No dobrze, przypuśćmy, że piłka po strzale Bergwijna zmieściła się jednak w bramce Allisona, a nie odbiła się od słupka. Albo przypuśćmy, że Holender wykorzystał swoją pierwszą okazję – tę, która nadarzyła się tuż po przerwie. Albo że do siatki trafił Harry Kane, główkujący po rzucie rożnym podyktowanym chwilę po tamtym słupku. Przypuśćmy, że Tottenham wygrał jednak ten mecz albo przynajmniej go nie przegrał, bo Firmino nie zdołał się urwać Alderweireldowi w ostatniej minucie. Czy wypowiedziane po ostatnim gwizdku przez José Mourinho zdanie o tym, że jego zespół był lepszy, stałoby się wówczas prawdziwsze?
Wiem, nigdy nie dojdziemy w tej sprawie do zgody. Czy lepsza drużyna to ta, która wygrywa mecz? A może w drodze po zwycięstwo powinna grać w pewien określony sposób? Jeśli np. zalicza się do czołowych drużyn świata (czołowych to znaczy najbogatszych, najpopularniejszych, mających w składzie wielkie gwiazdy, a na ławce wielkiego trenera), jest zobligowana do wygrywania w pewnym określonym stylu? Powinna wychodzić na boisko z myślą o atakowaniu od pierwszej do ostatniej minuty, o rozmontowaniu obrony rywala przy użyciu możliwie jak największej liczby sposobów, o narzuceniu mu swoich warunków – zupełnie jak wczoraj Liverpool, próbujący skrzydłami i środkiem, szybko i cierpliwie, z dystansu i z pola karnego, a ostatecznie wygrywający dzięki stałemu fragmentowi gry? Powinna cechować się odwagą i skłonnością do podejmowania ryzyka, bo przecież właśnie ryzyka wymaga konsekwentne myślenie o ofensywie w starciu z drużyną, której jedyną bronią i jedynym pomysłem na przeciwstawienie się temu złożonemu arsenałowi środków jest kontratak – prawda, że zwykle zabójczo skuteczny? A może w drodze po zwycięstwo wystarczy właśnie skupić się na ograniczeniu przeciwnikowi swobody, a potem wykorzystaniu jednego czy dwóch jego błędów i dograniu spotkania do końca jak najmniejszym nakładem sił (przypuśćmy, że po strzale Bergwijna piłka zmieściła się jednak w bramce – czy nie tak właśnie toczyłoby się dalej wczorajsze spotkanie na Anfield)?
Tak, wiem. Dla większości z Was te pytania są kompletnie bez sensu. Dla większości z Was najważniejszym elementem sztuki trenerskiej jest wygrywanie. Z pewnością jest ono najważniejszym elementem sztuki trenerskiej dla José Mourinho. „Nie sądzę, by w tej kwestii coś się zmieniło przez ostatnich 100 lat… Nie ma takiego dzieciaka, nawet grającego z kuzynem czy ojcem w przydomowym ogródku, który grałby po to, żeby przegrać – mówił wkrótce po zdobyciu swojego ostatniego mistrzostwa Anglii z Chelsea. – Natura tego sportu, jego sens się nie zmieniły. Gra się po to, żeby wygrać. Sam jako dzieciak grałem sporo meczów w sąsiedztwie. I pamiętam jedynie zacięte boje o wygraną”.
Zaciętości faktycznie jego Tottenhamowi odmówić nie sposób i jeśli mimo wszystko z uznaniem przyglądam się tej drużynie w ostatnich tygodniach, cieszy mnie mocno to, że ma ona oblicze nie tylko świetnie się rozumiejących Kane’a i Sona, ale także nieodpuszczającego w walce o każdą piłkę Hojbjerga: jeśli wkrótce po przyjściu do klubu Portugalczyk narzekał, że jego nowi podopieczni są „zbyt mili”, chyba nie powtórzyłby już tej frazy. Widzę, jak Mourinho przebudował zespół na swoją modłę – i nie mogę nie podziwiać jego wpływu na prezesa Levy’ego, który mimo dramatycznego spadku dochodów z powodu pandemii wsparł tę przebudowę na rynku transferowym. Widzę, że sprzyja mu mnóstwo okoliczności: że znów może grać swoją ulubioną rolę autsajdera (nawet jeśli Tottenham należy do finansowej elity europejskiego futbolu, to mistrzostw czy pucharów nie zdobył od dawna i trudno mu się równać z tymi największymi – w Realu czy Manchesterze United Portugalczyk raczej nie mógł nikogo nabrać na starą śpiewkę o skrzywdzonym chłopcu wśród rekinów). Że przy pustych trybunach północnolondyńska publiczność nie wyraża swojej dezaprobaty z powodu faktu, że w zasadzie każdy kolejny rywal częściej utrzymuje się przy piłce, i to na połowie Tottenhamu. Że skrócony okres przygotowawczy, zdarzające się kontuzje czy przypadki zakażeń koronawirusem, a także konieczność grania dwa razy w tygodniu zakłóciły rytm drużynom stawiającym na futbol bardziej proaktywny i wymagający bardziej metodycznego przygotowania. Że najważniejsi rywale Tottenhamu w Anglii mają swoje problemy i że w ogóle piłka nożna znalazła się w takiej fazie rozwoju – a raczej w takiej fazie cyklu, w którym ów rozwój przebiega – że trenerzy od wyników znów mogą nieść głowę uniesioną wyżej od tych, którzy myślą także o stylu i pięknie gry.
Nie wykluczam więc, że na koniec sezonu z rozdziawioną gębą będę przyglądał się José Mourinho radośnie wskakującemu na plecy Llorisa czy Kane’a wznoszących w górę jakiś puchar i starannie pilnującemu przy tym, by korzystnie wypaść na historycznym niewątpliwie zdjęciu. „It’s lucky for Spurs when the year ends in 1”, śpiewał kiedyś związany z Tottenhamem zespół Chas’n’Dave, a rok 2021 w istocie kończy się cyfrą jeden. Po zakończeniu spotkania na Anfield z ulgą obejrzałem jednak grę piłkarzy Marcelo Bielsy w meczu z Newcastle, bo to jest futbol, który pokochałem i za którym tęsknię.
Prosta rzecz: w meczu Liverpool-Tottenham wygrała lepsza drużyna, niezależnie od tego, jak bardzo Mourinho próbowałby wyprowadzić z równowagi Jurgena Kloppa po ostatnim gwizdku (próbował to zresztą zrobić także przed meczem, bałamutnie kwestionując osłabienia gospodarzy). Skądinąd fakt, że Portugalczyk z tygodnia na tydzień coraz chętniej sięga po psychologiczne gierki, również zdaje się świadczyć o tym, że zwietrzył szansę na sukces w tym roku. Sukces, który i tym razem miałby zamknąć usta pięknoduchom, pytającym o kwestię stylu.