Najgorsze nie były błędy, najgorsze było kilkanaście minut spuszczonych głów i opuszczonych ramion po tym, jak się zdarzyły. Wciąż jeszcze jest czas, by je naprawić.
No więc ze mną było tak, że mecz oglądałem nie na stadionie, nie w biurze prasowym, redakcji, knajpie czy w strefie kibica, ale w domu, otoczony wianuszkiem dzieci z podwórka. I powiem wam, że było to uzdrawiające doświadczenie, choć żeby było możliwe, musiałem pójść na kompromis i zgodzić się na śledzenie boiskowych wydarzeń wraz z komentarzem jutubera o imieniu Izak.
Było to uzdrawiające doświadczenie, bo należało do gatunku tych przywracających proporcje. Dzieciaki nie płakały, nie obwiniały trenera, że przeszarżował z ultraofensywnym ustawieniem, nie winiły piłkarza, który ni stąd, ni zowąd w komentarzach internautów nagle z Polaka stał się Brazylijczykiem, nie mówiły o pechu. Wiedziały, owszem, o kontuzji Glika i w trakcie drugiej połowy któreś z nich zapytało, czy gdyby nie ta gra w siatkonogę zagrałby dzisiaj, naprawiając błędy Cionka i duetu Krychowiak-Bednarek. Owszem, kibicowały Pazdanowi, o którym wiedzą, że ma dom gdzieś niedaleko, ale kiedy już wszystko się skończyło, poprzypinały rolki i poszły pojeździć po okolicznych uliczkach, a może po prostu posiedzieć przy kapliczce pod lasem i pogadać o swoim prawie nastoletnim już życiu, którego skądinąd kompletnie już nie rozumiem. Świat się nie zawalił, wojna nie została przegrana, pułkownik Struś nie skapitulował na Kremlu.
Oczywiście nie zamierzam utrzymywać, że nic się nie stało. Z perspektywy takiego Roberta Lewandowskiego na przykład była to życiowa szansa. O tym, że to właśnie na mistrzostwach świata tak naprawdę zapisuje się najważniejsze karty piłkarskiej historii mówiło wielu z nich w przedmundialowych rozmowach, ale napastnik Bayernu, wśród zawodników grających z numerem „dziewięć” na koszulce z pewnością jeden z dwóch-trzech najlepszych na świecie, musiał odczuwać to wyjątkowo silnie. Ma 29 lat, za cztery lata jego kariera będzie powoli dobiegała końca, jeśli ma kiedykolwiek pokazać się na mundialu, jest to jego pierwsza i ostatnia szansa.
Szkoda także Kuby Błaszczykowskiego – nie tak powinien wyglądać setny mecz w kadrze piłkarza, który tyle miesięcy walczył o to, by móc w ogóle wystąpić na tym mundialu, który tyle razy podrywał tę reprezentację do walki i ratował przed najgorszym (czy dziś również zdołałby ją poderwać, gdyby nie uraz w pierwszej połowie?). Szkoda Rybusa, który po lewej stronie zagrał całkiem niezły mecz. Szkoda Grosickiego, który starał się, jak mógł, i który w końcówce zagrał kapitalną piłkę na głowę Krychowiaka. Szkoda Zielińskiego, który próbował grać swoją grę, nawet ryzykując niecelne podania.
Najłatwiej w tej sytuacji szukać kozła ofiarnego, zwłaszcza że nie urodził się nad rowem, w którym płynie mętna rzeka. Mówiono przed meczem, że Glika powinien zastąpić Bednarek, nie Cionek. Ekscytowano się kilkoma występami młodego gracza Southamptonu w Premier League (doprawdy: kto je widział, wie, że nie było się tak znowu czym ekscytować). Tyle że zachowanie Bednarka przy drugiej bramce nie pozwala, niestety, myśleć, że wiele straciliśmy nie oglądając go od pierwszej minuty. A rykoszety zdarzały się najlepszym obrońcom świata.
To nie przez błąd Cionka („Cionek do Brazylii”, czytałem nawet w komentarzach czynionych na bieżąco na Twitterze, i to wychodzących spod palców cenionych dziennikarzy sportowych) Polacy przegrali mecz. Nawet na tym mundialu przekonywaliśmy się, że błędy defensywy można naprawić – zrobił to wczoraj Harry Kane, dzięki temu, że Anglicy mieli dobrze opracowane rzuty rożne, robili to także – na zmianę, szczerze mówiąc – Hiszpanie i Portugalczycy. Problemem było to, że nie było komu się za naprawianie zabrać. Przez całą pierwszą połowę nie było płynności, za to były proste straty. Nie było skrzydeł, zwłaszcza – co było jednak dość nieoczekiwane – prawego. Wspomniany już Zieliński próbował wziąć odpowiedzialność za rozgrywanie akcji, ale zbyt często podawał niecelnie. Milik tracił piłkę za piłką. Lewandowski schodził do środka, szukał rozegrania z kolegami, ale był za daleko od bramki. W drugiej połowie, kiedy reprezentacja wróciła do bardziej naturalnego dla siebie w ostatnich czasach ustawienia z trójką obrońców, wyglądało to lepiej – szarpnął Lewandowski, Piszczek doszedł do dobrego podania Rybusa – aż do drugiego błędu, który na kilkanaście kolejnych minut podciął im skrzydła. Z mojej perspektywy najgorsze było chyba właśnie to: tych kilkanaście minut opuszczonych głów i mocno niepewnej miny trenera Nawałki przy stanie 2:0. Widywałem w swoim życiu drużyny, które odrabiały taką stratę.
Zestawiając drużynę ofensywnie (skądinąd w tym składzie personalnym grającą wspólnie po raz pierwszy) Adam Nawałka podjął ryzyko – być może wbrew swoim naturalnym instynktom. Gorzej, że w pierwszej fazie meczu jego piłkarze nie wyglądali na takich, którzy również są gotowi ryzyko podejmować. Jakby chcieli przeczekać i zobaczyć, co się stanie. Tylko że mundial (a szerzej: cała piłkarska kariera) trwa zbyt krótko, żeby się dało go przeczekać.
Dzieciakom z podwórka chciałem powiedzieć po meczu właśnie to, że warto ryzykować, że błędy się zdarzają i że można się dzięki nim czegoś nauczyć. Ale one to chyba wiedzą. Wczoraj się między sobą śmiertelnie pokłócili i już nigdy się mieli do siebie nie odzywać, dzisiaj wspólnie oglądali mecz. Życie toczy się dalej. W niedzielę trzeba – i doprawdy można, zobaczyliśmy to dziś po południu – wygrać z Kolumbią.
Problemem nie były stracone gole, ale to, że nie widać było żadnych symptomów pozwalających optymistycznie myśleć o odrabianiu strat. Szczególnie przy stanie po zero, w momentach średniego niebezpieczeństwa ze strony Senegalu, nasi piłkarze nie mieli pomysłu na grę, na rywala, na jakiekolwiek zrywy. Komentatorzy (tradycyjni) najpierw (do utraty bramki), tłumaczyli, że dobrze, że trzeba grać cierpliwie, że to turniej, że siły trzeba rozkładać, że jedna bramka może decydować, że trzeba mądrze utrzymywać się przy piłce – i sugerowali, że nasi tak właśnie grają. Gdy było 0:2, a nasi dalej grali „cierpliwie”, okazało się, że to nie cierpliwość a niedokładność, bojaźń i brak pomysłu. Przy drugiej bramce to nie sędzia i nie Bednarek zawinili. Ja nie rozumiem po co w tamtym momencie Krychowiak w ogóle podawał (jeszcze w taki sposób – podniesioną, długą piłkę) do Szczęsnego. To też nie wyłącznie jego wina – w polu było dziesięciu chłopa i żaden tam gdzie stał się nie nadawał, żeby mu całkiem bezpiecznie podać, musiałby się któryś ruszyć. Senegalczyk naciskał, wybrał więc petardę do bramkarza, co do której połapał się jedynie do tej pory z boku oglądający akcję gracz. I to był problem – nie Senegalczyk zaskoczył obrońców, tylko Krychowiak (i reszta, nie pokazując się Krychowiakowi do grania), który jednak powinien wybrać mniej ryzykowne zagranie i choćby próbując znaleźć jakiegoś kolegę do grania wyrzucić piłkę w aut w połowie boiska. Myślę, że ani Bednarek, ani Szczęsny nie byli przygotowani na taką piłkę, strzelec bramki po prostu jako jedyny zobaczył, co się dzieje. Takie zaskoczenie dla kolegów to była kwintesencja naszej gry, której cechą charakterystyczną było również to, że niemal każdy atak, w tym także te, które z założenia miały być kontrami lub miały bazować na szybkich podaniach, zaczynał się od podania do tyłu, do piłkarza, który zanim się połapał, że to do niego grają atakujący, to mu odskoczyła piłka, to doskoczyli Senegalczycy i trzeba było znów niedokładnie podawać na wiwat. Był taki moment, w którym nasi rzucili się biegiem do ataku, z trzech czy czterech piłkarzy biegło pędem na Senegalczyków, ale piłkę podawali… do tyłu. Zupełnie jak w rugby – wymienili w biegu parę podań do tyłu jakby to piłka wyznaczała linię spalonego. Oczywiście z akcji nic nie wyszło – w piłce nożnej jednak atak polega na graniu do przodu.
