Archiwum autora: michalokonski

Steven Gerrard: długie pożegnanie

Jest i zawsze będzie legendą Liverpoolu. Trudno się dziwić: przyszedł do klubu jako ośmiolatek i został na następne dwadzieścia sześć lat, żeby w tym czasie rozegrać prawie siedemset spotkań i strzelić blisko dwieście goli, wygrać Ligę Mistrzów, dwa Puchary Anglii i trzy Puchary Ligi, Puchar UEFA i Superpuchar Europy – słowem wszystko, oprócz mistrzostwa kraju. Był wielkim piłkarzem, świetnym kapitanem, wzorem dla przyszłych pokoleń, nie tylko w Liverpoolu. Uff, skoro już to wszystko napisałem, mogę napisać także: zarówno dla niego, jak dla klubu dobrze, że odchodzi.

1. Zanim jednak o tym, wypada powspominać. Jest o czym, bo początki kariery dzieciaka z Whiston nie były bynajmniej proste. Zaczął treningi w klubie bardzo wcześnie, ale do debiutu w pierwszej drużynie musiało minąć dziesięć lat, w trakcie których kilka razy wydawało się, że jego przyszłość leży poza Anfield. Nawet do Manchesteru United trafił w pewnym momencie na testy; nigdy też nie grał w najmłodszych angielskich reprezentacjach, a już po debiucie nie zawsze potwierdzał swój talent, w pierwszym meczu rozgrywanym w wyjściowym składzie plątając się na przykład gdzieś po prawej stronie i daremnie próbując zatrzymać grającego wówczas w Tottenhamie Davida Ginolę. Przez kolejne dwa lata trapiły go kontuzje – rósł bardzo szybko, więc narzekał na plecy, przeszedł też kilka operacji pachwin – i w zasadzie „odpalił” dopiero w sezonie 2000/01, kiedy grał w niemal każdym meczu, strzelił dziesięć goli i wybrano go najlepszym młodym piłkarzem Premier League. Czytaj dalej

Uwaga, „Futbol jest okrutny” się przeprowadza

To był dobry mecz, żeby rozpoczynać nim blogowanie na nowej platformie. „Tygodnik Powszechny”, po piętnastoletniej współpracy z Onetem, jest internetowo na swoim – a „Futbol jest okrutny” jest na „Tygodniku”. Od dziś zapraszam więc na http://okonski.blog.tygodnikpowszechny.pl/ (dodajcie do ulubionych; archiwa z poprzednimi wpisami zostaną zmigrowane w najbliższym czasie), gdzie czeka już na Was cieplutki wpis o dzisiejszych cudach na White Hart Lane.bloglogo

 

 

Tottenham w czasie teraźniejszym

1. Najprościej byłoby pewnie spróbować załatwić rzecz jakimś żartem, powiedzieć na przykład, że prawdziwą wartość drużyny Mauricio Pochettino zweryfikuje już we środę Burnley, a w sobotę Crystal Palace (co zresztą zawsze może się okazać boleśnie prawdziwe). Albo przypomnieć któryś z przegranych na tym stadionie meczów z wcześniejszej fazy sezonu, ze Stoke, West Bromwich albo z Newcastle. Zauważyć, że rzeczy, które niepokoiły w ich trakcie, dotyczące kwestii naprawdę elementarnych, jak choćby właściwe przygotowanie do rozegrania meczu, bynajmniej nie zniknęły (kiedy Newcastle szykowało się już do rozegrania zabójczej akcji natychmiast po wznowieniu gry, piłkarze Tottenhamu sznurowali jeszcze buty, poprawiali getry i gawędzili ze sobą; dziś zanim za kontuzjowanego Masona wszedł Dembele, trzeba było grać w dziesiątkę przez pięć minut, a Belg w tym czasie dopiero zakładał ochraniacze, wciągał koszulkę itd.). Powiedzieć, że błąd Fazio przy prostym wyprowadzaniu piłki, przy stanie 4:1, był skandaliczny – i że nie był to pierwszy taki błąd tego obrońcy w tym sezonie, ba: nawet w tym meczu, w 25. minucie, jego podobna strata zakończyła się minimalnie niecelnym strzałem Oscara. Wtrącić przy okazji coś o stracie Bentaleba, po której Fazio desperacko powstrzymał akcję Hazarda. Marudzić na serię dogodnych sytuacji, jakie miała Chelsea zarówno przy stanie 4:2 (strzał Azplicuety, obroniony przez Llorisa), jak 5:2 (zanim trafił Terry, były okazje Ramiresa, Costy i Ivanovicia). Lękać się, że forma przyszła za wcześnie i że długo grać w tym tempie nie będzie się dało (zwłaszcza, że oprócz Premier League są jeszcze puchary – dla Tottenhamu mecz z Chelsea był już 31. w sezonie); wspomnieć na przykład, że u drużyn mistrza Mauricio Pochettino, Marcelo Bielsy, kryzys przychodzi zwykle późną wiosną. W ogóle znaleźć jak najwięcej dziur w całym, żeby na koniec sezonu, kiedy znów do miejsca czwartego zabraknie punktu czy dwóch, nie cierpieć nadmiernie. Jeszcze w trakcie meczu Rafał Stec zacytował mi zdanie z książki „Futbol jest okrutny” „okropnie źle znoszę moment, w którym moja drużyna wychodzi na prowadzenie – kiedy za chwilę je straci, będzie bardziej bolało” – w tym przypadku chodziłoby o rozciągnięcie chwili na kilka, góra kilkanaście tygodni. Czytaj dalej

