Będzie jeszcze o Tottenhamie, choć mam wrażenie, że dzisiejszy wpis zainteresuje także przeżywających niełatwy czas kibiców Liverpoolu – a to w związku z powołaniem na stanowisko dyrektora do spraw strategii piłkarskiej w tym klubie człowieka, który przed laty pełnił podobną funkcję na White Hart Lane. Od razu dopowiem: został z niej zwolniony w momencie, kiedy klub znalazł się na dnie ligowej tabeli. Odchodził w niesławie, otoczony nienawiścią kibiców, którzy obwiniali go o wcześniejsze wyrzucenie z pracy popularnego menedżera. Czy Damien Comolli był powodem kłopotów, jakie Tottenham przeżywał tak niewiarygodnie niedawno? A jeśli odpowiedź przynajmniej po części miałaby być pozytywna (był jednym z powodów), to czy problem leżał w osobowości, czy raczej miał charakter strukturalny, to znaczy dotyczył funkcji, którą pełnił?
Przypomnijmy tę historię. Kiedy Alan Sugar sprzedał swoje udziały w Tottenhamie firmie Enic, nowy prezes klubu, młodziutki wtedy Daniel Levy odbył podróż po Europie, żeby zorientować się, jak wygląda porządne zarządzanie klubem. Doszedł do wniosku, że najwłaściwsza jest struktura, w której menedżer (na kontynencie częściej nazywany po prostu „trener”) odpowiada za szkolenie pierwszej drużyny, jej treningi, taktykę itd., a cała reszta, ze szczególnym uwzględnieniem polityki transferowej i kontraktowej, opieką nad zespołami juniorskimi itd., spoczywa na barkach dyrektora sportowego. Pierwsze doświadczenia, związane z duetem Glenn Hoddle-David Pleat (Hoddle był menedżerem, Pleat – dyrektorem), Levy’ego nie zniechęciły: panowie byli wprawdzie w permanentnym konflikcie, Pleat, który ćwierć wieku wcześniej prowadził Tottenham z Hoddlem w składzie, wciąż miał ambicje menedżerskie, a Hoddle żalił się, że robi mu krecią robotę u prezesa, ale w końcu mogło tu chodzić o różnice charakterologiczne – dawny trener reprezentacji Anglii do najłatwiejszych we współpracy nie należał. Poza tym Pleat, którego jednym z zadań było wyszukiwanie młodych zdolnych na zapleczu angielskiej ekstraklasy (za „główne” transfery odpowiadał jednak Hoddle), robił to znakomicie – jego oku zawdzięcza Tottenham sprowadzenie np. Paula Robinsona, Aarona Lennona, Toma Huddlestone’a, Michaela Dawsona, Jermaina Defoe czy duetu Simon Davies – Matthew Etherington.
Po zwolnieniu Hoddle’a, Pleat niemal przez cały sezon siedział także w jego fotelu, a tymczasem Daniel Levy budował kolejną konstrukcję: po drobnym i dziwacznym epizodzie z Jacquesem Santinim, rządy w Tottenhamie przejęli świetnie się dogadujący Martin Jol (jako trener pierwszej drużyny) i Frank Arnesen (jako dyrektor sportowy). W tamtym czasie wydawało mi się, że Levy ma rację i że podobny podział ról w Anglii jest wyobrażalny. Pech chciał, że Arnesena rychło podkupiła Chelsea, a Martin Jol został bez zaufanego dyrektora. To wówczas w Londynie pojawił się po raz kolejny Damien Comolli (po raz kolejny, bo wcześniej był m.in. jednym ze skautów Arsene’a Wengera, odpowiedzialnym ponoć za sprowadzenie do Arsenalu Kolo Toure, Emanuela Eboue czy Gaela Clichy’ego).
Przed trzema laty należałem do grona wściekłych i zbolałych fanów, zakochanych w Martinie Jolu, który po latach posuchy nie tylko dwukrotnie zajął z drużyną piąte miejsce w tabeli, ale również przywrócił jej charakter (to od czasów Holendra Tottenham znów gra piękny, ofensywny futbol, z którego słynął przez dziesięciolecia). Nic dziwnego, że szukałem kozła ofiarnego. Facet, który wydawał się nie znać zapachu szatni, za to miał łatwy dostęp do uszu prezesa, nadawał się idealnie.