Tak przy okazji, nasze ataki to nie jedyne podobieństwo do rugby. Senegalczycy na początku meczu tak się ustawiali w polu karnym przy ich rożnym, że można było odnieść wrażenie, że robią młyn – wzajemnie się trzymali i wszyscy stali w jednej gromadzie niemal w kole, na paru metrach, by rozbiec się po całym polu karnym w momencie podania.
A ogólnie, tak wracając do taktyki, to co Pan myśli o naszym ustawieniu po zmianach? Bo jakoś tak dziwnie wyglądało. Pazdan biegał na lewym skrzydle, Grosicki był gdzieś nie do końca wiadomo gdzie, (ciężko było mu wykorzystać jego atut szybkości, bo nie wiedział, gdzie biec), na prawej Piszczek nie bardzo miał z kim grać i dostawał najczęściej te długie, górne, niedokładne podania od Zielińskiego będącego w innej strefie boiska. Ja rozumiem, że zmiana Błaszczykowskiego była wymuszona, ale naprawdę trener myślał, że Kuba da radę wytrzymać 90 minut i nie planował go zmieniać? Nie było przećwiczonego wariantu pt. „Kuba schodzi, a jeszcze dużo meczu do końca”?
Mecz został przegrany w głowach. Każde podanie było niedokładne, każde przyjecie niedokładne, każde zagranie było niedokładne. Tylko stres może tłumaczyć takie zjawisko. Bo jak inaczej wytłumaczyć, ze piłkarz
nie potrafi wykonać na boisku czynności, którą na treningu wykonuje kilkaset razy? Biegaliśmy bez składu i ładu. Presja wyjścia z grupy (balonik napompowany na maksa) sprawiła, że zapomnielismy jak sie gra w piłkę. Nikt nie chciał zabrać na siebie odpowiedzialności. Presja niszczy dobre drużyny. Oby ta porażka wyszła na dobre nam i nareszcie zaczniemy grac tak jak gralismy w eliminacjach. Wyluzwani, cieszący się grą.
To nie była tylko porażka, po słabym meczu, który kilku piłkarzom nie wyszedł. To nie były tylko indywidualne błędy zawodników, które zdecydowały o wyniku.
Zobaczyliśmy grupę wystraszonych graczy, którzy bez żadnego pomysłu grają potwornie nudny futbol – asekurancki, archaiczny i pełen prostych błędów.
Mi jest po tym meczu zwyczajnie wstyd. Na takiej imprezie, gdzie wszystkie drużyny ( może poza pierwszym meczem Arabii ) pokazują serducho, prezentujemy się jak grupa przerażonych amatorów, której przyszło po raz pierwszy grać o dużą stawkę.
Przegrywamy z drużyną, która nic specjalnego nie pokazała ( w kontekście wyniku – na szczęście ).
Mecz z Kolumbią pokaże czy potrafimy zagrać na normalnym poziomie, adekwatnym do poziomu imprezy. Wynik – przynajmniej dla mnie, ma mniejsze znaczenie.
Pamiętam mecz ze Stanami w 2002. Wtedy okazało się, że na ławce mieliśmy ludzi, którzy może mają mniejsze umiejętności od pierwszego składu, ale potrafią na dużej imprezie pokazać maksimum swoich możliwości.
Aulas práticas do PHP capital ao avançado. http://iganinneu.mihanblog.com/post/17
Enfermagem conectado. 2002, vol.10, n.5, pp.
667-674. http://3uves.com/PiD9G