Napisałbym, że był to najlepszy mecz Tottenhamu pod Antonio Conte nawet gdyby John Moss zakończył go po dziewięćdziesięciu czterech minutach, przy stanie 2:1 dla Leicester. Narzekałbym wtedy, oczywiście, na dwa momenty gapiostwa w defensywie, i martwiłbym się, że po wejściu na boisko Lo Celso szturm gości nie nabrał nowego impetu, a przeciwnie: zdawał się hamować. Doceniłbym akcję poprzedzającą bramkę Kane’a – walkę Skippa o odbiór piłki, błyskawiczne podanie Winksa, później zaś kunszt, z jakim kapitan reprezentacji Anglii wyrobił sobie pozycję do uderzenia, generalnie jednak żałowałbym, że tyle wysiłku na nic. Że tyle okazji i strzałów (w sumie dwadzieścia siedem, z czego dziesięć celnych; statystyka goli oczekiwanych podaje niespotykaną dotąd w tym sezonie liczbę 4,49) poszło na marne. Że ewidentnie odrodzony – nie tylko dochodzący do pozycji strzeleckich, ale jak w najlepszych latach otwierający drogę do bramki kolegom – Harry Kane skończył z tylko jednym golem. Że trudno będzie teraz zmobilizować się po raz kolejny, skoro tak wiele wysiłku, proaktywnej postawy, intensywności w pressingu, kreatywności w konstruowaniu akcji nie przyniosło nawet remisu. Żałowałbym świetnych występów w walce o środek pola Skippa i Hojbjerga (ten blok Duńczyka przy strzale Barnesa, po którym mogło być 3:1 dla gospodarzy, to jego podanie do Doherty’ego przed pierwszym golem Bergwijna…). Żałowałbym odważnych podań Winksa i Lucasa, szarż Reguliona i wprowadzonego po przerwie Doherty’ego (Irlandczyk zagrał najlepsze 45 minut w całej swojej północnolondyńskiej karierze…). Żałowałbym strzału Tangangi i główki Sancheza, poprzeczki Kane’a, dwóch wybitych z pustej bramki uderzeń – znowuż Kane’a oraz Hojbjerga. Owszem, żałowałbym także swoich dzieci, które wysiedziały ze mną cierpliwie po raz nie wiadomo który, próbując uwierzyć, że to, czym zajmuje się ich ojciec, nie jest kompletnie bez sensu, no i w końcu żałowałbym samego siebie, że kibicuję klubowi, który potrafi przegrać nawet mecz, w którym jego wyższość nie podlegała żadnej dyskusji.
Ale teraz nie muszę tego wszystkiego pisać. Nie muszę narzekać i żałować. Siedzę sobie, patrzę na udzielających wywiadu brytyjskiej stacji Kane’a i Bergwijna, i widzę, jak uśmiech po prostu nie może zejść z twarzy Anglika, reprezentant Niderlandów zaś wciąż nie potrafi nabrać tchu, mimo iż grał zaledwie kwadrans, a po swoich dwóch bramkach – strzelonych w ciągu 79 sekund, w 95. i 97. minucie meczu – zdążył już przecież kolejny kwadrans odczekać. Zdaje się, że sam właśnie tak wyglądam: uśmiech nie schodzi mi z twarzy i nie potrafię nabrać tchu. Myślę o prawdziwym momencie założycielskim Tottenhamu pod nowym szkoleniowcem – takim, od którego naprawdę można rozpocząć opowieść dającą nadzieję na szczęśliwe zakończenie. Takim, w którym do jakości gry, do w końcu trafionego ustawienia (w 3-5-2 naprawdę wygląda to znacznie lepiej niż w 3-4-3), do wykreowanych szans, do pressingowych doskoków, do świetnego przygotowania fizycznego (to gospodarzy łapały skurcze, goście natomiast nieustannie podkręcali tempo) i tych wszystkich kwestii, którymi zdążyłem się już zachwycić na Twitterze, dochodzi coś, o co być może najtrudniej, a co wiąże się z kwestiami mentalnymi. Z atmosferą w drużynie i z aurą, która ją otacza.
Kiedy Steven Bergwijn zdobył wyrównującą bramkę, zawodnicy Tottenhamu cieszyli się, owszem. Przede wszystkim jednak popędzili na swoją połowę, by sędzia wznowił grę jak najszybciej, a kiedy to zrobił – rzucili się na rywala po raz kolejny. Pamiętam, zdarzały się takie rzeczy za Mauricio Pochettino, ale kiedyż to było? Za Jose Mourinho drużyna specjalizowała się raczej – jeśli w czymś takim można się „specjalizować” – w trwonieniu wypracowanych przewag niż w odrabianiu strat. Za Nuno Espirito Santo nie było nawet przewag. Za Antonio Conte? W dziewięciu meczach ligowych Tottenham jeszcze nie przegrał. „To musi być nasza filozofia – mówił po meczu Włoch, który w tym okienku transferowym wciąż jeszcze nie doczekał się wzmocnień. – Nigdy się nie poddawać i walczyć do samego końca”.
Napisałem akapit wyżej o aurze, jaka otacza tę drużynę. W ciągu ostatnich paru dni Tottenham odrzucił ponoć dwie oferty Ajaksu, który chciałby ściągnąć Bergwijna z powrotem do ojczyzny – ale który proponuje ponoć wciąż za mało pieniędzy. Oczywiście zawodnik może mieć osobiste powody, by chcieć zmienić klub – z drugiej strony jednak każdy uczestnik meczu wygranego w takich okolicznościach musi mieć poczucie, że z tej drużyny zwyczajnie nie warto odchodzić. Dali temu wyraz ci najważniejsi – pędzący przez całe boisko Lloris, by wyściskać Bergwijna, Kane mówiący do kamery, że było to jedno z takich spotkań, które pamięta się całe życie. Chłopaki, to jest Tottenham. Cholerne zuchy.
Zastanawiało mnie dlaczego Doherty nie gra, albo wchodzi jako zapchajdziura na lewą stronę zamiast dostać szansę po prawej. Moim zdaniem w grze Emersona nie widać geniuszu. Solidność z tyłu wystarczająca na grę jako prawy obrońca, ale niekoniecznie jako wahadło. W końcu coś ruszyło i może Doherty będzie grał więcej jego kosztem.
Harry w końcu się przebudził chociaż z odpaleniem fajerwerków jeszcze musimy się wstrzymać. Lisy w tym sezonie są bezzębne i polują tylko na padlinę pokroju Norwich.