Czasami futbol jest zwyczajnie sprawiedliwy. Prawdą jest, że bramka tego szaleńca Lameli była arcydzielna, prawdą jest, że w końcówce Arsenal uginał się przy niemal każdym ataku grającego przecież już wtedy w dziesiątkę Tottenhamu – ale to tym mocniej pokazywało, że przy innej wyjściowej strategii na ten mecz gospodarze mogli być do ogrania. I nie, nie ma tu sensu zasłanianie się kontuzją ewidentnie zbyt rzadko rotowanego w tym sezonie Sona albo dyskutowanie nad tym, czy powinien być karny dla Arsenalu, czy nie. Od pierwszej minuty to Kanonierzy grali w piłkę, byli szybsi, stwarzali sobie kolejne sytuacje i mieli powody czuć się coraz pewniej i pewniej. W środku pola Ndombele zanotował jeden z najsłabszych występów w tym sezonie, a i Hojbjerg nie nadążał za biegającymi wokół przeciwnikami, na prawej stronie pozbawiony wsparcia Bale’a Doherty gubił się pod naciskiem Tierneya i najlepszego na boisku Smitha-Rowe’a, nie było pressingu, nie było wygrywania drugich piłek, nie było prób przyspieszenia gry po stracie rywali, nie było współpracy zawodników teoretycznie ofensywnych z Kane’em, zaprawdę: nic a nic nie wskazywało na to, że ambicją tej drużyny jest walka o powrót do Ligi Mistrzów.
Albo inaczej: ambicją trenera tej drużyny była walka o powrót do Ligi Mistrzów na jego własnych warunkach. Czyli piłkarzami głęboko cofniętymi na własną połowę, niezawracającymi sobie głowy czymś takim jak posiadanie piłki i czyhającymi na okazję do kontry – okazję, która wszakże jakoś nie następowała. O tym, jaki potencjał marnuje José Mourinho, przekonaliśmy się dopiero w ciągu ostatniego kwadransa, kiedy niemający już nic do stracenia zawodnicy Tottenhamu rzucili się do odrabiania strat w dziesiątkę – i oddali cztery ze swoich sześciu strzałów w tym meczu, z których zarówno trafienie Kane’a w słupek po rzucie wolnym, jak i dobitka Sancheza mogły doprowadzić do wyrównania. Po czwartkowym meczu w Lidze Europy Portugalczyk mówił wprawdzie dziennikarzom na pytanie o strategię, jaką zamierza obrać w derbach, że nie zamierza oglądać się za siebie, w domyśle: na zespół, który traci do jego podopiecznych siedem punktów w tabeli, ale potem przygotował swoich piłkarzy tak, jakby reprezentowali beniaminka mającego wyjść na boisko mistrza kraju. Przecież to był Arsenal, do cholery, Arsenal w trakcie nieudanego sezonu, mający w dodatku świeże kłopoty dyscyplinarne z odesłanym na ławkę za złamanie reguł covidowych Aubameyangiem…
Tak, wiem, słuchałem pomeczowych wypowiedzi Portugalczyka, i nic a nic mnie one nie zdziwiły. Kiedy mówił, że ważni dla tej drużyny piłkarze się „chowali” (Bale’a miał na myśli? A może Ndombele? Obu?), przypominała mi się postawa, którą jakże często obierał w poprzednich klubach, jeśli już nie winił sędziów, trenerów rywali czy terminarza rozgrywek: winił swoich piłkarzy. Nigdy siebie. Piłkarze Tottenhamu „chowający się” przed derbami północnego Londynu? Kiedy ostatni raz słyszeliście o takim zjawisku?
Tak, wiem, jestem nieobiektywny. Od chwili zatrudnienia José Mourinho nie kryłem sceptycyzmu związanego z tą decyzją Daniela Levy’ego, powodowany nie tylko sentymentem do poprzednika, ale i poczuciem, że ta metoda wygrywania meczów, jaką wyznaje Portugalczyk – metoda nazywana, najkrócej mówiąc, futbolem reaktywnym – już dobrych parę lat temu przestała być sposobem na sukces. Nie z tymi piłkarzami, nie w tym klubie takie numery – w klubie, w którym tak, jak w ciągu ostatniego kwadransa z Arsenalem, powinno się przecież grać od pierwszej minuty każdego meczu.
Fortuna sprzyja odważnym. Jeśli dzisiaj sprzyjała gospodarzom w ostatnim kwadransie – była to premia za ich odwagę od pierwszej minuty meczu.