Finał i flow

Dziękuję, trzymam się całkiem dobrze. Zajęć było w ostatnich dniach tyle, od występu na Impact przez wyborczy wywiad dla „Tygodnika”, po wyjazd na Magazyn podsumowujący 37. kolejkę Premier League w Viaplay i trzymanie kciuków za pewnego maturzystę, że przeglądając poranne newsy w gruncie rzeczy poczułem rodzaj zdziwienia, że to naprawdę już dziś.

Może zresztą nie o liczbę zajęć chodzi, tylko o barierę, która wyrastała między mną a klubem w ostatnich miesiącach, z każdą kolejną ligową porażką (dalibóg, było ich 21…), z każdą kolejną kontuzją (wszyscy kreatywni pomocnicy Tottenhamu – Maddison, Kulusevski, Bergvall – dziś nie zagrają…) i z każdą kolejną ponurą rozmową Ange’a Postecoglou z własnymi butami (w taki właśnie sposób ów niegdyś otwarty i dowcipny człowiek prezentował się ostatnio przed kamerami…). Nie ukrywajmy, tak to właśnie wygląda na kilka godzin przed występem mojej ukochanej drużyny w finale Ligi Europy: teksty redaguję, na maile odpisuję, szparagi do klusek kroję, telefony odbieram.

Dla Boga, panie Okoński! Larum grają! Mecz! Manchester United w granicach! A ty się nie zrywasz! Koszulki nie zakładasz? Lucasa Moury z Amsterdamu na pamięć nie przywołujesz? Co się stało z tobą, kibicu?

Nie, bynajmniej jako kibic nie umarłem. Raczej poczułem, że może właśnie tego im dzisiaj potrzeba. Uwolnienia od neuroz fanbazy i krzywego uśmiechu futbolowych ekspertów, którzy aż do bólu przeanalizowali w ostatnich miesiącach taktyczną naiwność Angeballu. 

Owszem, jeśli idzie o umiejętność wygrywania pucharów, nawet pogrążony w kryzysie Manchester United jest wciąż specjalistą. Owszem, historia Tottenhamu pod Danielem Levym to – jak przypominał transparent widywany w ostatnich miesiącach na White Hart Lane – 24 lata, 17 trenerów i tylko jedno trofeum, Puchar Ligi z 2008 r. Owszem, cały piłkarski świat zna cytat z sir Aleksa „Lads, its Tottenham” i wie, co się kryje po przymiotnikiem „Spursy”. Owszem, nawet ostatnią konferencję przed dzisiejszym finałem zdominowały spekulacje na temat przyszłości Postecoglou i – uzasadnione skądinąd, choć nie wiem, czy sformułowane w najlepszym momencie – pretensje Australijczyka do jednego z dziennikarzy za użycie w przedfinałowej zapowiedzi słowa „klaun”. Owszem, dla takiego Sona, który spędził w Tottenhamie dekadę, to już ostatnia szansa wygranie czegokolwiek z tym klubem.

I to jest właśnie moment, w którzym można to wszystko zostawić. W dodatku naprawdę nie jest to niemożliwe.

Parę razy miałem okazję z zawodowymi sportowcami rozmawiać. Kilku z nich, niezależnie od siebie, wspominając najlepsze momenty w karierze, opisywało stan, który w psychologii określa się mianem flow. Taki, w którym – dość niespodziewanie, jak na rangę wydarzenia – wszystko wokół ciebie znika: przeklęta historia klubu, fatalny sezon, kpiny mediów społecznościowych, niepokoje kibiców, nawet stadionowa wrzawa. Jesteś skupiony, spokojny, czujesz, że czas nie istnieje, a cel jest możliwy do osiągnięcia. Twoje ego się rozpuszcza, ciało wie, co ma robić – i robi.

Może jest tak, że kroję szparagi, teksty redaguję, telefony odbieram, żeby zostawić im przestrzeń na wejście w ten stan. O całej reszcie będzie można pogadać po meczu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *