Football, bloody hell: najpierw przegrać na własnym boisku z Southamptonem i Wolves – przegrać, dodajmy, raczej bezdyskusyjnie, zważywszy na fantastyczny pressing gości w pierwszym meczu i prezenty Llorisa w drugim spotkaniu – a potem wygrać na wyjeździe z Manchesterem City. Wygrać z Manchesterem CIty, i to wygrać w sposób i w okolicznościach tak kompletnie do Tottenhamu niepasujących, że wciąż wydaje mi się to trudne do uwierzenia. Już nawet zostawiając na boku wszystkie okoliczności pozasportowe, to znaczy trwające pół tygodnia zamieszanie wokół wywiadu Antonio Conte dla Sky Italia i jego co najmniej niejasnych wypowiedzi na temat styczniowego okienka, pozbywania się ważnych zawodników, kupowania niegotowych piłkarzy czy szans na pierwszą czwórkę – mówimy przecież o meczu, w którym powodów, by złożyć broń, było aż nadto.
Mówimy przecież o meczu z mistrzem kraju, najlepszą drużyną ligi, a może nawet kontynentu. Mówimy o meczu, w którym Tottenham objął wprawdzie prowadzenie już w czwartej minucie, ale jeszcze przed przerwą dał sobie strzelić bramkę – i to w niegroźnej stosunkowo sytuacji, po kolejnym niestety błędzie lidera i kapitana drużyny Hugo Llorisa, który wypuścił przed siebie piłkę proszącą się o chwyt, czym umożliwił strzał Gundogana. Mówimy o meczu, w którym po tym, jak Tottenham znów zdołał wyjść na prowadzenie, Ederson obronił uderzenie Kane’a, mogące dać gościom dwubramkową przewagę. Mówimy o meczu, w którym Kane trafił kolejny raz do siatki, ale jego gola na 3:1 unieważnił VAR, bo przy świetnym przerzucie Daviesa do Kulusevskiego Szwed był jednak na spalonym. Mówimy o meczu, w którym w doliczonym już czasie gry po ręce Romero i kolejnej interwencji VAR gospodarze dostali karnego i doprowadzili do wyrównania. Doprawdy, podnieść się po tym wszystkim po raz kolejny, wyprowadzić jeszcze jeden atak, zdobyć bramkę w 97. minucie, a potem wytrzymać kolejne minuty, doliczone przez Anthony’ego Taylora do doliczonego czasu gry – wszystko to wydaje się tak nie pasować do naszej wiedzy o tej drużynie, że może naprawdę, ale to naprawdę, tfu, tfu, splunąć przez lewe ramię, zaczyna się w niej i z nią dziać coś nowego?
To, co się wydarzyło przed miesiącem w Leicester to były w gruncie rzeczy dwie szalone minuty, pozwalające, owszem, konstruować nowe narracje i szukać momentu założycielskiego drużyny Antonio Conte, ale nieoddające przecież całej prawdy o przebiegu meczu. Tutaj, upieram się, było coś jeszcze niż walka do końca. Był przygotowany i konsekwentnie realizowany plan, był sposób na przeszkodzenie Manchesterowi City w rozwinięciu skrzydeł i na wyprowadzenie własnych ataków. Była konsekwencja w realizacji przedmeczowych założeń. Było mnóstwo pracy, włożonej przez całą drużynę w grę defensywną (Son asekurujący Sessegnona, Kulusevski wspierający Emersona – i Koreańczyka, i Szweda słusznie komplementować się będzie za gole i udział przy golach, ale także przed własną bramką zostawili mnóstwo serca). Jeśli były też błędy, na które nieraz się zżymałem (np. kiedy wystraszony Sessegnon nieprzekonująco próbował szarżować lewą stroną i bardzo szybko gubił piłkę, albo kiedy Bentancur tracił piłkę na własnej połowie), to przecież błyskawicznie naprawiane przez któregoś z kolegów.
Oczywiście, oczywiście. W końcu, po tylu miesiącach, obrona Tottenhamu wyszła w ustawieniu, o którym Conte mówił od początku – z Romero po prawej, Daviesem po lewej i organizującym ich pracę Dierem pośrodku. Oczywiście, zwłaszcza Romero był w tej trójce znakomity i nawet to, że dał City karnego, nie jest w stanie zmienić mojej opinii. Oczywiście, nie brakowało chwil, w których Tottenham grał na czas. Oczywiście, wszystkie przerwy w grze, zwłaszcza w pierwszej połowie, wybijały gospodarzy z uderzenia i odbierały ich akcjom płynności, do której tak bardzo nas przyzwyczaili. Oczywiście, w przypadku Dejana Kulusevskiego można mówić o elemencie zaskoczenia, bo ani ostatnimi czasy w Juventusie, ani w pierwszych epizodach na boiskach Premier League nie zapowiadał aż takiej skuteczności i precyzji. Pal jednak licho te wszystkie zastrzeżenia: jak to często bywa w przypadku Manchesteru City gigantyczna przewaga piłkarzy Pepa Guardioli w posiadaniu piłki nie przekładała się na arcyklarowne sytuacje, natomiast jeśli chodzi o głęboko cofnięty Tottenham, to zmysł tej drużyny w wynalezieniu sobie wolnej przestrzeni podczas ataków, tempo, z jakim potrafiła ona wyjść spod własnej bramki – bynajmniej nie tylko dzięki szybkości nóg, ale przede wszystkim dzięki otwierającym podaniom i umiejętności znalezienia sobie wolnej przestrzeni przez wychodzących piłkarzy – doprawdy zasługiwał na najwyższe noty.
Choć kiedy o najwyższych notach mówimy, trudno nie poświęcić osobnego akapitu Harry’emu Kane’owi. Antonio Conte mówił od początku, gdzie widzi kapitana reprezentacji Anglii – a wcześniejsze sukcesy Włocha w pracy z innymi środkowymi napastnikami zapowiadały, że w trakcie kolejnych spotkań Kane będzie nie tylko dochodził do pozycji strzeleckich, ale także zdobywał swoje bramki. Ale w jego występie było przecież coś więcej niż popis króla pola karnego, klasycznej „dziewiątki”. To Kane w czwartej minucie dostrzegł wybiegającego za plecy wysoko ustawionej linii obrony gospodarzy Sona i obsłużył go idealnym podaniem, po którym ten zgrał do Kulusevskiego. To on podobnych zagrań – takich, które przystoją bardziej „dziesiątce” niż „dziewiątce” – miał jeszcze kilka. To on wygrywał pojedynki z rywalami, dawał oddech obrońcom, uruchamiał podaniami wychodzących kolegów – ale przede wszystkim to on wpadał w pole karne i przy każdej możliwej okazji strzelał celnie. Jasne: nie wykluczam, że przemawia przeze mnie emocja chwili, ale doprawdy nie wiem, czy nie był to jego najlepszy, czytaj: najbardziej kompletny występ w koszulce Tottenhamu. Oby tak dalej, zwłaszcza że Conte mówi, iż Anglik wciąż jeszcze ma co poprawiać.
Ale to zdecydowanie nie był „one man show” – i w tym sensie Pepowi Guardioli kolejny raz odbija się czkawką fraza o „drużynie Harry’ego Kane’a”. I to zdecydowanie nie była tylko strategia na parkowanie autobusu. Weźmy drugiego gola Tottenhamu, który przecież zaczął się od rozegrania piłki przed własną bramką przez Llorisa, a w wymianie podań przed asystą Sona uczestniczyli również Sessegnon i Kane. Weźmy akcję z 64. minuty, po której strzał Kane’a zatrzymał bramkarz gospodarzy: również rozpoczętą na własnej połowie, dzięki odbiorowi Romero, błyskawicznym odegraniu Bentancura do Sona, klepki Koreańczyka z Kane’em, odegraniu Anglika znów do Bentancura, który wypuścił po skrzydle Sessegnona, żeby Urugwajczyk i Koreańczyk mogli zagrać kolejne podania. Weźmy także trzeciego gola, kiedy również przed przyspieszeniem i asystą Kulusevskiego udało się wymienić kilka podań. Weźmy w końcu opisaną tu już wcześniej pierwszą bramkę – każda z tych akcji była efektem pomysłu, który narodził się i został wycyzelowany w ośrodku treningowym. W strategii Tottenhamu kluczowe były momenty, w których udawało się przejąć piłkę; goście nie bronili się, by tego meczu nie przegrać, ale by przerwać atak rywala i wyprowadzić swój.
Uwielbiam to. Uwielbiam znów widzieć potencjał rozwoju drużyny i doceniać postęp poszczególnych zawodników – nawet najsłabsze dzisiaj ogniwa, czyli obaj wahadłowi, rośli z każdą chwilą i z pewnością fakt, że Ryan Sessegnon rozegrał w końcu 90 minut w zwycięskim meczu na takim stadionie może oznaczać dla niego nowe otwarcie. Uwielbiam słuchać, jak w pomeczowych wywiadach trener naciska właściwe guziki: mówi o tym, że bardzo lubi pracować z tą grupą piłkarzy, że to jedni z najlepszych, z którymi miał do czynienia w całej swojej karierze, i że jego ambicją jest zrobienie z każdego z nich po kolei lepszego zawodnika. No i że, oczywiście, ten świetny mecz na niewiele się przyda, jeśli teraz Tottenhamowi powinie się noga podczas wyjazdów do Burnley i Leeds.
Puenta będzie banalnie oczywista. Zanim parę miesięcy temu prezes Daniel Levy jakimś cudem zdołał zatrudnić jednego z najlepszych trenerów świata, wydawało się, że ten klub czeka kolejny sezon w środku tabeli, a na zakończenie – odejście jego talizmanu i ikony, czyli Harry’ego Kane’a właśnie. Dziś drużyna odżyła, bije się o pierwszą czwórkę, talizman ponoć nie wyklucza przedłużenia kontraktu, pod jednym wszakże warunkiem – że jego włoski szkoleniowiec dostanie latem naprawdę porządne wsparcie na rynku transferowym. Znów masz złoty róg, Daniel. Nie zepsuj tego.
Było siedem krów tłustych, potem siedem krów chudych. Ja już w zasadzie przestałem liczyć …. Teraz wydaje się, że niektórzy też wreszcie to zrozumieli, może nawet Alasz się ujawni ….
Bardzo ciekawy wpis i relacja. Też jestem ogromnym fanem piłki nożnej, dlatego uwielbiam czytać blogi poświęcone tej tematyce. Pana strona jest jedną z moich ulubionych. Za niedługo będzie mecz mojej ulubionej drużyny, dobrze, że kupiłem nowy nlago telewizor, na którym będę go oglądał.