Przegrywanie w samej końcówce meczu, który w minucie sześćdziesiątej siódmej wydawał się wygrany budzi oczywiście najgorsze emocje i uczucia, a już w ogóle wtedy, kiedy ów mecz rozgrywany jest w porze sobotniego obiadu: gdyby to była niedziela wieczór, miałbyś przed sobą tylko kilka godzin zmarnowanego weekendu, a tak musisz się mierzyć z perspektywą półtorej doby w kiepskim humorze. Jest wszakże i dobra strona: radykalnie ograniczasz czas spędzany na portalach społecznościowych, grasz z jednym synem w ping-ponga, pomagasz drugiemu przykręcić błotnik do roweru, usypiasz trzeciego, a potem czytasz kolejną część „Sześciu światów Hain”. Nie sycisz swojego masochizmu tyradami współbraci w cierpieniu albo, co jeszcze gorsze, chłodnymi analizami ekspertów. W końcu sam wiesz równie dobrze jak ci ostatni, od ilu miesięcy twoja drużyna nie wygrała wyjazdowego meczu w Premier League i ile razy w tym sezonie nie potrafiła obronić prowadzenia. Nadużywany niemiłosiernie w mediach obraz, w którym obecne Leicester – progresywne, młode, prowadzone przez ambitnego i spragnionego sukcesów trenera – ma przypominać Tottenham z pierwszych miesięcy pracy Mauricio Pochettino, przychodził ci do głowy zaraz po bolesnym rozczarowaniu w Pireusie; rozczarowaniu nawet nie wynikiem, a stylem gry i tym, do jakiego stopnia rywale potrafili dominować, o ile byli szybsi i bardziej zdecydowani w walce o piłkę. Rozczarowaniu odmianą, jaka nastąpiła w zespole w ciągu paru zaledwie dni od fantastycznego zwycięstwa nad Crystal Palace.
Dziś, cholera, nie było tak źle, jak w meczu z Olympiakosem i to, w gruncie rzeczy, tylko pogarsza sprawę. W kaskadzie negatywnych emocji i niepokojących statystyk, którymi – jak podejrzewam – bombardują obecnie media, ginie to, że choć owszem: Leicester miało niejedną okazję do strzelenia bramki, Tottenham dominował, strzelił bramkę i mógł strzelić kolejne, a w momencie, gdy do akcji wkroczył VAR po trafieniu Auriera wydawało się już, że jest 2:0 dla gości. Taktyka była dobrana dobrze, ustawieni w diament Winks, Sissoko, Ndombele i Lamela nie przegrywali walki o środek pola, a gospodarze nie zagrywali piłek za plecy bocznych obrońców aż tak znowu często. Tempo akcji, zagrań z pierwszej piłki, rajdów naprawdę dobrego w tym sezonie Lameli mogło imponować, podobnie jak szarże bocznych obrońców i determinacja, z jaką zwłaszcza Sissoko walczył w pressingu. Nawet wykopy Gazzanigi (Lloris został w Londynie, gdzie rodziło się właśnie jego trzecie dziecko) stanowiły jakieś urozmaicenie, a gol Kane’a, po świetnym otwierającym podaniu Lameli i zgraniu piętą Sona zdobyty w akrobatyczny sposób – wpadający w pole karne napastnik po kontakcie z jednym z obrońców rywali stracił równowagę i w zasadzie leżał już na ziemi – zasługiwałby na trwałe miejsce w klubowym folklorze, gdyby nie fakt, że wszystko to ostatecznie okazało się pójść na marne.
Zbyt dużo w ostatnich miesiącach Tottenham zawdzięczał VAR-owi, żeby się teraz uskarżać na decyzję o nieuznanym golu. Lepiej powiedzieć, że szkoda, iż piłkarze z Londynu nie posłuchali swojego kapitana, który po sędziowskiej decyzji mobilizował ich do dalszej walki i apelował o koncentrację. Jasne, że był to psychologiczny cios, porównywalny z golem do szatni zdobytym kilka tygodni wcześniej przez Arsenal, ale od finalisty Ligi Mistrzów wymaga się większej odporności psychicznej. To jest ta główna zmiana, jaka wiąże się z postrzeganiem Tottenhamu: po tym, jak zaszli w ubiegłym roku tak daleko, nikt już nie traktuje tej drużyny jako zespołu „z aspiracjami”, który ma świetną przyszłość przed sobą. Wiele wskazuje raczej na to, że szczyt możliwości już osiągnęli, tyle razy zapewniając sobie awans do Champions League, a w końcu występując w finale tych rozgrywek. Od czerwcowej przegranej w Madrycie słyszeliśmy raczej o tym, że spora grupa piłkarzy Tottenhamu zastanawia się nad swoją przyszłością, że Eriksen nie przedłuża kontraktu, Alderweireld i Vertonghen mają podobnie jak Duńczyk tylko rok do końca umowy, Aurier, Rose, Wanyama i kilku jeszcze innych piłkarzy jest na sprzedaż.
Nic nowego w sumie: to sir Alex Ferguson powtarzał zawsze, że historia drużyny toczy się w cyklach, a zważywszy na to, iż u niego miały to być cykle trzyletnie, i tak można być wdzięcznym Mauricio Pochettino, że swój cykl przedłużył o dwa dodatkowe lata. O konieczności „bolesnej przebudowy” Argentyńczyk mówił wyraźnie kilka razy, z pewnością kontuzja Lo Celso i nie nazbyt szybka adaptacja Ndombele do tempa gry w Premier League tej przebudowy nie ułatwiają. Kiedy się patrzy na drużynę wychodzącą na kolejne mecze, składa się ona w większości z tych samych twarzy, co przed kilkoma laty. Przyzwyczajenie, rutyna jest jedną z najważniejszych przeszkód w rozwoju nie tylko drużyn piłkarskich – i niewykluczone, że dotyczy to nie tylko piłkarzy Tottenhamu, ale ich trenera, który nad swoją z kolei przyszłością zastanawiał się cały ubiegły rok.
