When you walk through a storm

Poświęciłem dziś już ponad tysiąc dwieście ciepłych słów Evertonowi, wygląda na to, że kolej na Liverpool. Żadnego z komplementów pod adresem piłkarzy Roberto Martineza nie chciałbym zresztą wycofywać: wbrew wynikowi, dzisiejsze derby nie były wcale widowiskiem jednostronnym, Everton dobrze zaczął (strzał Barkleya już w pierwszej minucie), potem stracił gola po rzucie rożnym, wrócił do gry, miał kilka dobrych okazji (Jagielka, a zwłaszcza nieodpuszczający do ostatnich minut Mirallas), zmuszał Mignoleta do interwencji, ale dał sobie strzelić dwa gole w ciągu minuty i w 35. minucie zrobiło się po meczu: nawet jeśli po przerwie goście spróbowali jeszcze raz, czwarty gol gospodarzy ostatecznie pozbawił ich złudzeń. Kontuzja Lukaku, który pechowo zderzył się z Barrym podczas zamieszania przy golu Gerrarda, nie ułatwiła im sytuacji.

Zwróćmy uwagę: każda z bramek dla Liverpoolu różniła się od pozostałych. Pierwszą zdobył Gerrard, gubiąc krycie Barry’ego przy rzucie rożnym. Drugą strzelił Sturridge po szybkiej kontrze i świetnym podaniu Coutinho. Trzecią – znów Sturridge po prostopadłym podaniu od Kolo Toure i przelobowaniu Howarda. Czwartą – Suarez, który jeszcze na własnej połowie przejął niecelne podanie Jagielki do Alcaraza i po prostu ruszył przed siebie, zostawiając obu przeciwników za plecami. Przy każdej obrona Evertonu zachowała się fatalnie; chciałoby się powiedzieć: przypominało to bardziej Wigan Martineza niż Everton, z jakim mieliśmy dotąd do czynienia. Do dziś przecież goście poza Goodison Park przegrali zaledwie raz, z Manchesterem City, tracąc na wyjazdach tylko jedenaście bramek… Największy błąd indywidualny był oczywiście dziełem zawodnika podstawowego składu, Jagielki (nie był w pełni sił po kontuzji?), ale w poprzednich meczach przychodziło mu raczej grać i komunikować się z Distinem i Colemanem, a nie Alcarazem i Stonesem, który popełnił błąd numer dwa, spóźniając się do Sturridge’a po zagraniu Coutinho. Takiej pary stoperów Everton jeszcze w tym sezonie nie wystawił – choć wypada i Liverpoolowi oddać, że grał bez Aggera, Jose Enrique czy Glena Johnsona.

Patrzmy dalej: na dwadzieścia strzałów Liverpoolu, Everton odpowiedział osiemnastoma, jego piłkarze podawali więcej i celniej, częściej dryblowali, zdecydowanie częściej dośrodkowywali oraz oczywiście częściej byli przy piłce (39 proc. do 61 proc.) – kłopot w tym, że owo posiadanie piłki bywa przeceniane, gdy rywal dysponuje tak zabójczym kontratakiem. Dziś Liverpool rozprawił się z Evertonem równie bezlitośnie, jak z Tottenhamem na White Hart Lane, obnażając linię obrony najprostszymi sposobami. By zacytować lapidarną frazę mojego znakomitego kolegi, „stały fragment, kontra, laga”. Wystarczyło.

Oczywiście nie są to wszystkie składniki imponującego zwycięstwa. Dodajmy pracowitość nieustannie biegających zawodników ofensywnych Liverpoolu: Sterlinga, Suareza i Sturridge’a (jak się ma takich piłkarzy, można sobie pozwolić na grę dwójką napastników, bo wracanie do środka i niwelowanie przewagi rywala w tej strefie nie jest dla nich żadnym problemem). Dodajmy świetnego w roli kreatora Coutinho. Dodajmy inteligentnego Hendersona, odpowiedzialnego w obronie, szukającego wolnych przestrzeni do wyjścia. Dodajmy pracującego w defensywie Gerrarda, o którym jednak nie będę się rozpisywał; mając w tyle głowy, że mój wspomniany już znakomity kolega szykuje na ten temat większą analizę dla Sport.pl (sam kapitan Liverpoolu opowiadał przed meczem o rozmowie z Brendanem Rodgersem, która wyznaczyła mu perspektywy na najbliższe lata: gry bliżej własnej bramki i stamtąd dyktowania tempa gry, coś jak Andrea Pirlo – jakie są na to perspektywy, opowie już Michał Zachodny). Dodajmy niewykorzystane kolejne okazje, zwłaszcza rzut karny, spudłowany przez szukającego derbowego hat tricka Sturridge’a.

Przed meczem wiele mówiło się i pisało o jego psychologicznych aspektach. O tym, że dobry wynik w derbach pozwoli jednej z drużyn nabrać rozpędu przed kluczowym fragmentem sezonu. Ciągle nie potrafię ocenić, na ile prawdziwe są takie teorie, a na ile w przypadku Evertonu zadziała urażona duma. Zresztą oni tak naprawdę grają bez presji: mogą w walce o pierwszą czwórkę zamieszać, ale nie muszą. Z Liverpoolem to całkiem inna para kaloszy, ale przegrać rywalizację o Ligę Mistrzów z zespołem atakującym z takim rozmachem i strzelającym tyle bramek, dla nikogo nie powinno być powodem do wstydu. Jak to szło? „When you walk through a storm / Hold your head up high…”

6 komentarzy do “When you walk through a storm

  1. ~widz

    Mecz ułożyła pierwsza bramka. Zwróćmy uwagę. Do momentu pierwszej bramki to Liverpool był zmuszony prowadzić grę. W związku z tym Everton miał więcej miejsca na rozgrywanie swoich akcji. Gra toczyła się po prostu na większej powierzchni boiska. Potem rzut rożny i dwa „gongi”. Pierwszy – strata bramki, drugi – strata Lukaku. No i się posypało. Liverpool się cofnął i czekał na okazje do kontr. Everton pozbawiony swojej „ściany” w ataku nie miał pomysłu na rozgrywanie akcji. Przed meczem wydawało się, że lewa strona Evertonu (Baines, Piennarr) raz za razem będzie rozbijać prawą, niedoświadczoną stronę Liverpoolu (Sterling, Flannagan). Jak się okazało lewa strona Evertonu została totalnie zneutralizowana (po części dzięki zadziwiająco dobrej i rozważnej grze Sterlinga i Flannagana a po części dzięki pomagającemu wspomnianej dwójce Sturrige’owi). Moim zdaniem wytrychem do bramki Howarda był nie kto inny a Alcaraz. Błędy Jagielki wynikały z tego, że praktycznie w każdej akcji musiał „myśleć i robić” za dwóch (za siebie i za Alcaraza). Momentami to wyglądało tak jakby tata (Jagielka) pozwolił grać u swego boku synowi (Alcaraz) i bardziej nastawił się na to, żeby pomóc synowi niż myślał o swojej grze i ustawieniu. Ps. Proszę zwrócić uwagę na bramkę Suareza i zachowanie przy tej akcji Alcaraza.

    Odpowiedz
  2. ~zliv

    A już myślałem, że duchy przeszłości powrócą. Po pierwszej bramce sędziowie podali Evertonowi tlen, zatrzymując świetnie zapowiadającą się akcję Sturridge’a z Suarezem. Wydumany spalony, jak z Citizens, też przy 1-0, a na 2-0. Bałem się, że sytuacja może się powtórzyć. Ale tak walczących The Reds dawno nie widziałem. Świetna organizacja w obronie była punktem wyjścia do jeszcze lepszych kontr. Walk on Reds!

    Odpowiedz
  3. ~krzysztof skrzypek

    Odnośnie zdania, że Everton może, ale nie musi namieszać w TOP4. Wiadomo, że przed sezonem założenia były prostsze, ale teraz? Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jak zakończą poza topową czwórką, to będzie radość z mieszającym się uczuciem niedosytu.

    Odpowiedz
    1. ~Stefan

      Bez przesady, chyba nikt w Evertonie nie zakładał TOP4 i miejsca 5-8 też będą sporym sukcesem zważając, że odszedł menadżer z 10 letnim stażem i piłkarz który w poprzednim sezonie ciągnął grę drużyny.

      Fani Evertonu nie mogą czuć się zawiedzeni, widać potencjał w drużynie budowanej przez Martineza, widać że to dopiero początek i że nowy menadżer będzie budował tą układankę po swojemu. Odrębną kwestią jest to, czy Everton stać będzie na zachcianki nowego menadżera. Latem pozyskali 27 milionów funtów ze sprzedaży Fellainiego, następnego lata o fundusze może być nieco ciężej, a przecież trzeba będzie zastąpić wypożyczonych piłkarzy (Lukaku!) i ewentualnie wykupić Barry’ego.

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *