Jeśli świat miał naprawdę uwierzyć w opowieść o tym, że to jest inna, nowa reprezentacja Anglii, mecz z Kolumbią po prostu musiał przebiegać w dramatycznych okolicznościach.
Anglicy musieli objąć prowadzenie. Musieli atakować z odwagą i rozwagą. Musieli kontrolować grę. Musieli zachować spokój w obliczu tanich prowokacji rywali. Musieli poczuć, że sukces jest na wyciągnięcie ręki. A potem, oczywiście, musieli stracić bramkę w ostatniej minucie doliczonego czasu gry. Musieli doprowadzić do karnych, w których na wielkich piłkarskich imprezach przegrywali od prawie ćwierć wieku. Musieli w tych karnych popełnić pierwszy błąd.
Widzę to z dalekiego Krakowa: kiedy dochodzi do serii jedenastek, na trybunie prasowej w Moskwie koledzy-dziennikarze konstruują już leady o angielskim fatum, o ciążącej nad tą reprezentacją klątwie rzutów karnych i o tym, że jej selekcjoner Gareth Southgate również kiedyś (dokładnie: w 1996 roku) nie wytrzymał podobnej presji. Otóż nic z tych rzeczy – a najbardziej imponujące w dzisiejszym wyczynie było to, że nowe pokolenie Anglików (gdyby Danny Rose występował zamiast Ashleya Younga od początku, średnia wieku tej drużyny byłaby, jak na mundialowe standardy, wręcz nieprzyzwoicie niska) wzięło odpowiedzialność za swoje własne lęki: że nie uległo presji i nie oglądało się na kryjące się za plecami cienie niezapomnianych przodków.
Do odważnych świat należy. Zdanie to chciałoby się powtarzać przez cały mundial, pamiętając także o drużynach, które z turniejem się pożegnały, a które pozostawiły takie dobre wrażenia (mam na myśli Iran, oczywiście). Świat należy do zespołów, które nie boją się gry szybkim atakiem, do trenerów, którzy nie boją się rzucać śmiałych idei, do piłkarzy, którzy podejmują ryzyko. Reprezentacja Anglii dziś wprawdzie była ze zrozumiałych względów ostrożniejsza niż w poprzednich meczach turnieju, ale wciąż była to drużyna, która nie wyglądała na sparaliżowaną i która imponowała szybkością (także po stracie piłki, kiedy trzeba było błyskawicznie wracać przed własne pole karne i likwidować rozwijającą się kontrę Kolumbii). Która coraz swobodniej czuje się w ustawieniu 3-3-2-2, wymyślonym skądinąd przed rokiem w Soczi, gdzie trenerzy Gareth Southgate i Steve Holland zawitali między oglądaniem meczów Pucharu Konfederacji i młodzieżowych Euro w Polsce, żeby na własne oczy obejrzeć potencjalne bazy, w jakich ich podopieczni mogliby spędzić kilka tygodni podczas mundialu.
Uwielbiam opowieść o tym, jak to się odbyło, bo ma ona także polski kontekst: odwagi, z jaką szkoleniowcy przeprowadzili zmianę nie tylko na papierze i do jakiego stopnia potrafili przekonać do niej piłkarzy. Oczywiście wielu z nich występowało już na podobnych pozycjach w swoich klubach, a ci, dla których przejście na nowy system wiązało się z koniecznością adaptacji, pracują na co dzień z tak świetnymi trenerami (jak Kyle Walker z Pepem Guardiolą), że musieli poradzić sobie bez większych trudów. Z drugiej strony: polscy piłkarze nie pracują na co dzień z nowicjuszami w trenerskim fachu; wciąż nie rozumiem, dlaczego zmiana tradycyjnego polskiego ustawienia na grę trójką obrońców przebiegała w aż takich bólach. Wracając jednak do Anglików: asystent Southgate’a Steve Holland, dzieląc się z dziennikarzami szczegółami całej operacji, nie krył zadowolenia z faktu, że w każdym spotkaniu, podczas którego testowali przed mundialem nowe ustawienie, zaskoczeni rywale musieli dokonywać zmian w przerwie.
Wspomniałem o wieku. Jeden z bohaterów tej nowej Anglii, będący, jak na bramkarza, młokosem, bo 24-letni Jordan Pickford, rozegrał dziś zaledwie siódmy mecz w reprezentacji – kiedy zaczynał się mundial, miał na koncie zaledwie trzy występy. W Moskwie przez cały mecz nie miał nic do roboty, aż w samej końcówce obronił fenomenalne uderzenie z dystansu, przy goli nie miał żadnych szans, no a potem…
Wspomniałem o podejmowaniu ryzyka. Dwa skutecznie wykonane przez Anglików karne – już po wcześniejszym pudle Jordana Hendersona – były dziełem Kierana Trippiera i Erica Diera, skądinąd graczy Tottenhamu. Obaj mieli w tym meczu powody do niezadowolenia: Trippier nie zdołał zatrzymać strzału Miny, ba: wręcz wbił go do własnej bramki, Dier główkował nad poprzeczką przy rzucie rożnym w dogrywce, kiedy wydawało się, że gol dla Anglików jest pewny. Obaj zrobili to, co zrobić w tym momencie należało.
Co ważne: zdanie o rzutach karnych jako loterii należy wykreślić z angielskiego słownika frazeologicznego. Wszyscy jak jeden mąż podkreślają, że byli do tej sytuacji przygotowani. Że trenowali karne codziennie, do znudzenia. Że wiedzieli z góry, jak uderzą, i starali się zrobić to, co robili w trakcie ćwiczeń. Pickford również czuł się przygotowany: wiedział, jak strzelają Kolumbijczycy. Nic tu nie było dziełem przypadku. Gareth Southgate gromadził wokół siebie piłkarzy i po dziewięćdziesiątej minucie, i w przerwie dogrywki, i przed karnymi: głównie uspokajał i przypominał to, co wcześniej wypracowali. W pobliżu przechadzała się Pippa Grange, zatrudniona przez angielską federację psycholożka, której rola w zmianie podejścia do meczów z wielką presją angielskich piłkarek i piłkarzy oraz sztabów szkoleniowych wszystkich szczebli, wydaje się nie do przecenienia. Kiedy na to wszystko patrzyłem, przypominała mi się fraza Alfa Ramseya: „Już raz ten mecz wygraliście, teraz po prostu musicie zrobić to drugi raz”.
O osobowości Southgate’a również można by napisać mnóstwo. Młody szkoleniowiec nie odnosił dotąd sukcesów: zanim zaczął prowadzić angielską młodzieżówkę, zdołał spuścić Middlesborough z angielskiej ekstraklasy. Kiedy obejmował dorosłą drużynę, po farsowym zakończeniu kadencji Sama Allardyce’a, wielu miało wątpliwości. Wydawało się, że to wybór polityczny: miły, elokwentny, przystojny (zwłaszcza gdy zapuścił brodę i zaczął przypominać jednego z bohaterów Conrada), stanowił niewątpliwie odmianę po przaśnym i aroganckim poprzedniku, ale czy można było mieć zaufanie do jego fachowości? Angielska federacja również niewątpliwie ryzykowała (może zresztą w poczuciu, że gorzej być nie może i że obecne pokolenie piłkarzy jest słabsze od tego „złotego”, z Beckhamem, Scholesem, Gerrardem, Lampardem i tyloma innymi w składzie, więc i ryzyko wpadki jest mniejsze) – dziś widać, jak dobrze było to ryzyko podjąć.
Nie znajdziecie lepszego symbolu tej nowej Anglii niż Harry Kane. Człowiek, który ciężko pracuje dla drużyny, rozpoczynając jej pressing, który wraca do środka pola, szukając tam rozegrania z kolegami, który w związku z tym dziś przez długie minuty zamiast jako „dziewiątka” grał faktycznie jako „dziesiątka”, który fantastycznie podaje, także na dłuższy dystans, który doskonale utrzymuje się przy piłce pod presją (Kolumbijczycy faulowali go równie często jak Meksykanie Neymara – różnica między tymi, największymi obok Mbappe gwiazdami mundialu w Rosji, polega na tym, że Keane po faulu nie zamieniał swego bólu w groteskę). I który w sytuacji napięcia wydaje się nie wiedzieć, co to nerwy.
Przypomnijcie sobie jeszcze raz awanturę o rzut karny dla Anglii. Trwała grubo ponad trzy minuty – podczas meczu na mistrzostwach świata, w fazie pucharowej to cała wieczność, niejeden naprawdę wielki zawodnik w ciągu tak długiego czasu zdążył spalić się w nerwów. Kolumbijczycy w tym czasie skupili się wokół sędziego, nieprzypadkowo chyba w okolicy punktu, z którego za chwilę kapitan Anglików miał uderzać na bramkę Ospiny, bo w trakcie gdy wykłócali się z arbitrem za ich plecami Jefferson Lerma rozkopywał miejsce wykonywania karnego, żeby jeszcze dodatkowo utrudnić Kane’owi zadanie. On zaś? Jakby nieobecny, z piłką w ręku trzymał się z dala od całego zamieszania. Skupiał się na tym, co ma zrobić. Przepowiadał sobie w pamięci cały rytuał, któremu pozostaje wierny przy każdej jedenastce. Ustawienie piłki. Odejście na odpowiednią odległość. Uspokojenie oddechu, a potem nabranie powietrza do płuc. Rozbieg. Gol.
Wspomniałem o kolegach dziennikarzach i ich przygotowanych wcześniej tekstach o angielskiej porażce w karnych. Sam też sobie przygotowałem ściągawkę, więc żeby się nie zmarnowała, na koniec wykorzystam. Mundiale: Turyn 1990, Saint-Etienne 1998, Gelsenkirchen 2006. Mistrzostwa Europy: Wembley 1996, Lizbona 2004, Kijów 2012. Wszystko nieważne. Zaszła zmiana.