Archiwum miesiąca: listopad 2024

Jak zamienić wygrywanie w rutynę: to dla Tottenhamu ważniejsza kwestia niż nasładzanie się wygraną z Manchesterem City

Wystarczająco długo zajmuję się spisywaniem kroniki najnowszych dziejów Tottenhamu, żeby się po takim meczu podpalać. Owszem, piłkarze Ange’a Postecoglou zadali Manchesterowi City Guardioli jedną z najwyższych porażek w karierze katalońskiego szkoleniowca, owszem, wygrali 4:0 na boisku urzędującego mistrza Anglii, ale cóż z tego, skoro za tydzień potkną się u siebie z Fulham? Ileż to już razy łudzili serca swoich fanów imponującymi wygranymi – nawet w tym sezonie z Manchesterem United i Aston Villą – żeby potem zdjąć nogę z gazu, wypuścić prowadzenie z Brighton czy Leicester albo kompletnie przejść obok meczu z Crystal Palace lub Ipswich? Przecież gdyby nie tamte wpadki mówilibyśmy o drużynie liczącej się w walce o mistrzostwo Anglii, a nie o zespole z niepokojącą regularnością odświeżającym wszelkie stereotypy na temat bycia „Spursy”…

Z drugiej strony jednak, pozwólcie udręczonemu kibicowi zapełnić kajecik kilkoma zachwyconymi akapitami, bo przecież nawet nie tyle wynik, co dzisiejsza gra Tottenhamu zdecydowanie na to zasługuje. Po tym, jak przetrwali sztorm z pierwszych dziesięciu minut – sztorm, którego należało się oczywiście spodziewać w kontekście czterech poprzedzających ten mecz porażek Manchesteru City; po tym, jak nie dali się wytrącić z równowagi żółtą kartką dla Bissoumy już w osiemnastej sekundzie; po tym, jak obronili się przed atakami Gvardiola i Savinho lewą stroną, a Erling Haaland nie wykorzystał pierwszej z co najmniej kilku sytuacji, zdołali przecież w końcu wyjść z własnej połowy i rozpocząć swoje strzelanie.

Pierwszy gol dla Tottenhamu był efektem czegoś, co powinno być znakiem firmowym tej drużyny: Kulusevski nacisnął Gvardiola próbującego poradzić sobie z dalekim zagraniem Dragusina, nie dał sobie odebrać piłki, a potem doskonale dośrodkował do wchodzącego z głębi pola Maddisona; mieliśmy tu z jednej strony agresję i intensywność, z drugiej zaś wyobraźnię i technikę. Drugi gol podobnie: Maddison przejął niecelne podanie Gvardiola, rozegrał szybką kombinację z Sonem, wszedł w pole karne i podciął futbolówkę nad Edersonem. I jeszcze w pierwszej połowie okazji do podwyższenia wyniku było więcej: strzał Sona, obroniony końcami palców przez bramkarza City, po znanym wszystkim widzom Premier League ścięciu przez Koreańczyka do środka, czy uderzenie Solankego, również powstrzymane przez Edersona.

Triumfujący Ange Postecoglou mówił po meczu, że na takim stadionie i przez takiego rywala zostajesz przetestowany w każdy możliwy sposób. Musisz się bronić – co z minuty na minutę wychodziło jego podopiecznym coraz lepiej, bo był to mecz, w którym nawet Vicario wyłapywał dośrodkowania z rzutów rożnych i zatrzymywał kolejne strzały (wartość goli oczekiwanych MC to 2,15, a Włoch zachował czyste konto, stoperzy zaś Dragusin i Davies (rezerwowa para, nie dość podkreślać, przy kontuzjach Romero i Van de Vena), Bissouma, a także blokujący szereg uderzeń gości Porro, walnie go w tym wspierali. Musisz ciężko pracować – i liczba przebiegniętych w tym spotkaniu kilometrów, wygrywanych pojedynków, skoków pressingowych mówi o tym bardzo dobitnie. Musisz być zdyscyplinowany – patrz 90 minut Bissoumy z żółtą kartą. I musisz przede wszystkim grać swoją piłkę.