Dziś myślę, że Comolli wiedział jednak, co znaczy zapach szatni i że przypisywanie mu winy za zwolnienie Martina Jola jest grubą przesadą: ostateczne decyzje i tak podejmował prezes Levy, który uznał najwyraźniej, że ma już drużynę godną walki o Champions League, i jedyne, co musi jeszcze znaleźć, to godnego jej trenera – stąd pomysł z mającym wówczas niewątpliwie lepsze niż Jol C.V. Juande Ramosem, z którym podjęto potajemne negocjacje, natychmiast zresztą nagłośnione przez media.
Jola zwolniono w okolicznościach haniebnych (kibice podczas meczu pucharowego z Getafe dowiedzieli się o tym zanim jeszcze powiedziano zainteresowanemu), a kiedy pomysł z Ramosem okazał się katastrofą, łatwo było wskazać winowajcę: Damien Comolli stracił pracę, bo trudno się było spodziewać, że straci ją Daniel Levy. Szczęśliwie dla klubu rozpaczliwy ruch z zatrudnieniem Harry’ego Redknappa, który oczywiście nie chciał słyszeć o dyrektorze sportowym, okazał się ruchem genialnym: człowiek, który miał jedynie uratować zespół przed degradacją, wprowadził go do Ligi Mistrzów…
Sprawą kluczową w przypadku tamtej historii w Tottenhamie, i obecnej historii w Liverpoolu, jest jasny podział obowiązków i pogodzenie się dyrektora, nawet jeśli w klubowej hierarchii formalnie stoi wyżej, z usługową rolą wobec trenera-menedżera. Kiedy przeglądam listę piłkarzy sprowadzonych przez Londyńczyków za czasów Francuza, widzę, że w przytłaczającej większości przypadków miał nosa. Nie chodzi tylko o wielkie nazwiska, jak Berbatow czy Modrić, i nie chodzi o Garetha Bale’a, którego transfer z Southampton jest wspólną zasługą Jola i Comollego, ale także o zawodników wówczas kompletnie nieznanych, którzy po kilku latach zdołali się jednak wypromować, jak Assou-Ekotto, Kaboul czy grający dziś w Milanie Kevin Prince-Boateng.
Jeśli Comollemu w kwestii polityki transferowej można coś zarzucić, to przede wszystkim fakt, że kupując, nie zawsze kierował się aktualnymi potrzebami drużyny. Martin Jol długo stukał do drzwi prezesa, dopominając się o lewoskrzydłowego i defensywnego pomocnika, a otrzymywał w zamian piątego ofensywnego pomocnika albo czwartego napastnika, bo akurat był do kupienia, albo wyglądało na to, że za rok-dwa będzie go można z zyskiem odsprzedać.
Myślenie amerykańskich właścicieli Liverpoolu jest dla mnie jasne: klub potrzebuje ciągłości, a ciągłości nie zapewni 63-letni Roy Hodgson, i tak będący pod ostrzałem za niezbyt efektowny początek pracy na Anfield. Młody dyrektor sportowy ma pracować na sukcesy tego i następnych szkoleniowców, zmiana na stanowisku trenera nie będzie oznaczała wymiany jego współpracowników czy połowy składu… Tyle że tak samo myślał przed laty Daniel Levy: kiedy czytam dzisiejsze oświadczenie Johna W. Henry’ego, w którym rzuca się w oczy słowo „innowacyjność”, mam wrażenie, jakbym słuchał tamtego młodego prezesa Tottenhamu. Diabeł tkwi w szczegółach, a zwłaszcza w tym, czy Comolli będzie umiał się dogadać z Hodgsonem. Jako człowiek, który przez lata pracował na kontynencie, obecny menedżer Liverpoolu wprawdzie dobrze zna taką strukturę zarządzania klubem, zwracam jednak uwagę, że kiedy przyszedł do Fulham, doprowadził do odejścia z Craven Cottage dyrektora Lesa Reeda. No chyba że uznamy, iż stanowisko Roya Hodgsona nie ma znaczenia, bo i tak został już spisany na straty.