Kiedy wszystko kliknie, wciąż potrafią zagrać fantastycznie, coś jak przed tygodniem z Crystal Palace. Trudno się dziwić: żaden z zawodników tej drużyny nie stracił nagle umiejętności. W meczu z Olympiakosem piękną bramkę strzelił Moura, w meczu z Palace fantastycznie uderzał Son, o golu Kane’a z Leicester już wspomniałem, podobnie jak o formie Lameli. Eriksen w Pireusie stracił piłkę aż 22 razy, ale to jego wejście odmieniło losy spotkania z Aston Villą. Z Olympiakosem Winks był najlepszy na boisku. Sissoko wciąż zostawia serce na boisku. Alli wraca po kontuzji – z pewnością odzyska formę. Problem nie dotyczy więc braku talentu, indywidualnych umiejętności, taktycznej kompetencji zawodników i trenera (choć wprowadzenie dziś Wanyamy musi budzić wątpliwości, nie tylko dlatego, że zawalił przy obu bramkach, ale i dlatego, że przy stanie 0:1 był to sygnał „bronimy wyniku”). Problem leży w czymś, co pozwala nad tym wszystkim zapanować: w głowie.
Kiedy go pytać o chwile utraty koncentracji, prowadzące do tego, że drużyna wypuszcza z rąk prowadzenie albo – jak w Pireusie – wychodzi na boisko i nie realizuje planu meczowego, Pochettino również mówi o psychice zawodników, a potem deklaruje, że muszą pracować jeszcze więcej i ciężej. Martwi mnie to nie tylko dlatego, że od zawsze wymagał od nich, by ciężko pracowali i że na takie teksty uodparniają się z czasem nie tylko przedstawiciele pokolenia milenialsów. Rzecz w tym, że brzmi to niemal jak cytat z Orwellowskiego Boxera, jednego z bohaterów „Folwarku zwierzęcego”. Ów dzielny, uczciwy ze wszech miar zacny i kochany koń, niestety, nie skończył dobrze.
uff, ja na szczęście pracowałem cały weekend, więc głowa była zajęta czymś innym,
Gdy obecną fazę cyklu sportowego umieścimy w obecnej fazie cyklu finansowego, w jakiej znalazł się klub z powodu budowy stadionu, teza o tym, że najlepsze już było wydaje się być mocno uzasadniona. Bardzo to wszystko przypomina Arsenal. Tam też był finał LM i po nim przebudowa drużyny w ramach ograniczonych zasobów finansowych. Przez pierwsze lata dzieciaków oglądało się z przyjemnością (Fabregas, Ramsey, Nasri, van Persie, Walcott, Sagna, no i lord Bender rzecz jasna). Nic z tego nie wyszło, ale dla poziomu całej ligi chyba lepiej by było, gdyby Spurs poszli tą drogą (przebudowa oparta na dzieciakach i odważnych pomysłach taktycznych), niż ścieżką postfergusonowskiego Man Utd.
Panie Michale,
może trochę na siłę ale chciałem Pan pocieszyć, że w Arsenalu jest równie źle lub gorzej. Niby zespół z TOP 6, niby nadal ambicje na LM ale moim zdaniem sukmana przykrótka. W zasadzie jedyna szansa na zwycięstwo to wystawienie Lacazette’a i Aubemayanga razem i liczenie na to, że któryś z nich sam wygra mecz. O obronie praktycznie nie ma co mówić. Luiz i Sokratis to tykające bomby, Mustafi bez formy, Kolasinac też słabuje. Chambers i powrót Belleriniego dają światełko. W środku pola niby niby tzn. wszyscy pieją nad Guendouzim ale na razie nie jest to zawodnik klasy Pogby, Fabregasa czy Viery – tzn. sam meczu nie wygra. A wsparcie ma co najmniej średnie. Zdecydowany brak lidera, mentalności, agresji (choć tu z kolei pitbull Toreira pomaga). Także jedyna nadzieja w napastnikach. A dodatkowo żaden z nich nie jest na tyle Ronaldo/Messim by samemu wygrywać mecze. Zresztą liga jest zbyt silna na takie budowanie zespołu. I muszą być obaj na boisku, bo jednego zbyt łatwo zneutralizować. Momentami naprawdę aż zęby bolą, jak się patrzy na męczarnie z zespołami klasy Watfordu, Newcastlle czy ostatnio w LE z Eintarchtem zdziesiątkowanym przez okno transferowe. Wynik meczu nie oddaje, wszystko rozstrzygnęło się po czerwonej dla Niemców.
Tylko słabości pozostałej trójki (Spurs, ManU, Chelsea) zawdzięczamy miejsce w 6-stce. A Leicester i West Ham na pewno w tym roku zaatakują. I wcale się nie zdziwię jak jeden z tych dwóch zespołów skończy w TOP 4.
Pozdrawiam i łącze się w bólu nad słabością obu naszych drużyn.
PS. Obiecał Pan kiedyś wpis-analizę przypadku obywatela Ozila. Jak to możliwe, że co najmniej 3 topowych managerów (Wenger, Emry oraz Mourinho w Madrycie) wystawia z uporem maniaka zawodnika, który się do tego nie nadaje?!? Swoją drogą to największa zasługa Emry’ego w Arsenalu. Odsunięcie Oezila od składu. Ale też co i rusz go wstawia. Czy Mesut jest jakimś geniuszem na treningach??? Ot, zagwozdka…