zbiórkę pieniędzy na cele dobroczynne, deklarując równocześnie, że do chwili, gdy strzeli następnego gola dla Tottenhamu, nie będzie się strzygł, i którego rola na boisku zmieniła się dramatycznie po wyrzuceniu Vertonghena, bo zamiast rozdzielać piłki musiał teraz stanąć na środku obrony. Dlaczego podczas serii jedenastek nie zdecydował się na uderzenie z całej siły?

W przypadku Adebayora żal nie tyle jego samego, co drużyny, która przecież w najbliższych tygodniach będzie potrzebowała napastników zdrowych i pewnych siebie. W ostatnich tygodniach piłkarz z Togo zaczął wreszcie trafiać, uciszając krytyków – ale nonszalanckie wykonanie jedenastki w ćwierćfinale Ligi Europejskiej krytyków pobudzi do ataków jeszcze gwałtowniejszych.

I co teraz? Miałem robić korektę książki, ale… oglądałem mecz. Drużyna pokazała charakter, ale… przegrała. W gruncie rzeczy pogodziłem się już z piątym miejscem na koniec sezonu, ale… ostatnią nadzieję pokładam w kalendarzu gier Chelsea. Wolałbym, żeby w tym pucharze ogrywali się rezerwowi, ale… miło mi czytać komplementy pod adresem AVB za to, że zdecydował inaczej. Jestem jak typowy kibic, głupi i smutny.

PS Od przedwczoraj można mnie znaleźć także na profilu FB książki i bloga „Futbol jest okrutny”. Lubcie, czytajcie i dyskutujcie – zapraszam.

Cud? Jaki cud?

W koszykówce na przykład, albo w rugby, lepszy zespół prawie zawsze wygrywa. To po prostu niemożliwe, żeby przez cały mecz się bronić, a potem nagle rzucić do kosza albo zdobyć przyłożenie po jednej kontrze.” (Jonathan Wilson, „Blizzard”)
To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach.” (Mariusz Czubaj, Jacek Drozda i Jakub Myszkorowski, „Postfutbol”)
Bóg futbolu upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi z naszych marzeń przez cały mecz i cały sezon.” (Michał Okoński, „Futbol jest okrutny”)

W gruncie rzeczy nie rozumiem, skąd wzięła się ta ekscytacja – przecież mecz, który oglądaliśmy wczoraj w Dortmundzie, nie miał w sobie nic z cudowności. Fakt, że drużyna będąca do 91. minuty poza burtą europejskich rozgrywek zdobyła dwa gole w doliczonym czasie gry, należy do futbolowej normy dokładnie tak samo jak to, że człowiekiem, który dał Borussi awans, był może najsłabszy w drużynie Santana. A przede wszystkim to, że jego gol padł po podwójnym spalonym. Pamiętacie Drogbę, wrzeszczącego coś o „pieprzonej hańbie”? Mówią wam coś nazwiska Ovrebo, Stark czy Frisk?. „Wielka Malaga cierpi. To okrutny cios, sędziowska kradzież. Ta porażka jest gorzka, okrutna i niesprawiedliwa. Po zagraniu znakomitego meczu na obcym stadionie przeciwko wielkiemu zespołowi zostaliśmy pokonani w doliczonym czasie gry, a druga bramka padła po ewidentnym spalonym. To żałosne, niewiarygodne, okrutne, niesprawiedliwe, a nawet nieludzkie” – czytam w prasówce lamentację lokalnego „Diaro Sur”, i mam wrażenie, że wystarczy podmienić klub i tytuł prasowy, żeby mieć jedną z najbardziej uniwersalnych fraz w – cokolwiek emocjonalnym, zgoda – sportowym dziennikarstwie. Sam piszę tego bloga zaledwie pięć lat, jako człowiek oglądający głównie Premier League mam ograniczone pole obserwacji, a wydaje mi się, że podobne scenariusze opisywałem kilkadziesiąt razy.

Pamiętacie oczywiście Manchester United z Bayernem w 1999 roku. A Bayern z Getafe w 2008? Manchester City z QPR w 2012? Błędy sędziów, gole w końcówkach albo zwariowane pościgi, w których drużyna prowadząca 4:0, trwoni przewagę w kilkanaście minut (Arsenal-Newcastle, Niemcy-Szwecja)? Z najnowszej historii Tottenhamu wyjmuję pierwsze z brzegu porażki z Kaiserslautern, MU (z 3:0 na 3:5), MC (z 3:0 na 3:4, w dodatku goście grali w dziesiątkę), ale też zwycięstwo 3:4 z West Hamem, z gradem bramek dla obu drużyn w końcówce – na minutę przed końcem „Młoty” prowadziły 3:2, albo mecz z Chelsea, wyprowadzony z wyniku 1:4 na 4:4. Z dziejów MU, oprócz pamiętnego finału Ligi Mistrzów, choćby pojedynek z MC, z września 2009 (gol Owena na 4:3 w 96. minucie), albo mecz z Sheffield Wednesday, z kwietnia 1993 (Bruce na 2:1, również w 96. minucie) czy z Aston Villą, z kwietnia 2009 (Macheda na 3:2, w 93. minucie), ale też ubiegłoroczne spotkanie z Evertonem, gdzie z 4:2 dla Czerwonych Diabłów w ostatnich minutach zrobiło się 4:4, a i tak Ferdinand miał jeszcze szansę na zwycięskiego gola. Nawet Arsenal ograł niedawno Reading w Pucharze Ligi 5:7, strzelając bramki w 47. minucie pierwszej połowy, 89. i 95. minucie spotkania (na 3:4 i 4:4), a potem – już w dogrywce – w 121. i 122. minucie (na 5:6 i 5:7)…