Comollemu życzę jak najlepiej, trochę zawstydzony, że tak źle życzyłem mu wtedy. Ale powrotu do z pewnością mało innowacyjnej struktury klubu zarządzanego przez menedżera nie żałuję. To już trochę poza tematem, ale od wczoraj mam wrażenie, że geniusz Harry’ego Redknappa stanowi najlepszą ze znanych mi ilustrację działania brzytwy Ockhama. W czasach, kiedy inni menedżerowie komplikują sobie i piłkarzom życie poszukując taktycznych nowinek, skomplikowanych ustawień czy specjalnych zadań, on po prostu mówi im, by zajmowali na boisku te pozycje, które odpowiadają im najlepiej, i aby robili z piłką to, co najlepiej potrafią. Tak rozumiem deklarację z poniedziałkowej konferencji, że w przypadku Tottenhamu najlepszą obroną jest atak i że mając do dyspozycji pięciu znakomitych ofensywnych pomocników po prostu trzeba wystawić wszystkich pięciu i to możliwie tam, gdzie najlepiej się czują. „Nie mam wyjścia, muszę zaryzykować – tłumaczył dziennikarzom Harry Redknapp. – Przecież nie posadzę na ławce Modricia albo van der Vaarta. To może być dla wszystkich ostra jazda, ale w końcu gramy u siebie…”.
Nie mam złudzeń: czasem to podejście będzie się mścić, z pewnością znajdą się tacy szczególarze, którzy – jak Benitez przed dwoma tygodniami – znajdą słabe punkty konstrukcji wznoszonej przez Redknappa. Ale kiedy wczoraj w 89. minucie słyszałem, jak wołał do Garetha Bale’a: „Go on, son!”, a dziś czytam deklaracje Walijczyka, że nigdzie się z Tottenhamu nie wybiera, to myślę sobie, że jedno może mieć z drugim związek. Gdzie Bale znajdzie drugiego takiego trenera, który delegując go do gry zamiast rysować w kajeciku jakiś schemat akcji, każe mu po prostu być sobą?
Gdy ja patrze na Tottenham, w takie wieczory jak wczoraj, widzę mimowolnie obraz mojego ukochanego klubu z lat 90, tamten który pochłonął mnie doszczętnie. Widzę managera, który jak tamten widzi tylko jeden sposób gry-rzucić się na rywala i go rozszarpać. Widzę też młodych chłopaków, którzy grają dla niego, gotowi wypluć płuca, patrząc na Bale’a widzę Giggsa ośmieszającego solowymi rajdami Juventus Turyn. Dla mnie, Sir Alex i Harry Redknapp to ludzie z tej samej gliny (udowadniają tez moja teorie, w myśl której każde kolejne pokolenie jest głupsze, ale to inna bajka), choć Sir Alex, przez rywalizacje z mózgami taktyki, sam zgłębił jej tajniki, to wciąż pozostaje pasjonatem gry (po finale z barcelona powiedział, że dobrze się stało, wygrał lepszy), on tak jak Harry cieszy się każdym meczem, jak ostatnio Mourinho powiedział „oddycha futbolem”. Podobieństw widzę więcej, nawet w w sposobie wypowiedzi (anegdotki, ostre niekiedy komentarze gdy sa źli), można zauważyć jak mówią o zawodnikach, „boy” czy też „lad”. Obaj sa typem trenera-ojca, troszczą się o gracza, opiekują, a ci ich zazwyczaj kochają (do dziś nie usłyszysz nic poza superlatywami z ust Ronaldo). Nade wszystko, cenie w nich to że w swiecie otaczającej głupoty, ludzi którym można wcisnąć wszystko (jak można tak bezkrytycznie czytać gazety czy oglądać wiadomość w tv), nie ważne jak idiotyczne to jest, oni pozostają (jak mniemam dzięki czasom z których pochodzą), na to odporni. Maja w sobie, cos co niektórzy może nazwą normalnością, ja nazywam zdrowym rozsądkiem. Sir Alex lubi i chętnie przypomina piłkarzom skąd pochodzą, sam nigdy nie zapomniał, nie raz słyszałem tez Harry’ego wspominającego o pracy w dokach. Czytałem kiedyś wywiad, bodaj z assou-ekkoto, który powiedział, że ramos zakazywał jeść tego i tamtego, pytał dlaczego się nie uśmiecha itp, Harry, jak sam powiedział, jest w porządku, nie obchodzi go co robisz na co dzień, dba czy wykonujesz swoje zadania, jeśli je robisz to nie ma problemu. Prosty układ, a jakże efektywny.Sir Alexowi przypisuje wielu dziennikarzy, że jest on psychologiem, dociera do zawodnika, on sam powiedział ze to nieprawda, jego zdaniem on po prostu przez tyle lat, patrzy na wszystko z dystansem, rozsądkiem i stara sie żeby wszystko było racjonalne. Obaj panowie sa bezpośredni i to właśnie czyni ich wspaniałymi trenerami, nie dali się zwariować w świecie gdzie jest to niemal nie możliwe, za to przede wszystkim za to, sa dla mnie wzorcami.Napisałem wcześniej że Tottenham może strącić Arsenal, wielu się ze mna nie zgadza, ja swoje zdanie podtrzymuje, bo jakże bym nie mógł skoro wczoraj cofnęli mnie do lat 90? Za to jestem wdzięczny, bardzo wdzięczny.Swoją drogą gdzieś dziś widziałem przerobiony herb Tottenhamu, zamiast koguta, był struś pędziwiatr, dobre naprawde dobre.Dziś też w LM byliśmy świadkami (znowu) goli strzelanych przez napastnika-fenomen, jak tak na niego spojrzeć to nie widać w nim nic specjalnego, ani to szybkie, ani to technicznie dobre, ni to z wizja gry ni to brawurowe. Bramki jednak strzela, niemal zawsze uderza piłkę nie czysto, a ona jakos wpada. Dziś strzelił (tradycyjnie) ze spalonego. Jak mój idol życiowy powiedział „The lad must have been born off side”.
