Nie śpię drugą noc, bo boję się o Pirlo. Dziwna rzecz: przecież nie oglądam na co dzień ligi włoskiej, losy Juventusu obchodzą mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, a kiedy zdarza mi się spędzać zimę w Kalabrii, sprawdzam raczej wyniki Crotone, od chwili jednak, gdy gruchnęła wiadomość, że władze turyńskiego klubu rezygnują z usług Maurizio Sarriego i powierzają drużynę właśnie jemu, kompulsywnie zaczytuję się w wieściach z Italii.
Teoretycznie w tej układance pasuje wszystko. Pirlo zna Juventus od podszewki, oczywiście: dłużej grał i więcej wygrywał w Mediolanie, ale to Turyn był jego ostatnim włoskim przystankiem w karierze futbolisty. Cztery razy wygrywał tu mistrzostwo kraju, jest ikoną i ambasadorem Bianconerich nie tylko dlatego, że zawsze gdy wkładał klubowy garnitur, wyglądał jak ambasador, a nie jak futbolista. Kiedy jeszcze grał w piłkę, wydawało się, że z przebiegu boiskowych wydarzeń rozumie najwięcej: że czyta grę lepiej niż niejeden zasiadający na ławce trenerskiej szkoleniowiec i że aby zrozumieć, co trzeba w danym momencie zrobić, nie tylko nie musi biegać, ale czasami nawet patrzeć – pamiętacie przecież jego słynny no-look pass do Grosso w półfinale mundialu z Niemcami. Jego boiskową postawę również opisywano pojęciami kojarzonymi tyleż z genialnymi rozgrywającymi, co z trenerami właśnie: bywał Pirlo mózgiem drużyny, bywał reżyserem, bywał architektem. Co oczywiste: sprawiał, że biegający wokół niego młodsi koledzy stawali się lepsi. To, że w końcu znudzi mu się dolce vita na łonie rodziny wśród winnic, można było przewidzieć, zresztą o tym, że obejmie młodzieżówkę Juventusu poinformowano już ponad tydzień temu. A że w roli szkoleniowca nie ma najmniejszego doświadczenia, nie jest przecież argumentem przesądzającym: są takie kluby, nawet wśród największych, gdzie żółtodzioby radziły sobie doskonale (Guardiola, kiedy obejmował pierwszą drużynę Barcelony, miał za sobą ledwie rok pracy z rezerwami, Zidane pracował dwa lata z rezerwami Realu).
No właśnie. Guardiola pracował rok, Zidane dwa lata, a Pirlo swoją umowę o prowadzenie zespołu U-23 podpisał z Juventusem zaledwie dziewięć dni temu i nie poprowadził jeszcze turyńskiej młodzieży w ani jednym meczu. O tym więc, ile potrafi jako szkoleniowiec, nie wie nikt, a z pewnością nie wie zatrudniający go Andrea Agnelli. Owszem, uczęszczał na zajęcia w Coverciano, słynnej akademii trenerskiej na przedmieściach Florencji, ale znający go lepiej twierdzą, że zrobił to bardziej z nudów, i że dopiero niedawno zawładnęła nim idea pójścia w ślady dawnych kolegów z boiska, Gattuso, Nesty czy Inzaghiego. Sposób, w jaki sam o tym opowiada – że od pewnego czasu lubi wyobrażać sobie przed snem, jak mógłby zestawić drużynę na boisku – nie rozwiewa bynajmniej niepokoju. Czy sam fakt, że był jednym z najważniejszych piłkarzy naszych czasów, wystarczy, by poradził sobie w klubie, który – jak pokazał przykład Sarriego – nawet zdobycia mistrzostwa kraju nie uznaje za wystarczający powód, by utrzymać się na stanowisku (kibicowi Tottenhamu nie może się w tym momencie nie przypominać zwolnienie Harry’ego Redknappa, który wprawdzie jako pierwszy awansował z drużyną do Ligi Mistrzów, ale z pewnością nie prezentował się przy linii bocznej i na konferencjach prasowych równie efektownie jak jego o wiele młodszy, przystojniejszy i bardziej elokwentny, cóż z tego że mniej skuteczny następca Andre Villas-Boas)?
W świecie superklubów cierpliwość jest ostatnią cechą właścicieli, wyniki muszą przychodzić natychmiast – a zwłaszcza wyniki w Lidze Mistrzów, skoro rozstrzygnięcie rozgrywek krajowych coraz częściej jest kwestią wyboru między dwoma, góra trzema zespołami. Juventus z sierpnia 2020 roku – o czym z pewnością bardziej szczegółowo zdadzą sprawę lepsi fachowcy ode mnie – jest drużyną w przebudowie. Wymaga nie tylko inwestycji w nowych zawodników, ze szczególnym uwzględnieniem drugiej linii, którą kiedyś tak skutecznie patrolował właśnie Pirlo – potrzebuje też trudnych decyzji dotyczących przyszłości zatrudnionych tu rutyniarzy, z których skądinąd niejeden dobrze pamięta nowego trenera z boiska.
Nie śpię więc drugą noc, bo bardzo się boję, że jego przygoda z trenerką skończy się katastrofą, która zrujnuje jeden z najpiękniejszych, a przynajmniej najsilniej przemawiających do mnie – nie ukrywajmy: mężczyzny w średnim wieku – wizerunków w świecie współczesnego futbolu. Od razu mówię: nie chodzi mi o rujnację wizerunku, który tak skutecznie był wykorzystywany w kontraktach reklamowych, a dzięki któremu nieco zdystansowany, trochę nieobecny, jakby myślami będący przy rozwiązywaniu jakichś nierozwiązywalnych problemów filozoficznych 41-letni dziś brodacz o melancholijnym spojrzeniu mógł zostać twarzą tylu świetnie sprzedających się produktów i marek – choć na marginesie nie mogę nie zauważyć, że David Beckham zapewne wie, co robi, nie biorąc się pochopnie za trenowanie. Chodzi mi o rujnację wizerunku tamtej ikony futbolu, o której Jonathan Wilson pisał niegdyś, że odsyła do świata sepiowych fotografii, gdzie w piłkę grywali nigdzie się niespieszący, dystyngowani mężczyźni, bardziej muskający futbolówkę niż walący w nią z całej siły. Doprawdy, po tym, jak przez tyle lat ukochiwałem elegancję jego kilkudziesięciometrowych podań z głębi pola, nie chciałbym teraz patrzeć, jak ciska butelką czy wykłóca się z sędziami przy linii bocznej, a jeszcze bardziej: nie chciałbym patrzeć na Andreę Pirlo, którego drużyna jest bezlitośnie ogrywana przez jakichś pragmatyków i spryciarzy spod znaku futebol de resultados.
No dobrze, ale czy to nie jest aby świadectwo jakiejś fundamentalnej niedojrzałości? Cóż to właściwie znaczy, że nie śpię drugą noc, zamartwiając się nie wzbieraniem kolejnej fali koronawirusa albo jeszcze jedną rozpętywaną w ojczyźnie krucjatą, ale tym, że ów znajdujący się być może u progu kryzysu wieku średniego, a w związku z tym gwałtownie rozglądający się za nadaniem swojemu życiu nowego sensu były piłkarz nie oparł się pokusie wychylenia zatrutego kielicha, jakim prawie zawsze okazuje się propozycja podjęcia pracy trenerskiej w jednym z największych klubów świata? Przecież nawet jeśli powinie mu się noga – a powinie się niemal na pewno, bo taki jest już porządek tego świata – będzie miał gdzie wrócić i nawet dla mnie, co przyznaję w ostatniej może chwili trzeźwości, na zawsze pozostanie tamtym registą, co to na boisku – wedle jego własnych słów – przypominał zwykle wędrownego Cygana.
Myślcie sobie, co chcecie. O swojej miłości do Pirlo czy – jak zechciał przypomnieć poprzedniej nocy również niemogący zasnąć Michał Trela – do idei Pirlo, pisałem na łamach „Kopalni” przed czterema laty. Jedyne, co mogę w tym momencie dodać, to że ta miłość nie wydaje się słabsza. Tak naprawdę cholerny szczęściarz z tego Andrei.
Zawsze warto podejmować ryzykowne wyzwania, szczególnie gdy miłość jest piękna i mocna.