Tak się dzieje zawsze, kiedy jadę w góry. Nie wybieram dat starannie, po prostu same przychodzą, zanim zdążę je skonfrontować z terminarzem rozgrywek Premier League. Jadę w góry, a potem spędzam półtorej godziny na szlaku z nosem wściubionym w komórkę, czekając na wieści z północnego Londynu. Siedem lat temu, w czasach przedtwitterowych i słabozasięgowych, schodząc z Radziejowej uzyskiwałem ze strony BBC jakieś strzępy informacji o ostatnich derbach rozgrywanych na Highbury: o golu Keane’a, wyrównaniu wprowadzonego z ławki Henry’ego, czerwonej kartce Davidsa i nerwowej końcówce, ale bez szczegółów – takich np., że na temat akcji bramkowej Tottenhamu Arsene Wenger i Martin Jol skoczyli sobie do gardeł przy linii bocznej, bo rajd zakończony dośrodkowaniem Davidsa do Keane’a powinien być przerwany po zderzeniu Eboue i Gilberto Silvy. Ależ to były drużyny: łza się w oku kręci patrząc na Arsenal jeszcze z Piresem, Silvą, Flaminim, Fabregasem, Adebayorem, Henrym czy młodym van Persiem, i Tottenham z Carrickiem, Davidsem, Keanem, Defoem i młodym Lennonem. To był tamten sezon, pierwszy od kilkunastu lat, w którym Tottenham naprawdę zagroził Arsenalowi w walce o pierwszą czwórkę – sezon zakończony pamiętną kolejką, w której drużynie Martina Jola wystarczyło osiągnąć wynik niegorszy niż zespół Arsene’a Wengera. Sezon zakończony „aferą lazaniową”: zatruciem niemal wszystkich piłkarzy Kogutów w noc poprzedzającą decydujące starcie, odwodnionych i omdlewających na boisku, i przegrywających rzecz jasna, mimo heroicznego wysiłku (Defoe strzelił nawet bramkę), z West Hamem.
Pół roku temu, schodząc z Turbacza w czasach zdecydowanie twitterowych i zasięgowych, o meczu na Emirates wiedziałem wszystko w czasie niemal rzeczywistym: o świetnym początku i golu Adebayora dla Tottenhamu, czerwonej kartce tegoż, odważnych decyzjach Villas-Boasa, który próbował odwrócić niekorzystny wynik, skazanych ostatecznie na niepowodzenie. Przedwczoraj przeżywałem to na Przehybie, wczoraj w okolicach Hali Łabowskiej, również w kontekście obu północnolondyńskich drużyn. Bo tak sobie myślę, niezależnie od kalendarza gier, który pozostał do końca rozgrywek i który nie rozpieszcza przede wszystkim Chelsea (także w związku z zaangażowaniami w Lidze Europejskiej), że kwestia czwartego miejsca rozstrzygnie się właśnie w tej dzielnicy.
Rozstrzygnie się w głowach, myślę sobie również. Wiem, że Chelsea ma jeszcze grać z Manchesterem United, Tottenhamem (przyjmijmy nawet, że ekstra zmotywowany Andre Villas-Boas wywalczy na Stamford Bridge remis), broniącą się przed spadkiem Aston Villą i zawsze niewygodnym Evertonem – trzon tej drużyny pozostaje jednak na tyle doświadczony (bijący rekordy Lampard, znakomity ostatnio Cech!), na tyle wdrożony do osiągania własnych celów, a przy tym bezsprzecznie najsilniejszy kadrowo, że postawi na swoim, z Rafą Benitezem czy bez niego. Zostaje więc chimeryczna północnolondyńska dwójka, o której nie sposób mówić pomijając kwestie psychologiczne. Ileż to razy oba zespoły potykały się w starciach z łatwymi, wydawałoby się, rywalami. Ileż to razy kapitulowały w trakcie wygrywanego już spotkania. Ileż to razy schodziły z boiska ze spuszczonymi głowami, nie wierząc w to, czego właśnie doświadczyły. Pamiętam kapitana Arsenalu Williama Gallasa, siedzącego z rozpaczą na murawie stadionu Birmingham, pamiętam kłócących się zażarcie na boisku Bentnera i Adebayora…
Ano właśnie. Żadnego z tych piłkarzy nie ma już na Emirates. Arsene Wenger wygląda wprawdzie jak cień człowieka, ale ostatnie miesiące jego klubu wypada uznać za udane. Odpadnięcie z Ligi Mistrzów nastąpiło z godnością (i z jednym z faworytów rozgrywek), od czasu porażki z Tottenhamem drużyna regularnie zdobywa punkty, decyzja o posadzeniu na ławce nietykalnych wcześniej Vermaelena i Szczęsnego podziałała trzeźwiąco, do formy wrócili Ramsey i Rosicky. Rywale, z którymi przyjdzie im grać do końca sezonu, są zdemoralizowani (QPR już spadło, a to, co się dzieje z Newcastle, zasługuje na osobną opowieść…). Wczorajszy remis z Manchesterem United – mimo świetnego początku meczu, który zdawał się zapowiadać więcej – należy uznać za satysfakcjonujący. Myślę, że każdy fan Arsenalu, który przebolał już oglądanie van Persiego w koszulce bez armatki, przyzna mi rację, zwłaszcza że Łukasz Podolski, przy całej sympatii do tego zawodnika, nie jest w stanie zastąpić Giroud na szpicy, a Jack Wilshere ewidentnie nie ma sił na 90 minut.
