Po operacji „Superpuchar”

Ach tak, wiem oczywiście, jak funkcjonują dziś media społecznościowe. Jak łatwo wydawać w nich radykalne sądy i utwierdzać się w opiniach, zwłaszcza takich, do których zdążyliśmy już przywyknąć. „Lads, it’s Tottenham”, „Spursy”, jak można wypuścić dwubramkowe prowadzenie, zarówno w końcówce meczu, jak i w karnych, oto właśnie całe koguty, nic tylko rosół na nich ugotować.

Otóż nie, mówcie sobie, co chcecie, ale ja nie kupuję tej narracji. Ja przez godzinę z okładem oglądałem w wykonaniu Tottenhamu mecz bliski ideału. Nawet jeśli znaleźliśmy się na drugim biegunie od pełnego emocji Angeballu, jeśli racjonalność stałych fragmentów mogła bić laboratoryjnym wręcz chłodem, to chyba tej racjonalności i chłodu drużyna potrzebowała po dwóch latach jazdy bez trzymanki.

Thomas Frank zwykł mówić w trakcie tego okresu przygotowawczego, że chciałby drużynę bardziej ustrukturyzować, zarówno w defensywie, jak w ofensywie: w fazach pierwszej i drugiej, związanych z konstruowaniem akcji i kontrolą gry, oraz w fazie trzeciej, podczas której dochodzi już do wykończenia. Że chciałby, żeby piłkarze wiedzieli, kiedy sięgnąć po wysoki pressing, kiedy po średni blok, a kiedy bronić własnego pola karnego – i taką właśnie drużynę dziś oglądałem. Może w końcówce nie starczyło już sił, może zabrakło doświadczenia trenerowi, który w wielkich europejskich rozgrywkach stawia dopiero pierwsze kroki, może kluczowe okazało się zejście zmęczonego, ale dającego wcześniej defensywie ekstra zabezpieczenie Palinhi (dla młodego Graya rywalizacja z pomocnikami PSG była ewidentnie za trudna…), a może po prostu inaczej być nie mogło, kiedy rywale zdobyli już bramkę kontaktową i tak zwane momentum uległo zasadniczej zmianie – ale chyba żadnemu futbolowemu ekspertowi nie przyjdzie do głowy wyśmiewanie efektów zaledwie miesięcznej pracy Thomasa Franka w północnym Londynie. On użył wprawdzie – w kontekście zmiany ustawienia – porównania medycznego, ze operacja się udała, ale pacjent, niestety, zmarł, był jednak dla siebie zbyt surowy. Zresztą także Luis Enrique przyznawał po meczu, że Tottenham zasłużył na dużo więcej i był lepszą drużyną, tylko że „futbol czasami bywa nie fair”.

Rozumne tu było wszystko – począwszy od ustawienia z trójką obrońców Danso-Romero-Van de Ven, fenomenalnym w walce o piłkę tercetem środkowych pomocników Palinha-Bentancur-Sarr i znakomicie współpracującym z przodu duetem Richarlison-Kudus. Rozumny był pressing, który już w pierwszej minucie zakończył się strzałem Porro nad poprzeczką. Rozumne były intensywność i agresja, rozumne – i z żelazną konsekwencją realizowane – krycie jeden na jednego; w pierwszej połowie bodaj raz tylko Romero spóźnił się przy wyjściu za schodzącym nisko po piłkę Dembelem; w notatkach z tamtej fazy spotkania mam Spence’a wygrywającego pojedynki z Hakimim, odbiory Sarra, Kudusa, Bentancura, Richarlisona… Nawiasem mówiąc: kiedy ostatnio Brazylijczyk rozegrał tak dobry mecz i tak dobrze wyglądał fizycznie?

W sumie to w ogóle nie chce mi się już dodawać frazy o rozumności stałych fragmentów, które nie tylko przyniosły Tottenhamowi oba gole, ale nieraz jeszcze siały spustoszenie w polu karnym PSG (Danso miał okazję na 3:0, ale trafił w boczną siatkę). Bodaj większą frajdę od trafienia Van de Vena sprawiły mi okoliczności, w których doszło do rzutu wolnego, po którym Holender dał drużynie prowadzenie: walka o piłkę Kudusa, utrzymanie się przy niej i wymuszenie na paryżanach faulu. Oglądając ten mecz, oglądałem futbol inteligentny i inteligentnych piłkarzy, świadomych powierzonych im zadań i konsekwentnie je realizujących.

Tylko ta zmiana Palinhi na Graya nie daje mi spokoju. Oczywiście trudno było się spodziewać – zwłaszcza po tym, jak przed tygodniem w trakcie sparingu z Bayernem Portugalczyk ewidentnie odstawał od drużyny, jeśli idzie o przygotowanie fizyczne – że rozegra pełne 90 minut. Chodzi mi raczej o to, że można ją potraktować jak symbol sytuacji kadrowej Tottenhamu, w której jedynym jakościowym zmiennikiem gracza pierwszej jedenastki był dzisiaj – powracający zresztą po kontuzji – Solanke. Rezerwowi PSG wchodzili na boisko, by strzelać gole, rezerwowi Tottenhamu – by nabierać doświadczenia. Po ciężkiej kontuzji i operacji Maddisona, w trakcie rekonwalescencji Kulusevskiego, na trzy doby przed rozpoczęciem sezonu Premier League, drużyna błaga o wzmocnienia.