A zaraz po wejściu na boisku, dwukrotnie w ciągu 3 minut faulował Xabiego Alonso! Kartki nie zobaczył… włoscy piłkarze… fuj!
Alasz, porównanie obu panów daje do myślenia i działa na wyobraźnię. Tottenham Manchesterem United lat 90. – słyszeć coś takiego z ust fanatyka Czerwonych Dabłów, to zacny komplement. Obyśmy na niego zasłużyli 🙂
Oczywiście piekny mecz Tottenhamu…rzeczywiście świetna gra ale….no właśnie…Moim zdaniem ta forma nie będzie stała, wciąż będą wachania formy, czyli np. świetny mecz i wygrana, dobry mecz i remis, dobry mecz przegrana i słaby mecz wymęczony remis itd., ten zespół potrzebuje jeszcze jakies pół roku w TYM SKŁADZIE i W TEJ FORMIE!!! czy jest w stanie ją utrzymać?? czas pokaże… nie trzymam kciuków ponieważ jestem fanem Arsenalu, skądinąd nie zgadzam się, że to Arsenal będzie strącony, raczej dopadnie to Liverpool jesli już. W każdym razie pozdrawiam fanów „Kogutów”. Do zobaczenia już wkrótce na „derbach” północnego Londynu.
„Gdzie Bale znajdzie drugiego takiego trenera, który delegując go do gry zamiast rysować w kajeciku jakiś schemat akcji, każe mu po prostu być sobą?”w Manchesterze United 🙂
Tylko że Was na niego nie stać. Jest wart tyle co Berbatow, a dziś już na nikogo tyle nie wydacie…
Stać to by było, w końcu bijemy rekordy jesli chodzi o przychody, właściciel jest świetnym biznesmenem, nie idiotą, chce zarabiać i wie ze bez sukcesów na boisku jest to niemożliwe. Jednak w transfer akurat Bale’a nie wierze, bo Tottenham nie musi sprzedawać, a Daniel Leavy z MU interesów robić nie lubi. Czy bym chciał? No jasne żebym chciał, ale trzeba uszanować sytuacje, a w pełni zgadzam się z Harrym że jego miejsce jest w Tottenhamie. No chyba żeby chciał odejść, wtedy powinien pójść do największego klubu na świecie, a ten jak wiadomo ma siedzibe na Old Trafford :DSwoją droga Redknapp mówił że Bale po meczu z interem że będzie grał na lewej obronie, bo tam uważa ze pasuje najlepiej, jeszcze długo po tym jak jego juz tam nie będzie.Myślicie że Harry, gdyby dostął oferte od FA, opuści spursów dla reprezentacji?
Przyznaję:ostry ruch ze strony LFC. Jeżeli jest jakiś ranking dyrektorów sportowych, to Comolli zajmuje w nim miejsce w ścisłej czołówce. Co nie znaczy, że ma same strzały w 10. Dużo zależy od pieniędzy jakimi będzie dysponować L’pool, bo prócz absolutnych hitów typu: Bale, Berbatow czy Ekotto ma też sporo wpadek: Bentley, Boateng, Bent, Dos Santos, Zokora, Kaboul (za pierwszy razem).