Może jestem dziwny (na pewno jestem dziwny, skoro kibicuję takiej drużynie…), ale największą satysfakcję sprawiały mi właśnie te momenty „grania swojej piłiki”. Na przykład akcja z 27 minuty, podczas której Kulusevski nie znalazł wprawdzie ostatnim podaniem Sona, ale która rozpoczęła się od rozegrania futbolówki przez bramkarza i obrońców, a następnie – wedle wszelkich zasad Angeballu – minięcia pressingu rywala i stworzenia sobie dogodnej sytuacji. Albo, no niechże będzie, że wybiorę bramkową – akcja z 53. minuty, kiedy to Kulusevski przedarł się przez środek pola, zakładając po drodze rywalom dwie siatki, odegrał do Sona, ten znalazł Solankego, który przytomnie wycofał piłkę do nadbiegającego Porro.

To był chyba kluczowy moment meczu, ta bramka na 3:0 – choć pamiętam derby z West Hamem,  w trakcie których Tottenham roztrwonił trzybramkowe prowadzenie w ciągu ostatnich dziesięciu minut; z nimi naprawdę nie ma lekko. Chociaż tak naprawdę chciałbym oddać sprawiedliwość piłkarzom Postecoglou za wszystko, co zdarzyło się na Etihad od rozpoczęcia drugiej połowy – że wychodząc na boisko po przerwie ani myśleli grać na przeczekanie, tylko przesunęli się wyżej, utrzymywali się przy piłce i czekali na okazje do strzelenia kolejnych bramek.

Jeśli doliczyć świetną szansę Kulusevskiego z 66. minuty, kiedy wychodzili trzech na dwóch po tym jak faulowany Solanke utrzymał się przy piłce, jeśli doliczyć słupek Johnsona w 88. minucie, to zwycięstwo mogło być jeszcze bardziej imponujące; w sumie statystycy zliczają pięć tzw. big chances Tottenhamu przy – uwaga – tylko trzech Manchesteru City.

O kryzysie drużyny Guardioli będzie okazja pomówić osobno. Zespoły tego trenera traciły zawsze gole po szybkich atakach, ale zdecydowanie lepiej panowały nad przestrzenią i lepiej utrzymywały się przy piłce. Wiadomo: dzisiaj w składzie zabrakło nie tylko Rodriego, ale i Kovacicia, więc mając do czynienia z Silvą, Gundoganem czy Lewisem w drugiej linii goście mieli ułatwione zadanie – odrobili je jednak celująco. Gole Maddisona golami, ale Anglik imponował zwłaszcza walecznością, wygrywanymi pojedynkami i odbiorami. Kiedy stracił miejsce w składzie, w „Timesie” napisano, że Postecoglou wyżej ceni biegaczy od artystów – więc artysta postanowił więcej biegać. Jego obecność w wyjściowej jedenastce była naprawdę zaskakująca – Kulusevski w środku pola był dotąd najlepszym piłkarzem Tottenhamu sezonu 24/25, a żeby znaleźć miejsce dla Maddisona, trzeba było znów przesunąć go na skrzydło i posadzić na ławce najskuteczniejszego w drużynie Johnsona. Dalibóg: opłaciło się. I Szwed nie mógł narzekać na bycie z dala od boiskowych wydarzeń (po dzisiejszym meczu jest wciąż kreującym najwięcej okazji spośród graczy Premier League), i Walijczyk zdobył kolejną bramkę po wejściu z ławki.

Zdarzało się Guardioli przegrywać z Tottenhamem – z sumie aż dziewięć razy – ale często były to porażki pechowe, efekt dobrze zamurowanej bramki i zabójczych kontr. Tym razem Pep został pokonany własną bronią. Czy zanim Spurs potkną się w meczu z Fulham – o ile nie wcześniej jeszcze, z Romą w Lidze Europy – ludzie związani z tym klubem mogą przez chwilę poświętować? A może właśnie zamiast upajać się historyczną wygraną, trzeba tonować nastroje i myśleć raczej o tym, jak zrobić z wygrywania rutynę, by nie przeżywać ponownie takich wpadek jak z Palace czy Ipswich? Miejmy nadzieję, że uradowany dzisiejszym sukcesem prezes Levy nie zafunduje drużynie pamiątkowych zegarków…

