Odwróciłem wzrok od ekranu. Wyłączyłem. Wstyd się przyznać: podniosłem głos na dwóch skaczących po łóżku nastolatków. Postanowiłem, że nie napiszę o tym meczu ani słowa. Rzuciłem się w wir pracy. Naprawdę próbowałem zapomnieć. Nie potrafiłem.
Nie, nie mam zamiaru tłumaczyć po raz nie wiadomo już który w dziejach tego bloga, że na tym właśnie polega kibicowanie Tottenhamowi i że wypuszczanie trzybramkowego prowadzenia zajmuje w DNA tej drużyny poczesne miejsce (inna sprawa, że wypuszczenie trzybramkowego prowadzenia w ciągu ostatnich dziesięciu minut meczu nawet jak na północnolondyńskie standardy wypada uznać za niezłe osiągnięcie). Nie, nie mam zamiaru narzekać, że nawet trener o takiej woli zwyciężania jak Mourinho nie jest w stanie odmienić oblicza tej drużyny. Usprawiedliwień szukać również nie mam, rzecz jasna, zamiaru – pisać o wyrwaniu z rytmu podczas przerwy na reprezentację, o zmęczeniu, które wkradło się w końcówce wyjątkowo intensywnego spotkania, o tym, że po siedmiu transferach drużyna ewidentnie znalazła się w fazie przebudowy i tak dalej. Nawet o wyjątkowej urodzie wyrównującej bramki Lanziniego wspominać nie będę: dla każdego kibica Tottenhamu jest jasne, że strzały życia wychodzą rywalom w meczach akurat z naszą drużyną.
Napiszę o Bale’u, bo to jego wejście na boisko odmieniło losy tych derbów. Nie mam pretensji za tę zmianę: kiedyś musiało do niej dojść, kiedyś Walijczyk musiał się pojawić na boisku i kiedyś musiało się okazać, że jednak nie jest nadczłowiekiem. Kamery towarzyszyły mu od pierwszych chwil w Tottenhamie, oglądaliśmy go siedzącego w loży podczas poprzednich spotkań, oglądaliśmy wideo z treningów, oglądaliśmy dzisiaj na ławce i podczas rozgrzewki, wzruszaliśmy się i marzyliśmy bez ograniczeń, balon emocji puchł z każdą minutą i w końcu trzeba było spuścić z niego powietrze.
Kiedy w siedemdziesiątej drugiej minucie Gareth Bale pojawił się na murawie, a co tam, przyznam się: łamał mi się głos ze wzruszenia i głośno fantazjowałem o tym, że to on będzie wykonawcą rzutu wolnego i że zdobędzie gola przy pierwszym kontakcie z piłką. Później jednak nie mogłem nie zauważyć, że drużyna straciła rytm, jakby wejście Walijczyka odebrało jej całą energię. Zapewne: prawdziwym problemem było zmęczenie Ndombele i fakt, że wprowadzony w jego miejsce Winks nie zdołał przywrócić gospodarzom kontroli nad piłką, ale pisząc to wciąż mam w uszach własny okrzyk, kiedy w końcówce wyglądało na to, że powrócony na łono drużyny Bale przesądzi jednak o losach spotkania. Wszyscy patrzyliśmy tylko na niego. Wszyscy czekaliśmy, aż zrobi coś nadzwyczajnego. Co gorsza: czekali także jego koledzy, jakby nie zauważając, że do każdej piłki startuje z opóźnieniem i że w grze obronnej widać go znacznie mniej niż mającego już w nogach osiemdziesiąt minut z hakiem Kane’a. Niesamowity to był kwadrans, jakbyśmy wszyscy dali się zaczarować – wszyscy poza piłkarzami West Hamu oczywiście.
Bardzo dobra była taktyka Jose Mourinho na mecz z West Hamem. Fenomenalnie grał cofający się daleko od pola karnego rywali Kane. Imponujące były wejścia Sona i Bergwijna za linię obrońców West Hamu. Tercet Sissoko-Ndombele-Hojbjerg panował nad sytuacją w środku pola. Sanchez i Alderweireld z trudem bo z trudem, ale radzili sobie z Antonio. W kąciku ekranu pokazywała się tabela, w której Tottenham był na drugim miejscu. A potem wszedł Gareth Bale i wszyscy zapomnieli, że piłka nożna jest sportem zespołowym.