Całą książkę o tym napisałem. „Bóg futbolu upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi z naszych marzeń przez cały mecz i cały sezon. Nawet kiedy klasowa drużyna prowadzi 3:0, ostateczny wynik nie jest przesądzony. Owszem, finały Champions League ze Stambułu, kiedy Liverpool z Jerzym Dudkiem w bramce przegrywał z Milanem właśnie trzema bramkami, czy z Monachium, kiedy MU odrobił straty w starciu z Bayernem, przeszły do historii, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, lecz dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Kibice wiedzą, że podobnie może być w każdym meczu. »Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0« – mówią między sobą, zagrzewając drużynę do strzelenia trzeciej bramki. Kiedy udaje się strzelić trzecią, modlą się, by w ciągu paru następujących po niej minut nie stracić gola, bo wtedy już na pewno rywale złapią wiatr w żagle i zacznie się wielka gonitwa. A jeśli nawet ten scenariusz się nie spełni, z łatwością potrafią się wczuć w fanów przegrywającego zespołu, gorzko wyrzekających, że ich ulubieńcy, uczciwszy uszy, nie mają jaj. Przecież przy spełnieniu odpowiednich warunków, leżących skądinąd poza sferą techniki indywidualnej piłkarzy czy strategii trenerów, a zamykających się w trójkącie: odporność psychiczna – wiara w siebie – wola zwyciężania, odwrócenie każdego wyniku w piłce jest możliwe nawet w ekstremalnie krótkim czasie”.

Nie, na cytowaniu samego siebie nie poprzestanę. Przeczytałem bloga Michała Pola, w kontekście sędziowskich błędów (puszczenie tego spalonego nie było jedyną grubą pomyłką w tym spotkaniu) apelującego do UEFA o „ogarnięcie się”, przeprowadzenie śledztwa itd. Moją uwagę zwróciła jednak przede wszystkim obserwacja, że odkąd pojawili się sędziowie zabramkowi prowadzenie spotkań jest gorsze, bo główny spycha na nich część odpowiedzialności i gorzej ustawia się na boisku. Zamiast ekscytować się „cudem”, który okazał się jeszcze jednym przykładem futbolowej normy, porozmawiajmy o sędziowaniu.

PS Jest jednak jeszcze post scriptum: na 10 minut przed końcem spotkania Bayern-MU w 1999 r. Hitzfeld zdejmuje z boiska najbardziej doświadczonego w drużynie Matthäusa. Wcześniej, przy rzutach rożnych Manchesteru, to Matthäus stoi przy słupku bramki Kahna i organizuje pułapki ofsajdowe. W końcówce miejsce przy słupku zajmuje rezerwowy Scholl; zagapia się i strzelający wyrównującego gola Sheringham nie jest na spalonym. Ściągając Matthäusa, Hitzfeld popełnia błąd, który kosztuje go zwycięstwo (podobny błąd popełniają piłkarze QPR w meczu z MC, w ostatniej kolejce sezonu 2011/12 – po utracie gola i rozpoczęciu gry od środka wykopują piłkę w aut, zamiast próbować wymiany kilku podań i zarobienia parunastu sekund).

Na 5 minut przed końcem spotkania Borussia-Malaga Klopp zdejmuje z boiska grającego w pomocy Gundogana, wprowadza jego miejsce obrońcę Hummelsa i deleguje Santanę do gry z przodu. Hummels zaczyna zagrywać długie piłki w pole karne Malagi (zobaczcie na załączony obrazek), świetna do tej pory defensywa – siedem udanych pułapek ofsajdowych – zaczyna się gubić się pod naciskiem gospodarzy. W 91. minucie podanie Hummelsa znajduje Suboticia, jest zamieszanie, w którym uczestniczy także Santana, a w końcu piłkę do siatki wpycha Reus. Gospodarze łapią wiatr w żagle, goście panikują, sędzia się myli, co już powiedzieliśmy powyżej, ale Łukasz Godlewski ma rację: nie sposób rozmawiać wyłącznie o błędach sędziów.

Agueroooooo!

Tak, oczywiście, Manchester United praktycznie jest już mistrzem Anglii. Tak, oczywiście, równie słabego mistrza Anglia dawno nie miała. Ilustracji tez tezy znalazłoby się dużo więcej niż tylko dzisiejsza, i nawet nie trzeba sięgać aż do Ligi Mistrzów – także w Premier League meczów, w których sir Alex Ferguson dawał się przechytrzyć rywalom, znalazłoby się trochę, o czym jako kibic drużyny, która zdobyła w dwumeczu z MU aż cztery punkty, mogę zaświadczyć z łatwością.

Najprościej symbolem tej słabości uczynić Wayne’a Rooneya i zapytać dlaczego piłkarz ten od tak dawna nie strzelił gola rangi dzisiejszego trafienia Sergio Aguero. Nie klasy tego trafienia (i poprzedzającego je biegu, z przyklejoną do nogi piłką i trzema zamachami, na które nabierali się mijani po drodze gracze gospodarzy) – tej mógłby Argentyńczykowi pozazdrościć jego najgalaktyczniejszy kolega z reprezentacji – ale znaczenia właśnie. Mamy oto mecz, w którym drużyna potrzebuje błysku geniuszu jednej ze swoich ikon… Gdybyż tylko ta ikona nie była tak cholernie ociężała…

Akurat Rooney wróci do formy po wakacjach, nie mam co do tego wątpliwości – tak samo jak nie mam wątpliwości co do tego, że jutrzejsze media nie zostawią na nim suchej nitki. I chyba także co do tego, że Roberto Mancini pozostanie trenerem Manchesteru City również w kolejnym sezonie – bo jak już wspomnieliśmy angielską prasę, to wypada powiedzieć, że w tych dniach wyssała z palca m.in. tezę, iż jeśli menedżer MC przegra te derby, będzie musiał odejść. Jasne, że skala wydatków, które wiązały się z wygraniem przez ten klub mistrzostwa Anglii, jest na tyle bulwersująca, iż trudno myśleć o jego właścicielach z sympatią. A przecież akurat w kwestii polityki personalnej nie sposób odmówić szejkom zdrowego rozsądku: kiedy już komuś powierzyli drużynę, są cierpliwi i konsekwentni, nawet Marka Hughesa trzymali dłużej, niż było trzeba.

Dziś Roberto Mancini dał radę po raz kolejny. Już w pierwszej połowie – niezwykle otwartej, co jednak nie dziwiło, zważywszy na tendencje MU do gry z kontrataku, podobieństwo ustawienia obu drużyn i inteligencję, z jaką tacy Silva czy Welbeck potrafili uwalniać się spod opieki kryjących ich zawodników (czasami wyglądało to jak starcie drużyn grających w ustawieniu 4-2-4) – piłkarze MC grali szybciej i podawali celniej, parę razy pozostając tak naprawdę o centymetry w skuteczności ostatniego podania. W drugiej połowie podkręcili jeszcze tempo, zmusili Ryana Giggsa do błędu i wyszli na prowadzenie do uderzeniu niezłego skądinąd Milnera. United wprawdzie szczęśliwie wyrównało, po rzucie wolnym van Persiego, samobójczym trafieniu naciskanego przez Jonesa Kompany’ego i przy nadmiernej chyba bierności Harta. Później jednak… Zachwycaliśmy się ostatnio fenomenalną postawą Carricka w tym sezonie, ale przyznacie chyba, że ani on, ani Giggs nie byli w stanie narzucić rytmu gry, a przestrzeń, jaka otwierała się za ich plecami dla Silvy, Nasriego, a w końcu Aguero, prosiła się o nieszczęście. Dlaczego Giggsa nie zastąpił Cleverley, póki jeszcze nie było za późno?

Od analizy taktycznej mamy Michaela Coxa. To, co wydarzyło się na 12 minut przed końcem meczu, wybiło się wszakże ponad strategiczne niuanse: było błyskiem geniuszu. Oto Yaya Toure znalazł w końcu przed polem karnym Sergio Aguero – będącego ponoć nie w pełni sił i dlatego zaczynającego na ławce zawodnika, którego podobny gol, choć strzelony innemu rywalowi, strącił MU w otchłań w ostatniej minucie ostatniej kolejki ostatniego sezonu. Później zaś… nic się nie stało. Żadnego Fergie Time, żadnego szalonego pościgu Czerwonych Diabłów. Mancini miał rację, kiedy mówił przed meczem, że problem z MU to problem ze strachem, jaki się odczuwa grając przeciwko tej drużynie, i że jeśli ów strach uda się opanować, to…

Nie taki Diabeł straszny, jak go malują.

PS Zapraszam na profil facebookowy mojego bloga i mojej książki. Tam też, mam nadzieję, będzie się dało podyskutować, wrzucić ciekawego linka, podzielić się informacją. Nie tylko dla piłkoholików, mam nadzieję.