Jeśli więc już musicie powydawać trochę radykalnych sądów i poutwierdzać się w opiniach o Tottenhamie w mediach społecznościowych, skupcie się na prezesie Levym. Nawet jeśli zatrudnił szkoleniowca, który nadąża za rywalami merytorycznie, nie wyposażył go na czas w zawodników, dzięki którym mógłby tych rywali prześcignąć.

2 komentarze do “Po operacji „Superpuchar”

  1. me262schwalbe

    no szkoda, była naprawdę duża szansa wstawić coś do gabloty, chociaż Superpuchar dostojnie brzmi tylko z nazwy. Na razie to daleko mu Pucharu LM i chyba nawet do pucharu LE. Takie jest przynajmniej moje odczucie. Paryż nie oglądam często, ale po tym jak rozjechał Inter w finale nie miałem żadnych złudzeń co do wczorajszego rezultatu. Jednak udział w KMŚ zamiast urlopu wpłynął tak na PSG i pewnie teraz chcieli mieć przynajmniej kilka dni wolnego, z tu ktoś kazał im grać w Superpuchar. Cóż Paryż też z wielkich drużyn jest dopiero na dorobku i ich trofeów nie ma co porównywać z największymi, mimo, że ambicje też mają wielkie. A dla Tott taka okazja raczej prędko się nie powtórzy…

    Odpowiedz
  2. Lubię oglądać futbol

    Po obejrzeniu tego meczu, aż cisną się na usta dwa słowa: głębia składu. A zaraz za tym, to stare futbolowe powiedzenie: pokaż mi swoją ławkę rezerwowych, a powiem ci jaką masz drużynę.

    Luis Enrique nie był do końca pewny czy on i jego drużyna zasłużyli na to trofeum. Że Tottenhamowi bardziej należało się zwycięstwo. Mówił o ogromnej różnicy między jego drużyną, a Spurs. O tym, że przez ponad osiemdziesiąt minut nie mogli grać swojej piłki. Mówił o szczęściu, które w końcówce się do nich uśmiechnęło.

    Właśnie. W ogóle po tym meczu Enrique wyglądał na mocno zdziwionego faktem, że jego piłkarze wygrali. Wyglądał na kogoś, kto po prostu tego wieczoru miał farta.

    I tutaj przypomniała mi się konferencja prasowa Adriana Siemieńca po meczu Jagiellonia – Widzew. „Fart jest przypadkowy i trafia się. Na niego się nie pracuje. A szczęście, to coś na co się pracuje. Żeby dzisiaj mieć szczęście, to musieliśmy wejść w pole karne. Trzeba było dokładnie dograć piłkę, zaasystować do Jesusa, Jesus tam musiał być. Musiał strzelić gola. Po tej bramce, musiał wziąć piłkę, postawić ją na środek. Musieliśmy dalej iść po kolejną bramkę. W 93 minucie musieliśmy iść do pressingu, odebrać piłkę. Musieliśmy podać dokładną piłkę. Jesus musiał podać do Pululu, Pululu musiał wykończyć w niełatwej sytuacji 1 na 1 w fenomenalny sposób tą podcinką nad bramkarzem. Więc sprowadzać to tylko do szczęścia wydaje mi się to trochę nie fair wobec piłkarzy, którzy do końca wierzyli zwycięstwo i walczyli o nie z pełnym poświęceniem”.

    I wracając do wczorajszego finału. W 85 minucie piłkę dostaje Lee od Vithinii. Koreańczyk nie zastanawiając się długo, huknął zza pola karnego na bramkę Vicario. Uwierzył, że można jeszcze odwrócić losy tego meczu. I mamy gola kontaktowego. Fart? W 94 minucie G. Ramos główkuje na 2-2. Akcja Hakimi – Dembele – Ramos. Gol. Znowu fart?

    No oczywiście, że nie. Tu nie było przypadku. Piłkarze PSG do końca wierzyli w sukces. Vithinia stał tam gdzie powinien stać, Lee był tam, gdzie powinien być, to samo z Hakimim, Dembele i Ramosem – wszyscy zrobili to co do nich należało. Drużyna PSG miała lepszych zmienników. Więcej siły na boisku. Lepszy mental. Lepszego trenera. Była lepsza. I to wszystko dało końcowy efekt. 85 minut dobrej gry, to za mało. To nie jest jazda figurowa na lodzie – tu nie dostaje się punktów za wrażenia artystyczne (chociaż, jeśli drużyna ładnie gra to przyjemniej się na to patrzy, ale nie o tym teraz tutaj). Na tym poziomie liczą się detale, małe szczegóły, które decydują o końcowym wyniku.

    Według mnie Tottenham nie zasłużył na zwycięstwo, jak sądzi Enrique. Bliżej mi do trenera Siemieńca. PSG była lepsza. Piłkarze wierzyli w zwycięstwo do samego końca. A takie wielbłądy, jak brak wzmocnień po prostu wyszły dzisiaj na jaw i wszyscy to widzieli na czele z Danielem Levym.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *