O tym, kiedy to wszystko zaczęło się psuć, z pewnością będzie czas rozmawiać – czy początkiem końca był już tamten szalony wieczór podczas derbów z Chelsea Pochettino w trakcie poprzedniego sezonu, kiedy grający w dziewiątkę Tottenham ustawiał linię obrony na połowie boiska, czy wszystko zaczęło się sypać dopiero podczas derbów z Chelsea Mareski w grudniu 2024, podczas których z kontuzjami zeszli Romero i Van de Ven. Czy drużynę wykończyła zimowa plaga kontuzji i konieczność grania w rytmie czwartek-niedziela, czy rozpad nastąpił dopiero w lutym 2025, kiedy w ciągu paru dni runęły szanse na dalszą grę w Pucharze Ligi i Pucharze Anglii, a ostatnią deską ratunku związała się z fantazją o wygranej w Lidze Europy. Czy problemem jest trener, który byłby znakomitym wychowawcą licealnej młodzieży (przynajmniej za czasów, kiedy ja chodziłem do liceum, bo jak to jest z obecnymi pokoleniami nie mnie wyrokować…), ale za którego kadencji drużyna oduczyła się bronienia, a jeśli idzie o atakowanie został jej ostatnio głównie jeden schemat – czy może owo sławetne klubowe DNA, sprawiające najwyraźniej, że jedna z najbogatszych futbolowych instytucji Europy stała się cmentarzyskiem trenerskich idei. Przyznajcie: długo się wydawało, że Postecoglou udało się zjednoczyć wokół siebie kibiców i piłkarzy, ci pierwsi z pewnością próbowali grać dla niego jeszcze tej zimy…
Teraz to w sumie nieważne. Przecież wszyscy wiemy, jak to się skończy. Przecież nie da się raptem przeskoczyć od tak jawnej manifestacji taktycznego bezhołowia i indywidualnych błędów, beztrosko popełnianych przez liderów drużyny, jaką zaprezentowano nam wczoraj w Wolverhapton, do futbolowego majstersztyku, z którym musiałoby się wiązać zwycięstwo we Frankfurcie z rozpędzonym Eintrachtem. Nie da się przejść do porządku dziennego nad trwającymi od tygodni spekulacjami o liście następców Australijczyka. Nie da się uciec od rozważań, czy Daniel Levy powtórzy manewr ze zwolnieniem Mourinho na kilka dni przed finałem Pucharu Ligi (no dobra, raczej nie powtórzy, mimo iż wczoraj widział tę katastrofę na własne oczy, z wysokości trybun). Nie da się zapomnieć o wprawie, z jaką Tottenham przegrywa mecz za meczem (17 w jednym sezonie ligowym – tylu klęsk Pochettino nie zaznał w ciągu swoich trzech najlepszych lat w klubie, licząc je łącznie) – i to nawet Tottenham wypoczęty, z wyklarowaną sytuacją kadrową. Jasne, porażki się zdarzają, podobnie jak indywidualne błędy – ale kibic wybacza je, jeśli ma poczucie, że piłkarze, za których oglądanie płaci pieniędzmi i zdrowiem, dochowują jakichś elementarnych standardów; nawet po tamtej ubiegłorocznej porażce z Chelsea zgotowali drużynie owację na stojąco. W taki poranek jak dzisiejszy nawet najwierniejszy kibic ma poczucie, że znikąd nadziei; że nie dostarczy jej ani błysk jeśli nie taktycznego, to motywacyjnego geniuszu trenera, ani zryw któregoś zawodnika; nawet Bergvall po wczorajszym błędzie poszarzał.
Odebrałem religijne wychowanie, całe moje uniwersum zaludniają religijne symbole, zresztą kibicowanie również jest rodzajem religii, ale u progu Wielkiego Tygodnia nie stać mnie na wyznanie wiary. Piszę z drżeniem, bo z tego wychowania wyniosłem również przekonanie o, nazwijmy to, odpowiedzialności nas wszystkich za przebieg wydarzeń opisywanych później przez święte księgi – innymi słowy, jeśli my, kibice, odmawiamy Tottenhamowi wiary, to jego czwartkowa porażka we Frankfurcie będzie także naszą winą. W rozsądnych granicach jednak: przecież Ange Postecoglou również mówił parę dni temu o tym, że piłkarscy bogowie zwrócili swoje oblicze gdzie indziej i sprawia wrażenie pogodzonego z drogą, jaką w najbliższych dniach musi przejść.
Czwartek wieczorem – ostatni mecz, w piątek prezes umywa ręce i dymisjonuje trenera, który miał być najpiękniejszą z jego pomyłek. Cudu zmartwychwstania nie będzie. Cykl zacznie się od nowa, pytanie tylko, czy z Ryanem Masonem czy z Mattem Wellsem do końca sezonu.
Zwykle bardzo często zgadzam się z Redaktorem i jego dogłębnymi spostrzeżeniami. Tym razem widzę całość trochę inaczej. Główne osoby całego spektaklu, czyli Daniela i Ange zostawię trochę na uboczu i wiele atramentu się już wylało na ich temat zwłaszcza na tego pierwszego. Rozmawiałem już o tym z moim przyjacielem piłkarskim jakieś 4-5 tygodni temu, że zarówno Spurs jak i MU cały swój wysiłek skoncentrują teraz na LE, żeby kuchennymi drzwiami zakwalifikować się na przyszły sezon do CL. W lidze nic już nie zwojują, tragedia też im nie zagraża, konkurencja (Bilbao,Frankfurt, Roma, Lazio) też można powiedzieć jest w zasięgu, wspomniany Frankfurt nie musi uciekać się do takich sztuczek (co oczywiście nie potwierdza teorii, że sobie tą drogę odpuści). Czyli można te rozgrywki krajowa liga, potraktować przepraszam za kolokwializm i wybaczenie najzatwardzialszych kibiców jako poligon doświadczalny, Daniel znający się jak nikt na słupkach w excelu doskonale mnie zrozumie. Pozostaje więc zastanym materiałem odpowiednio żonglować. Wiem przemawia przez mnie scenariusz życzeniowy. Niestety w przypadku kibicowania kogutom chyba tylko taki scenariusz jest do strawienia…