Ange Postecoglou jako koń wyścigowy

Kibicowanie Tottenhamowi skazuje człowieka na miotanie się od ściany do ściany: po porażce w beznadziejnym stylu z Crystal Palace przynosi wygraną z Manchesterem City (osłabionym kontuzjami i grającym w mocno przebudowanym składzie składzie, ale to wciąż był zespół Guardioli…), a huśtawkę emocji podczas starcia z Aston Villą rozdziela na dwie połowy. Po pierwszej niesie niemal wyłącznie frustrację, związaną i z nieporadnością naciskanego przez rywali Vicario przy rzutach rożnych, i z bezsilnością wywołaną przez nisko tym razem broniących się i niestroniących od ostrej gry piłkarzy Emery’ego; jedyne, na co było wówczas stać Tottenham, to na kilka niecelnych strzałów z dystansu. Po drugiej – fruwa pod niebo, a to w związku z faktem, że zespół z White Hart Lane wytrzymał tę konfrontację i grał swoje. Że Postecoglou, przy całym swoim przywiązaniu do pryncypiów, potrafi jednak dokonywać korekt i reagować na boiskową sytuację. Że stawiając od pierwszej minuty na Sarra zamiast Maddisona, znalazł piłkarza, który zwyczajnie zabiega tak zwykle mocnych pomocników AV. Że zdejmując Sona już w 55. minucie – chwilę po kapitalnej asyście Koreańczyka – nie tylko oszczędzi jego zdrowie, ale zwiększy intensywność ataków Tottenhamu dzięki wejściu głodnego gry, również notującego niebawem asystę Richarlisona. Że intensywność w ogóle będzie słowem kluczem do tego, co wydarzyło się w drugiej połowie.

Zwłaszcza gol na 2:1 był z podręcznika „Angeballu”: wysoki odbiór Bena Daviesa, podciągnięcie piłki przez Sarra, zgranie Johnsona do Kulusevskiego i instynktowne, bez przyjęcia, przekazanie futbolówki dalej przez znakomitego w tym sezonie Szweda, do wychodzącego za obrońców Villi Solanke; podcinka tego ostatniego. Ale i pierwszy gol (dośrodkowanie Sona, firmowe wykończenie Johnsona na dalekim słupku, któremu pomógł, blokując stoperów, Solanke), i trzeci (Solanke po świetnym podaniu Richarlisona, obsłużonego wcześniej przez pozbawiającego rywali piłki Sarra), a może zwłaszcza czwarty (cudowne trafienie rezerwowego Maddisona z rzutu wolnego) świadczą o uwolnionym potencjale drużyny.

Ciężko na to zwycięstwo trzeba było pracować: Johnson, Solanke, Kulusevski w końcówce wyglądali na wykończonych (Walijczyk wręcz słaniał się na nogach), ale biegali dalej. Zmiennicy też dawali radę, rezerwowa para stoperów Dragusin-Davies po kontuzji Romero nie miała z Watkinsem i Duranem najmniejszych problemów. Co najważniejsze jednak: Ange Postecoglou po raz kolejny dał swoim młodym podopiecznym argumenty, że ciężka praca ma sens. Owszem, przyjemnie się patrzy na Tottenham przodujący w statystykach goli, strzałów, akcji ofensywnych itd., ale nie wiem czy nie fajniej jeszcze na Tottenham przodujący tam, gdzie mierzy się pressing, wysokie odbiory, przebiegnięte kilometry itp.

Dobrym przykładem może tu być Dominic Solanke: był taki czas, kiedy nie zdobył jeszcze bramki dla Spurs i dziennikarze zaczęli podważać sens jego transferu (Postecolgou zalecał im wówczas jogę i treningi oddechowe); nawet w tym tygodniu pisano, że w ostatnich trzech meczach ligowych nie oddał ani jednego celnego strzału – ale trener zachwycał się jego grą bez piłki, tym jak pressuje, jak biega, jak poświęca się dla drużyny. Zabawne, bo po ośmiu meczach w Premier League ma już cztery gole i asystę, a do tego jeszcze bramkę i asystę w trzech meczach Ligi Europy, więc nawet z tego punktu widzenia trudno mieć do niego pretensje, ale trener klaskał jeszcze, gdy w 93. minucie wchodził wślizgiem w Pau Torresa, a potem dał się sfaulować, stwarzając okazję z wolnego Maddisonowi.

„Gdybym był koniem wyścigowym, miałbym klapki na oczach” – powiedział Postecoglou dziennikarzom po meczu, i czuję, że zdanie to będzie wracało na równi z przedmeczowym porównaniem do ogrodnika, który chcąc mieć piękny ogród musi pogodzić się z zapachem nawozu. Tym razem Australijczykowi nie chodziło jednak o to, że jest straszliwie uparty, a na to, że podczas wyścigu patrzy tylko w stronę mety, nie oglądając się na lepszą czy gorszą formę rywali. Ten wyścig potrwa jeszcze, a ten koń znów się rozpędza.