Archiwum autora: michalokonski

Szalenie rozczarowujący początek

Gdyby nie Tottenham, można by pomyśleć, że w Premier League zmieniło się wszystko.

No bo zważcie: Chelsea strzela przeciwnikom dwa gole, niby normalka, a przecież aż dwa traci, dwukrotnie daje sobie wydrzeć prowadzenie i kończy mecz w dziesiątkę po czerwonej kartce Courtois, Mourinho zaś, zamiast tradycyjnie krytykować sędziego, krytykuje ekipę medyczną, która wbiegając na boisko w końcówce, żeby zająć się Hazardem, de facto powoduje, że drużyna musi grać w dziewiątkę, bo Belg musi zejść za linię boczną (żeby zaś jeszcze zostać na chwilę przy tym meczu: Diego Costa jest zdrowy, a Branislav Ivanović nie jest w stanie poradzić sobie z szarżującym po jego stronie skrzydłowym – będącym skądinąd najlepszym graczem tej kolejki Jeffersonem Montero, przy którym Eden Hazard wydawał się blady jak beszamel przy putanesce). Arsenal, ten napakowany gwiazdami Arsenal, w dodatku z od lat niezawodnym Petrem Cechem w bramce, przegrywa u siebie z West Hamem po błędach tegoż Cecha – czy w czyjejkolwiek głowie, może poza głową Wojciecha Szczęsnego, mógłby się narodzić taki scenariusz? A kto by się spodziewał, że Arouna Kone strzeli gola dla Evertonu? Że Watford będzie o włos od sensacji w debiucie, choć w wyjściowej jedenastce postawi na przedstawicieli… jedenastu różnych nacji. Że Leicester, z fantastycznym Myhrezem na skrzydle i grając piękny futbol zmiażdży Sunderland, choć przecież pod Claudio Ranierim miało to wyglądać o wiele gorzej (inna sprawa, że z parą stoperów Kaboul-Coates Dick Advocaat daleko nie zajedzie)? Że  sędzia (podczas meczu Norwich-Crystal Palace) będzie w stanie unieważnić gola przewrotką, bo zaniepokoi go zbyt wysoko uniesiona noga Camerona Jerome’a – no a jak inaczej, do cholery, można strzelić bramkę przewrotką, niż wysoko unosząc nogę?! Czytaj dalej

Przewodnik po Premier League, v. 15/16

Czy Chelsea obroni tytuł? Czy na tron po kilku latach chudych może wrócić najlepiej i najdrożej kupujący tego lata Manchester United? Czy ustabilizowany skład Arsenalu zdoła wreszcie wyjść z cienia rywali? Czy Manuel Pellegrini dotrwa do końca sezonu na posadzie trenera Manchesteru City? A co z Brendanem Rodgersem, kolejny raz osłabionym po spektakularnym odejściu czołowego piłkarza i kolejny raz wspartym na rynku transferowym przez chwalebnie cierpliwych właścicieli Liverpoolu? I w końcu Mauricio Pochettino: ile będzie w stanie osiągnąć z drużyną opartą na wychowankach, bez szczęśliwie oddanych do innych klubów, uprzednio przepłaconych biedanastępców Garetha Bale’a? A czyhający za ich plecami Garry Monk, Alan Pardew, Roberto Martinez, Mark Hughes, Ronald Koeman (kolejność nazwisk przypadkowa), wszyscy zasileni pieniędzmi z rekordowego w historii Premier League kontraktu telewizyjnego, co natychmiast spowodowało, że zdolna młodzież zaczęła przenosić się ze słonecznych plaż Katalonii do wietrznego Stoke? A młodsi zdolniejsi wśród menedżerów, Eddie Howe i Alex Neil – czy mają szansę poradzić sobie lepiej od zbliżających się do emerytury Claudio Ranieriego i Dicka Advocaata? Czytaj dalej

Mourinho-Wenger, do czternastu razy sztuka

Bardziej zależało oczywiście Wengerowi – dla Mourinho był to jednak jeszcze jeden sparing, w którego trakcie, zważywszy na statystykę jego trzynastu poprzednich spotkań z Arsenalem w ciągu blisko jedenastoletniej już rywalizacji, niczego udowadniać nie musiał. Siedem porażek, sześć remisów i ani jednej wygranej, „gdybym miał podobne statystyki, poważnie bym się zastanawiał nad przyczynami” – mówił jeszcze w piątek trener Chelsea, sugerując, że jego stary przeciwnik może mieć przed spotkaniem z nim rodzaj psychicznej blokady. Zaczynamy więc sezon tam, gdzie kończyliśmy poprzedni, ze świadomością, że napędzający Mourinho duch rywalizacji nie zdradza oznak słabnięcia. Podobnie zresztą, jak uraz Francuza, który również ani myślał podać na Wembley rękę Portugalczykowi.

O tym, że wynik meczu o Tarczę Wspólnoty niewiele mówi na temat zbliżającego się sezonu, dobitnie przypominają poprzednie starcia. Rok temu Arsenal popisowo ograł Manchester City, a sam sezon ligowy zaczął nienajlepiej, by zakończyć go za plecami MC w tabeli; przed dwoma laty David Moyes od zwycięstwa nad Wigan i zdobycia Tarczy Wspólnoty zaczynał swoją, pożal się Boże, pracę w Manchesterze United. „Trochę ważniejszy niż zwykły sparing, ale mniej ważny niż zwykły mecz ligowy” – skwitował Mourinho. Wenger byłby z pewnością innego zdania. Czytaj dalej

FIFA: Blatter był objawem, nie przyczyną

Tak, tak, słyszałem, że wykonało się, szatan pokonany i odtąd świat piłki nożnej ma wyglądać kompletnie inaczej – entuzjazm, z jakim przyjęto wczorajszą wiadomość o tym, że Sepp Blatter podał się do dymisji, był w istocie porównywalny z entuzjazmem młodych ewangelizatorów z Oazy. Tyle że dla mnie funkcjonowanie ostatniego prezydenta FIFA było raczej objawem choroby, która toczy tę organizację jeszcze od czasów Joao Havelange’a, niż jej przyczyną. O tym, dlaczego tak uważam, napisałem w ostatnim numerze „Tygodnika Powszechnego”: po uwłaszczeniu się FIFA na futbolu, po zapewnieniu sobie monopolu na prawa marketingowe i telewizyjne do tak łakomego kąska, jakim są piłkarskie mistrzostwa świata, po uzależnieniu w związku z tym od siebie sponsorów mundiali i polityków, ubiegających się o prawo do ich organizacji (w obu przypadkach – i sponsorów, i krajów – chętnych jest zawsze więcej, niż FIFA potrzebuje), zuryska centrala zyskała ogromną władzę. Władzę, która do czasu środowych aresztowań pozostawała wyjęta spod wpływu świata zewnętrznego: niezależnie od liczby tekstów i programów telewizyjnych poświęconych przekrętom w FIFA, organizacja ta, jakże chętnie porównywana z mafią, trwała w najlepsze. Czytaj dalej

Liverpool: niejedno pożegnanie

I znaleźliśmy się w wieku, trudna rada, że się człowiek przestał dobrze zapowiadać – mógłby śpiewać Steven Gerrard, bo o jego pożegnaniu z Premier League było dziś najgłośniej. Ale za to z drugiej strony cieszy się, że się również przestał zapowiadać źle, jak nie przymierzając wojujący z władzami najważniejszego klubu jego życia Raheem Sterling. Czy bez kapitana Liverpoolu (ale też bez Franka Lamparda, Didiera Drogby, Brada Friedela, Jussi Jaskalainena, Sylvaina Distina) nasza ukochana liga stanie się pusta i szara, jak nie przymierzając nasze życie bez niej w ciągu najbliższych trzech miesięcy? Pisałem już masę razy, że w świecie kibica liczą się wyłącznie czas przeszły i przyszły: żyjemy pięknymi wspomnieniami i fantazjujemy o przyszłości; wspominamy (jeśli już trzymać się przykładu Liverpoolu), jak Gerrard przed dziesięcioma laty przewodził swojej drużynie w trakcie niezapomnianego meczu w Stambule, i czekamy jak rozwinie się talent Jordona Ibe’a – bo przecież nie Raheema Sterlinga… Czytaj dalej

Debata alternatywna

Istnieją także przyjemne debaty, których uczestnicy mówią pełnymi zdaniami, nie przerywają sobie i nie atakują ad personam. Istnieją, pod warunkiem, że dotyczą piłki nożnej. W ramach Copernicus Festival miałem przyjemność wziąć udział w takiej debacie, zatytułowanej „Messi kontra Ronaldo”, a poświęconej geniuszowi w sporcie – moimi rozmówcami zaś byli dziennikarz „Gazety Wyborczej” i autor bloga „A jednak się kręci” Rafał Stec, trener i komentator Rafał Ulatowski, skaut Arsenalu Tomasz Pasieczny oraz współgospodarze z Centrum Kopernika i „Tygodnika Powszechnego”, Bartek Kucharzyk i Łukasz Kwiatek.

