Micky Van de Ven: w tej grze chodzi o chwałę

Ja wiem, nikt o zdrowych zmysłach nie oglądał tego meczu, w końcu o tej samej porze Bayern wygrywał na wyjeździe z Paris Saint-Germain, a Liverpool u siebie z Realem. Może nawet i te spotkania wielu sobie odpuściło, w końcu to jakiś wtorkowy wieczór w listopadzie, dopiero czwarta kolejka Ligi Mistrzów, a nie któryś z wiosennych ćwierć- czy półfinałów, gdy wszystko stoi już na ostrzu noża. Nawet w północnym Londynie na Tottenham Hotspur Stadium na mecz z Kopenhagą stawiło się zaledwie 49 565 osób, mimo iż obiekt pomieści teoretycznie 62 850 widzów, a mecze Champions League nie należą tu bynajmniej do wieloletniej rutyny. 

Rywal teoretycznie słaby, ale i z takimi Tottenham ostatnio fanów nie rozpieszczał. Nastroje po sobotnich derbach z Chelsea jeszcze gorsze. I coraz więcej głosów, że ten obiekt – świątynia kapitalizmu pod wezwaniem nieświętego Daniela – drużynie nie służy. Że ludzie przyjeżdżają tutaj z dalekich krajów, żeby zapoznać się z jeszcze jedną typowo angielską rozrywką, ale niekoniecznie zdzierając sobie przy tym gardło we wspieraniu piłkarzy. „Czy to jest biblioteka?” – wołali dziś doprawdy głośno kibice z Danii.

W sobotę fani wybuczeli przegrywającą drużynę już kiedy schodziła na przerwę, wybuczeli ją także po meczu, a i w trakcie okazywali, jak bardzo są nieusatysfakcjonowani jej postawą. To dlatego Micky van de Ven i Djed Spence zlekceważyli Thomasa Franka, który po ostatnim gwizdku oczekiwał, że zostaną na boisku i podziękują kibicom za, ekhem, doping. Konferencja prasowa przed meczem z Kopenhagą była głównie o tym. Dziennikarze usłyszeli, że obaj zawodnicy pojawili się w niedzielę w gabinecie trenera. Że przeprosili. Że wszystko to dlatego, że naprawdę im zależało.

No ale ja przecież nie o tym miałem pisać. Nie o tym, że to 4:0 z Kopenhagą (goli powinno być więcej – Richarlison dwa razy trafił w poprzeczkę, z czego raz z karnego, Kolo Muani też zmarnował dwa kapitalne podania Simonsa) stanowiło całkiem niezłą odpowiedź na wiele zarzutów pod adresem trenera i piłkarzy. Żadna z bramek nie padła po stałym fragmencie. Oprócz fantastycznych akcji oskrzydlających Udogiego z Odobertem po lewej stronie, sporo było prostopadłych podań, nie tylko grającego najlepszy mecz w Spurs Simonsa (cztery wykreowane szanse, z czego dwie duże, jedna asysta), ale także Bentancura. Wyprowadzanie piłki od obrony nie było żadnym problemem, wysokie odbiory również. Jeszcze przy stanie 0:0 naprawdę przyjemnie się na to patrzyło.

No ale ja przecież naprawdę nie o tym miałem pisać, tylko o tym, jak błysk indywidualnego geniuszu potrafi nagle odmienić opowieść o całym sezonie. Jak wszystkie te rozmowy o tym, że futbol na nowo staje się tak bardzo ustrukturyzowany, iż pozbawia zawodników kreatywności i polotu, blakną nagle przy tej jednej jedynej akcji tegoż Micky’ego van de Vena z 64. minuty meczu.

Wiem oczywiście, że porównania do wyróżnionego w 2020 roku Nagrodą Puskasa gola Heung-Min Sona narzucają się same, ale Van de Ven przebiegł jeszcze większy dystans: wystartował z linii własnego pola karnego, a potem pędził z piłką przez całe boisko, wchodząc w gąszcz rywali i zostawiając ich za sobą, by w końcu wyjść przed bramkarza i pokonać go silnym strzałem. „Czułem, jakby Messi wcielił się w Van de Vena” – powiedział potem Frank, obracając przy okazji w żart ów incydent z soboty. A może raczej w Garetha Bale’a, odjeżdżającego Maiconowi tą samą lewą flanką w pamiętnych meczach z Interem?

Nie, ja chciałem raczej przypomnieć czasy, których sam pamiętać nie mogę, ale do których odwołanie pozwoli mi podkreślić fakt, że w ten zwykły listopadowy wtorek na pustawym stadionie w starciu dwóch drużyn z problemami wydarzyło się coś naprawdę niezapomnianego. Jeden z najważniejszych cytatów w historii Tottenhamu, powracający np. na stadionowych banerach, ale także w nazwie jednego z kibicowskich podkastów, pochodzi od legendarnego kapitana drużyny z lat 60., Danny’ego Blanchflowera. „W tej grze chodzi o chwałę, o rozmach i styl, o wyjście na boisko, żeby nastrzelać mnóstwo bramek, a nie żeby czekać na to, co zrobi rywal, umierając przy tym z nudów” – powiedział piłkarz, który pod Billem Nicholsonem dał temu klubowi mistrzostwo i puchar kraju. W tej grze chodzi o chwałę. W tym klubie o nią chodzi. Wspaniałe to było, Micky; jeszcze wspanialsze niż tamta interwencja w Bilbao, nawet jeśli nie dało jeszcze (może już nigdy nie da) żadnego pucharu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *