Ilekroć tylko przyjdzie wam na myśl napisanie, że na panującym w Anglii bezrybiu (miało się to wszak rozegrać między Guardiolą a Mourinho, nieprawdaż?) można by właściwie uznać Arsenal za poważnego kandydata do mistrzostwa kraju, ilekroć przeżyjecie chwilę zachwytu grą Alexisa Sancheza czy Mesuta Ozila – ze szczególnym uwzględnieniem gola tego ostatniego, zdobytego podczas meczu Ligi Mistrzów z Łudogorcem, ilekroć zaczniecie przypominać, że transfery tego lata dały tej drużynie konieczną równowagę także w środku pola i w defensywie, zastanówcie się dobrze. Zastanówcie się albo obejrzycie jeszcze raz dzisiejszy mecz z Tottenhamem.
Co bardziej fanatyczni kibice tej drugiej drużyny upierać się będą pewnie, że to zasługa Mauricio Pochettino i podjętej przez niego decyzji o zmianie ustawienia (zaledwie po raz drugi za czasów Argentyńczyka drużyna wyszła trójką obrońców: grający w ekstraklasie pierwszy mecz w tym sezonie Wimmer został umieszczony pomiędzy Dierem i Vertonghenem), ale przecież po dwudziestu kilku minutach Arsenal je rozgryzł i zaczął znajdować przestrzeń przed i na granicy pola karnego Tottenhamu do wymiany szybkich podań (szczególnie kombinacja Sanchez-Ozil-Iwobi powinna była zakończyć się lepszym uderzeniem Nigeryjczyka). To Kanonierzy szybciej dopadali do bezpańskiej piłki, to Kanonierzy częściej odbierali ją gościom, to Kanonierzy prowokowali faule i w końcu to Kanonierzy – po jednym z takich fauli, rzucie wolnym Ozila i samobójczym trafieniu Wimmera – wyszli na prowadzenie (dyskusję, czy był spalony, zawieszam – równie dobrze można by przecież dyskutować, czy był karny dla Arsenalu). Pomeczowa konferencja Arsene’a Wengera pełna była zdań przesadnych, np. o rzekomej czerwonej kartce dla Wanyamy, ale w tym się nie pomylił: za każdym razem, gdy jego piłkarze przechodzili środek boiska, wydawało się, że strzelą bramkę.
Wystarczyło tego jednak zaledwie na kwadrans: zaraz po przerwie rajd Dembele dał Tottenhamowi rzut karny, Kane strzelił ponad Petrem Cechem w sam środek bramki, jego koledzy odzyskali pewność siebie i w zasadzie dograli mecz bez większych problemów, ba: to oni (Eriksen zwłaszcza) mieli lepsze okazje do kolejnej zmiany wyniku. Ani Xhaka, ani nawet Ramsey po wejściu na boisko nie byli w stanie kontrolować gry tak, jak z pewnością potrafiłby zdrowy Cazorla – i tak, jak w końcu robił to Moussa Dembele.
O Belgu trzeba by napisać osobny akapit. Zawieszony na pierwsze mecze sezonu za skandaliczne zachowanie podczas ubiegłorocznej „bitwy na Stamford Bridge”, parokrotnie kontuzjowany (nawet we środę nie dograł meczu z Leverkusen), rozkręcał się tej jesieni bardzo powoli – w zasadzie był to pierwszy w pełni udany mecz Dembele od czasu powrotu z zawieszenia; mecz ocierający się poziomem o te z ubiegłego roku, kiedy jakże często był najlepszy na boisku. Tym razem znowu był najlepszy, zwłaszcza w drugiej połowie, gdy zaczął grać nieco głębiej i gdy w swoim stylu wyprowadzał piłkę slalomem między rywalami, kiedy trzeba przepychając się i nigdy nie tracąc jej pod presją. Jego dzisiejsze statystyki: sześć dryblingów, trzy wślizgi (stuprocentowa skuteczność w obu przypadkach), dwa przechwyty, celność podań na poziomie niemal 90 procent (meczowy rekord), były statystykami piłkarza, którego Mauricio Pochettino nazwał później „geniuszem” chyba nie tylko z powodu nienajlepszej wciąż angielszczyzny.
Tottenham potrzebował takiego występu przed przerwą na mecze reprezentacji, by piłkarze mogli wyjechać z Londynu z poczuciem, że minikryzys w zespole został zażegnany. Owszem: drużyna wciąż ma problemy ze zdobywaniem bramek z gry, wciąż jej kluczowych piłkarzy trapią kontuzje (przed meczem z Arsenalem wypadł Alli, w jego trakcie – Walker), ale na następne spotkanie ligowe powinni wrócić Alderweireld i Lamela. W tym sensie Mauricio Pochettino kupił na Emirates czas i uspokoił obawy fanów, którzy wybuczeli jego drużynę we środę na Wembley. W derbach nie zawiedli Vertonghen i Rose, a także kiepski ostatnio Eriksen, który ścigając piłkę i rywali przebiegł blisko 13 kilometrów. Kane wrócił i strzelił gola. Wimmer zawalił wprawdzie dwukrotnie w pierwszej połowie (oprócz samobója niepotrzebny faul na Coquelinie i żółta kartka), ale on także pozbierał się w drugiej. A co w tym najważniejsze: Pochettino, któremu tylekroć zarzucaliśmy, że pozostaje nadmiernie przywiązany do ustawienia 4-2-3-1, dał dowód elastyczności, już nie tylko grając z jednym defensywnym pomocnikiem (4-1-4-1), ale z powodzeniem próbując gry trójką obrońców (3-3-2-2). Narzucające się, i dominujące wśród pomeczowych rozmów angielskich dziennikarzy porównania z Chelsea należy przy tym uchylić: w systemie Antonio Conte na szpicy pozostaje Costa, tutaj Kane miał mieć wsparcie Heung-Min Sona; wyglądało to inaczej niż np. w grudniu z Watfordem.