Odpowiedzi na tytułowe pytanie, rzecz jasna, nie udzieliliśmy – choć niektórzy z nas, w jej poszukiwaniu, skłaniali się ku tej z dwóch megagwiazd współczesnej piłki, która lepiej operuje lewą nogą (czy wiesz, czytelniku, o którą chodzi?). Próbowaliśmy za to rozróżnić między geniuszem i artystą, i dociekaliśmy, czy każdy może zostać geniuszem – pod warunkiem, że wystarczająco ciężko pracuje na treningach. Oglądaliśmy najpiękniejsze akcje futbolu ostatnich lat – gole Messiego z Getafe, Maradony z Anglią, Ibrahimovicia z tym samym rywalem, ale też Al Owairana z Belgią oraz będącą efektem zbiorowego wysiłku bramkę Wilshere’a w meczu z Norwich), zastanawiając się, ile w nich kunsztu, a ile przypadku, i czy to, co niektórym wydaje się niepotrzebnym może efekciarstwem, nie jest po prostu wynikiem optymalnej decyzji, w tym konkretnym momencie jedynej gwarantującej powodzenie. Zastanawialiśmy się, czy Garrincha ze swoimi ułomnościami mógłby zrobić karierę we współczesnej piłce, mówiliśmy o Moneyball i kłamstwie statystyk, o szczęściu i pechu w karierze trenera, a także o tym, dlaczego dzisiejsi młodzi piłkarze wydają się zbyt grzeczni. Słowem: mówiliśmy o piłce, która nas kręci i którą wciąż chcemy oglądać, choć często nasze narracje prowadzą w stronę historii alternatywnych, czyli co by było, gdyby…

O ile wiem, spotkanie było nagrywane, więc zapis wideo powinien być wkrótce dostępny. Z optymistyczną puentą, że świat zmierza ku lepszemu: nawet jeśli za dwie doby uznacie, że wynik wyborów prezydenckich trudno uznać za jej potwierdzenie, pomyślcie o tym (kwestię przekonująco wyłożył dziś Rafał Ulatowski), że najlepsi piłkarze świata nurkują i udają sfaulowanych znacznie rzadziej niż jeszcze kilka lat temu. Może jakość polskiej polityki też się poprawi.

Messi i Ronaldo, czyli tu i teraz

Nie wiem, czy też tak macie, ja tak miałem z całą pewnością aż do wczoraj: wychowany w kulcie przeszłości, pracujący w gazecie o siedemdziesięcioletniej historii karzeł na ramionach olbrzymów, tkwiłem w przekonaniu, że wszystko, co najlepsze, dokonało się zanim przyszedłem na świat. Najlepsza płyta w historii muzyki rockowej? No wiadomo: „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” Beatlesów. Najlepsze wykonanie „Pasji Mateuszowej”? Nagranie Nikolausa Harnoncourta z 1970 roku. Najlepsza książka o podróżowaniu? „Obrazy Włoch” Muratowa, z której każdy kolejny eseista wybierający się na Południe przepisuje pełnymi garściami. Najlepsi piłkarze w historii futbolu? Oczywiście Pele, a poza tym Puskas, Cruyff, Eusebio, Beckenbauer – z tych, co mogłem widzieć na własne, w miarę rozumiejące oczy, tylko Maradona ewentualnie mieściłby się na tej liście. Wszystko już było, „za moich czasów to były napady”, jak mówił na ulicy Pif-Paf City bohater jednego z komiksów także narysowanych dobre czterdzieści lat temu, czyli „Tytusa na Dzikim Zachodzie”. Czytaj dalej

Cztery piłkarskie refleksje w powyborczy poniedziałek

Żeby polska polityka wyglądała tak, jak angielska piłka

Żeby czas przed drugą turą kampanii wyborczej wyglądał tak, jak sobotni mecz na Stamford Bridge: żeby odwieczni rywale, po miesiącach, ba: latach ostrej rywalizacji, opowiadali o sobie z podobnym szacunkiem, jak Jose Mourinho o Stevenie Gerrardzie i Steven Gerrard o Jose Mourinho. „Jest najlepszym trenerem na świecie i podpisałbym z Chelsea umowę ze trzy razy, gdybym nie był fanem Liverpoolu” – mówił Gerrard, Mourinho zaś cieszył się, że kapitan rywali schodząc z boiska otrzymał owację na stojąco także od fanów gospodarzy, wcześniej zaś mówił o swoim wymarzonym trójkącie Makelele-Lampard-Gerrard w środku pomocy Chelsea. A jeszcze zanim mecz się zaczął, drużyna Liverpoolu utworzyła szpaler na cześć tegorocznych mistrzów Anglii… doprawdy, kiedy czasem słyszę z ust naszych dziennikarzy politycznych metaforykę sportową, myślę, ile jeszcze mogliby się dowiedzieć o tym świecie (albo ile mogliby się dowiedzieć nasi „gracze”), gdyby wyszli poza mówienie o klęskach i triumfach, okiwaniu i zmiażdżeniu rywala, taktyce i brutalnym faulu.

Żeby trener był trenerem

Jestem najlepszym trenerem w Premier League” – mówił John Carver w środku ubiegłego, niewątpliwie najtrudniejszego w swojej dotychczasowej karierze tygodnia. Niewykluczone nawet, że miał rację, tylko że nie byłby w takim razie pierwszym człowiekiem (Brian Kidd jest tu świetnym przykładem), którego kompetencje trenerskie nie przekładają się na umiejętności menedżerskie. Newcastle utrzyma się chyba w ekstraklasie, bazując na zdobyczy punktowej wywalczonej w pierwszej fazie sezonu przez Alana Pardew – sam Carver w miniony weekend, remisując u siebie 1:1 z West Bromwich Albion (co samo w sobie nie jest jakimś oszałamiającym sukcesem dla żadnego menedżera pracującego w Anglii), przerwał katastrofalną serię ośmiu porażek z rzędu. Faktem jest jednak, że rzeczy, które działy się w Newcastle ostatnimi czasy, robią wrażenie nawet na ludziach przyzwyczajonych do tego, że podczas ośmioletnich rządów Mike’a Ashleya normalność była raczej luksusem. Po ubiegłotygodniowej porażce z Leicester pozujący na „żelaznego kanclerza” Carver oskarżył obrońcę Mike’a Williamsona, że unikał walki, a potem specjalnie postarał się o czerwoną kartkę – fatalny sygnał i dowód kompletnego niepanowania nad drużyną; nieprzypadkowo, sądzę, w opublikowanym jeszcze przed meczem liście otwartym-apelu o wsparcie kapitana drużyny Fabricio Collociniego do kibiców nazwisko Carvera się nie pojawia. W styczniu właściciel nie wzmocnił drużyny choćby jednym napastnikiem, potem zaś pozwolił na wielotygodniową agonię pod tymczasowym trenerem (niedawna próba zastąpienia Carvera Stevem McClarenem była absurdalnie spóźniona)… O Newcastle zawsze myślę jako o klubie za wielkim i za dobrym, żeby spaść, ale tegoroczne wyniki wyborcze polskiej lewicy pokazują, że takich zwierząt nie ma.

Żeby antysystemowość była prawdziwa

Nie mam pojęcia, dlaczego zaczęliśmy nagle grać tak dobrze” – mówi menedżer Leicester Nigel Pearson, który, jak wszystko na to wskazuje, utrzymał swój zespół w ekstraklasie. Już w sierpniu typowani do spadku, od grudnia do kwietnia byli na ostatnim miejscu w tabeli, nikt w nich nie wierzył, w Match of the Day byli zwykle ostatni, a oni z siedmiu ostatnich spotkań wygrali sześć, niemal nie tracąc bramek, Pearson zaś został wybrany menedżerem miesiąca jako pierwszy szkoleniowiec Leicester od piętnastu lat. Jeśli ktoś chce mówić o kandydatach czy drużynach antysystemowych, niech spojrzy na prostą, pooraną zmarszczkami twarz 51-letniego Anglika, niech przypomni sobie jego występy na scenie, pardon: na boisku, niech posłucha, jak wchodzi w zwarcia z dziennikarzami „reżimowych telewizji” (przykłady tu i tu) – będzie miał narrację jak znalazł.

Żeby wrócił

A i tak Harrym Redknappem tegorocznych wyborów w Polsce okazał się Donald Tusk. Queens Park Rangers spada, ale jego przecież nikt nie może winić.

Nie śmiejcie się z Boatenga

Com się nazachwycał, tom się nazachwycał (na portalu Sport.pl), a teraz dopada mnie smutek. Nie dlatego, że się tak szybko skończyło, że trwało tylko dziewięćdziesiąt minut zamiast całej nocy – dlatego, że uświadomiłem sobie nagle, jak duża część naszej energii pomeczowej idzie zwykle w szyderę z pokonanych. Rano zajrzałem na portale, żeby poczytać, co o tym arcygraniu napisali lepsi ode mnie, i zewsząd spadły na mnie kaskady memów, gifów, zdjęć, złośliwych komentarzy i dowcipów. Tym razem ich wątpliwym bohaterem był Jerome Boateng, ale przecież podobnych pechowców, wkręcanych w murawę przez piłkarskich geniuszy, znalazłoby się na pęczki przy niemal każdym meczu. W takiej formie jak wczorajsza, Messi zrobiłby to przecież każdemu – nie tylko obrońcy, który było nie było zdobywał dziesięć miesięcy temu mistrzostwo świata i który w finale mundialu kapitalnym wślizgiem pozbawił tegoż Messiego możliwości strzelenia bramki dla Argentyny.

Mam pisać, że Boateng nie jest byle ptysiem? Cytować z książki Martiego Perarnaua „Herr Guardiola” opowieść o tym, jak trener Bayernu uświadomił sobie nagle, że w ciągu kilku lat pracy w najlepszych klubach Niemiec i Anglii jego podopieczny nigdy nie był uczony gry defensywnej w sensie organizacji linii, ustawiania się itd., przez cały ten czas polegając wyłącznie na swoim instynkcie? Mówić o tym, jak w ostatnich miesiącach wciąż tylko 26-letni obrońca Bayernu poszedł do przodu? Przypominać, że w trakcie finału mistrzostw świata niejeden dziennikarz właśnie jego uznawał piłkarzem meczu? A może przypominać podobne szyderstwa,z którymi zderzali się nasi ulubieńcy, np. Jerzy Dudek w Liverpoolu czy Łukasz Fabiański w Arsenalu? Czy ich późniejsze występy nie przekonywały aż nadto dobitnie, że nie mieliśmy do czynienia z ofiarami losu?

Czytaj dalej

Uniesione brwi Carlo Ancelottiego (konkurs)

carlettoErnst Happel, Otmar Hitzfeld, Jupp Heynckes, José Mourinho, Carlo Ancelotti: trenerzy, którzy zdobywali Puchar Europy z więcej niż jednym klubem. Bob Paisley i Carlo Ancelotti: trenerzy, którzy zdobywali go trzy razy. Carlo Ancelotti: jedyny, który jako piłkarz i trener sięgał po niego pięciokrotnie (Frank Rijkaard wygrywał cztery razy, Pep Guardiola trzy). A przecież jeśli ktokolwiek dziś pyta o najsłynniejszych trenerów świata, najczęściej padają nazwiska Guardioli i Mourinho. No, może znajdzie się jakiś zagorzały anglofil, który wspomni jeszcze Alexa Fergusona, a futbolowi hipsterzy upierać się będą, że na przykład Guardioli nie byłoby bez lekcji pobieranych u Marcelo Bielsy. Owszem, jest także Louis van Gaal, który – pytany czy nie – sam się upomni o miejsce na panteonie. Wiele się mówi także o młodych, Jurgenie Kloppie i Diego Simeone. Zobaczcie sami: zdołałem już wymienić siedem nazwisk i założę się, że mógłbym jeszcze jakieś dorzucić, umieszczając Carlo Ancelottiego dopiero gdzieś u dołu pierwszej dziesiątki. Czas na uniesienie brwi po raz pierwszy: opowieść o najbardziej utytułowanym człowieku w historii europejskich pucharów jest opowieścią o człowieku najbardziej niedocenionym.

Unosimy te brwi, jeśli dobrze pamiętam, siedem razy – kilka powyższych zdań jest tylko pierwszym akapitem tekstu, który znalazł się w książeczce dołączonej do autobiografii obecnego trenera Realu, opublikowanej właśnie przez wydawnictwo SQN pod tytułem „Nienasycony zwycięzca”. Przyznam, że pożarłem tę książkę tak, jak sam Carlo Ancelotti pożarłby tortellini – pożarłem, zrozumiałem, że istnieje trzecia droga między Guardiolą a Mourinho, a potem spróbowałem tę trzecią drogę opisać. Jeśli chcecie i Wy dołączyć się do uczty, możecie wziąć udział w konkursie. Czytaj dalej