Nade wszystko zaś: Kanonierzy wiedzą, jak to się robi. Piętnaście poprzednich sezonów potrafili dostawać się do Ligi Mistrzów, mimo iż przez ostatnich kilka tzw. eksperci wykazywali na starcie rozgrywek, że nie mają na to szans. Owszem, nie walczą już o mistrzostwo, ale miejsca w pierwszej czwórce nie wypuszczą, nawet jeśli różnica na finiszu będzie wynosić zaledwie punkt…
Kiedy się mówi o Tottenhamie i Arsenalu, słowem-kluczem jest stałość. Mecze rozpoczynane piorunująco i zawalane w końcówkach. Mecze rozpoczynane w zasadzie dopiero w drugich połowach, kiedy pierwsze przesypiano. Punkty tracone ze słabeuszem po meczu wygranym z mistrzem kraju. Ale też – że odniosę się do przypadku dwóch ostatnich meczów Tottenhamu – punkty w końcówkach ratowane. Po remisie z Wigan szklanka jest połowie pusta, zwłaszcza w kontekście gigantycznego zamieszania w polu karnym gospodarzy w 94. minucie, kiedy zarówno strzał Bale’a, jak dobitki Huddlestone’a i Defoe’a zostały zablokowane, ale jest również w połowie pełna: mecz nie został przegrany, do Arsenalu wciąż brakuje dwóch punktów, w zapasie został jeden mecz, druga linia z Huddlestonem prezentuje się lepiej, powoli do zdrowia wraca Lennon…
To jeszcze trochę potrwa, napisałem miesiąc temu, na osiem kolejek przed końcem. Bez złudzeń jednak: jestem kibicem Tottenhamu, co oznacza, że ciągu minionych dwudziestu pięciu lat, ze dwadzieścia trzy razy nie miałem naprawdę udanej końcówki sezonu – dodawałem przed trzema tygodniami. Szklanka pozostanie w połowie pełna, w połowie pusta. Zabraknie niewiele, ale zabraknie. Gdyby scenariusz tego sezonu miał pisać jakiś Wielki Opowiadacz (futbol uwielbia takie historie), postawiłby oczywiście na zemstę AVB nad Abramowiczem i zwycięstwo Tottenhamu na Stamford Bridge. Nawet to jednak niczego by nie rozwiązywało: po Chelsea przyjdzie jeszcze grać ze Stoke i z Sunderlandem, będzie kiedy punkty stracić, nawet bez tajemniczego wirusa. Jestem jamnikiem wychowanym pod szafą, wciąż obstaję więc przy zdaniach zamykających jeden z marcowych wpisów: jeśli chcecie poczytać coś naprawdę ciekawego, kupcie sobie „Tygodnik” na majówkę (polecam wywiady z Wojciechem Waglewskim, Arturem Andrusem i Natalią Partyką), mnie zaś nie budźcie do czasu, jak Arsenal zajmie czwarte miejsce, a Gareth Bale odejdzie do Realu.
PS A propos Bale’a: swoją jedenastkę roku, nieco inną od wybranej przez PFA, publikuję na Facebooku. Ale dyskutować możemy tu i tu 😉