Można by napisać, że Tottenham potrzebował takiego występu także po to, żeby nie stracić dystansu do czołówki. Ale zgrabniej będzie postawić w tym miejscu kropkę. Derby są przeceniane. „Już ich nie widzę i nie słyszę – Lubię trwającą po nich ciszę”, jak to ujął przed laty pewien poeta nieszczególnie ceniony przez polskich senatorów. Zamiast je oglądać, a potem opisywać, trzeba było się zająć czymś naprawdę pożytecznym. Jeśli nie czytaniem wierszy, to przynajmniej oglądaniem ich futbolowej wersji. Tej z Anfield Road.
Dwa ostatnie zdania pięknie podsumowały dzisiejszy spektakl na Anfield.
Moim zdaniem derby są cudowne. Przynajmniej te dzisiejsze.
Chelsea czy Liverpool? Hazard czy Coutinho? Uwielbiam Hazarda, ale Coutinho jest teraz po prostu w niesamowitej formie i to chyba on jest najlepszy w PL. Staty ma ciut lepsze: 5 goli i 5 asyst vs 7 goli i 1 asysta. De Bruyne i Sanchez super, ale jednak ciut niżej.
Przed sezonem typowałem Liverpool na mistrza (na wiosnę grali naprawdę super piłkę. W PL potracili punkty oszczędzając się na LE i tylko dlatego skończyli na 8 miejscu), ale Chelsea wygląda znakomicie, nie spodziewałem się, że Conte ich tak szybko pozbiera do kupy. Mane wypadnie na 4 ważne mecze PL w styczniu, a Chelsea ma chyba mocniejszą ławkę, ale z drugiej strony z nikim mocnym jeszcze nie wygrali.
Ble ble ble nic się nie zmienia. Arsenal i Tottenham zajechane po LM. Wspaniałe Chelsea i Liverpool równoważne z wielkim Leicester z zeszłego sezonu 😛 . Niestety dla reszty tak już zostanie w tym sezonie…. Chelsea nawet w Pucharze Myszki Miki już nie ma :p
4 mecze w LM i zajechani? W listopadzie? Że niby Ludogorets tak im dał w kość? Chyba trochę za wcześnie na zadyszkę, no chyba że jakiś dymek pod prysznicem wchodził w grę 🙂
Przecież nie chodzi o ogólny poziom zmęczenia, ale o świeżość oraz o tzw. mikrocykl treningowy. Inaczej jak się gra 1 mecz w tygodni inaczej jak 2 .
Penie nie widziałeś meczu z Ludogorcem??? Jednak żeby wygrać w 2 połowie sobie mocno pobiegali. A Tottenham to cały mecz ganiał za Leverkusen 😛
Brak świeżości to i owszem, przyznam, że myślałem, że chodzi o generalne zmęczenie sezonem, na które zdecydowanie za wcześnie. Meczu z Ludogorcem nie widziałem, nawet miałem ochotę przełączyć na drugą połowę, ale stwierdziłem, że jednak w drugiej połowie wszystko wróci do normy i tak się stało, choć faktycznie pewnie trzeba było to wybiegać. Wiadomo ta odrobina świeżości często może robić sporą różnicę, ale z drugiej strony, dla młodych, zdrowych, wytrenowanych facetów rozegranie dwóch meczów w tygodniu nie powinno stanowić wielkiego wyczynu, przykładowo w takim NBA grają non stop, przemierzają kosmiczne odległości i nikt na przemęczenie specjalnie nie narzeka… Oczywiście boisko mniejsze, mecze krótsze, częstsze zmiany, ale w przypadku podstawowych zawodników efektywny czas spędzony na placu jest porównywalny.
a koksu możesz brać ile chcesz i nikt nie sprawdza 🙂
to co ma miejsce w NBA trudno nazwać badaniami antydopingowymi, ale z drugiej strony w zawodowej piłce jest niewiele lepiej – to co nie jest zabronione jest dozwolone, więc ucieczka do przodu ze składem preparatów to norma. Dla chcącego nic trudnego. Mnie właśnie jakoś wyjątkowo piłkarze rzucają się w oczy pod kątem narzekania na przemęczenie, przedstawiciele innych dyscyplin chyba tak nie jęczą, gdy muszą czasem zagrać dwa mecze w tygodniu.
Tylko akurat w przypadku Tott to Koguty zagrały o wiele lepiej niż w tygodniu z 04 więc widać, ze raczej rytm meczowy co 3 dni zadziałał na ich korzyść 🙂
Ja na temat tego, co wyprawia Liverpool, nie wypowiem się, wolę nie zapeszać, siedzeć pod szafą i stamtąd krytykować, wspominając słynne dwa sezony z drugim miejscem – tak jest wygodniej.
Skoro Derby są przeceniane, to gdzie jest piękno?
Pingback: Uśmiechnięty Harry | Futbol jest okrutny