Barańczak, Bird, Bale

Najpiękniejszy wiersz o sporcie, jaki kiedykolwiek napisano, wyszedł spod pióra Stanisława Barańczaka.

W oceanicznym ryku nabitej głowami hali

Boston Garden, w ekstazie górnych galerii po parter,

wbiegają truchtem, luźni, zblazowani, cali

w niby-leniwej glorii, pięć piętrowych panter;

długoręki Kevin McHale, sześć stóp i dziesięć cali

– brzmi jego pierwsza strofa; w kolejnych padają nazwiska Roberta Parisha, Dennisa Johnsona, Danny’ego Ainge’a i oczywiście Larry’ego Birda („z trybun »LA-RREE!!!«). Poeta składa hołd słynnej pierwszej piątce Boston Celtics, opisując tych kilkadziesiąt sekund, w trakcie których zawodnicy wstępują na parkiet, rozlega się gwizdek, a McHale zdobywa pierwsze dwa punkty. Oprócz długorękiego (wypada dokończyć frazę poety: „sześć stóp i dziesięć cali / ofensywnego geniuszu”), idzie „chmurny i uparty / wielkolud”. Dalej „piegowaty (…) mistrz błyskotliwych podań”, potem „cwany gówniarz z wyglądu, bezcenny / artysta strzałów z dystansu”, a wreszcie ten najsłynniejszy w historii drużyny, „kluchowaty, senny / blondas, w którym nikt by się nie domyślił żywej, / jedynej, wszystko dotąd zaćmiewającej legendy”.

Stanisław Barańczak umarł dziś, w wieku 68 lat, po długiej i ciężkiej chorobie. Piszę o nim na piłkarskim blogu, bo gdzieś muszę powiedzieć, że wiersz „Pierwsza piątka” ukształtował moje spojrzenie na sport i uprawiających go ludzi równie mocno, jak „Widokówka z tego świata”, „Co mam powiedzieć” oraz „Drogi kąciku porad” zdefiniowały moje metafizyczne niepokoje, a „Wrzesień 1967” – współtworzył wyobraźnię erotyczną (wszystkie te utwory pochodzą z jednego tomu, czytanego przeze mnie po raz pierwszy jakoś w ostatnich latach liceum). Zostawiając Pana Boga i miłość na boku: szło o urzeczenie błyskiem nieśmiertelności, zarezerwowanej, wydawałoby się, jedynie sztukom pięknym, i o tej nieśmiertelności przemijanie. Koszykarze z Bostonu – pisze Barańczak, również mnożąc paradoksy – „tylko trochę mniej niedoskonali / niż każdy, są doskonale kochani, nienawidzeni, są wyspą / wyrosłą nad obojętność. Na mgnienie. Tak, ale na mgnienie ocali / ich to, że wystają o głowę ponad tę resztę, to wszystko”. Czytaj dalej

Połowa MU, połowa Tottenhamu

W drugiej połowie nie chodziło o futbol – chodziło o przetrwanie”, powiedział Louis van Gaal po meczu Tottenham-MU i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zdanie to opisywało nie tylko drugą połowę spotkania z White Hart Lane, ale całą w gruncie rzeczy kolejkę, rozegraną zaledwie dwie doby po poprzedniej i pełną nieoczekiwanych wyników, z których najbardziej zdumiewający był oczywiście remis Manchesteru City na własnym boisku z Burnley. „Jest naukowo dowiedzione, że pełna regeneracja w okresie 48 godzin jest niemożliwa” – kontynuował Holender, przypominając, że FIFA i UEFA wykluczają możliwość grania co dwa dni, choć z drugiej strony to przecież jego decyzją było wystawienie dokładnie tej samej wyjściowej jedenastki po upływie zaledwie 43 godzin od zakończenia poprzedniego meczu (w historii MU zdarzyło się to po raz pierwszy od października 2012 – przez 85 kolejek kolejni menedżerowie Czerwonych Diabłów nie wahali się rotować składem). Dla porównania: Mauricio Pochettino wymienił czterech piłkarzy, a piąty, Benjamin Stambouli, grał w meczu z Leicester tylko jedną połowę – nic dziwnego, że z każdą minutą drugiej połowy przewaga Tottenhamu stawała się coraz wyraźniejsza; gospodarze po prostu byli w stanie biegać, gdy goście już tylko człapali.

strzalymutottfirsthalfCo nie zmienia faktu, że po pierwszych 45 minutach Manchester United mógł prowadzić nawet pięcioma bramkami: gospodarzy ratowały słupek, poprzeczka, minimalny spalony, a przede wszystkim doskonały Hugo Lloris, broniący strzały Younga, Falcao czy Rooneya oraz powstrzymujący będącego już sam na sam z nim van Persiego (załączony obrazek to wszystkie uderzenia MU z pierwszej połowy). Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że na tle wymagającego bądź co bądź rywala było to najlepsze 45 minut MU, jakie oglądałem w tym sezonie. Działało wszystko: trójka obrońców (jeszcze) nie popełniała błędów, Valencia i Young jako cofnięci skrzydłowi siali spustoszenie po obu stronach boiska, w środku Carrick ograniczał przestrzeń Eriksenowi, a Mata z Rooneyem dosłownie sterroryzowali Stamboulego i Masona. Wszystko, co działo się w środkowej strefie MU, było przedniej marki: rozciągające grę podania Maty i rajdy w poszukiwaniu przestrzeni między polami karnymi Rooneya, podania do napastników i ich zdolność do uwalniania się spod krycia Vertonghena czy Fazio – zabrakło jedynie goli.

Jako się rzekło jednak w drugiej połowie Tottenham zdołał przejąć kontrolę nad meczem – i tu z kolei należałoby może mówić o najlepszych 45 minutach gospodarzy w tym sezonie na tle wymagającego bądź co bądź rywala. O założonym wyżej pressingu, kolejnych odbiorach na połowie MU, a po przejściu gości na ustawienie 4-4-2 – już totalnej dominacji podopiecznych Mauricio Pochettino; gdyby Ryan Mason wykorzystał doskonałe podanie Kane’a albo gdyby Eriksen zdołał przyjąć długą piłkę za plecami obrońców MU (ewentualnie gdyby sędzia podyktował karnego za to, jak Rooney sprowadził Kane’a do parteru przy jednym z rzutów rożnych), odwrócenie ról mogło być całkowite.

kanemuWarto w tym kontekście wspomnieć o przygotowaniu fizycznym piłkarzy Tottenhamu. Mecz z MU był już ich trzydziestym spotkaniem w tym sezonie: 19 razy grali w Premier League, 3 razy w Pucharze Ligi i 8 razy w Lidze Europy, co wiązało się z podróżami do Grecji, Turcji, Serbii czy na Cypr. Dla porównania – goście mają za sobą dopiero 20 meczów (19 w Premier League i jeden w Pucharze Ligi); dziesięć spotkań mniej, średnio o dwa miesięcznie, a jaka różnica w świeżości… Nie wiem, oczywiście, czy podopieczni Pochettino nie spuchną w kwietniu, jak to zdarzało się w przeszłości drużynom mentora trenera Tottenhamu, Marcelo Bielsy – na razie jednak w każdym meczu biegają dużo więcej od rywali, a najlepszym symbolem ich, by użyć ulubionego słowa argentyńskiego trenera, „filozofii”, może być Harry Kane, nieustannie zbiegający do boków w oczekiwaniu na podania, próbujący rozpoczynać pressing na bramkarzu i obrońcach rywala, ale także świetnie podający kolegom (trzy wykreowane sytuacje; zobaczcie obrazek). Na puentę powiedzmy zatem, że Tottenhamowi do końca chodziło o futbol; kwestia przetrwania stanie na porządku dziennym w Nowy Rok podczas meczu z Chelsea.

Co miałem powiedzieć

A gdybym nie pisał wczoraj o Stanisławie Barańczaku, musiałbym przecież wspomnieć o:

– niezwykłym uroku spotkań rozgrywanych w śnieżycy (skądinąd: w twórczości autora „Podróży zimowej” jakże często pojawiało się słowo „śnieg”…); o tych wszystkich spowolnionych podaniach, o jeszcze efektowniejszych wślizgach, tęsknocie za pomarańczową piłką i zdjęciach, które w sam raz nadawałyby się na okładkę wydania drugiego rozszerzonego książki „Futbol jest okrutny”. Przypuszczam, że fakt, iż podsumowujące kolejkę Match of the Day otwierało spotkanie WBA-MC, zawdzięczamy nie dramaturgii samego meczu, tylko właśnie śnieżycy (no może jeszcze uzasadniał to nasz wspólny zachwyt Davidem Silvą i gol Hiszpana, mający lekkość Barańczakowego przekładu, czyli pokazujący, że dla wirtuozów rzeczy trudne wydają się banalnie proste).

– bramkarzach; zwłaszcza Adrianie z West Hamu, Greenie z QPR i Llorisie z Tottenhamu. Każdy interweniował fenomenalnie co najmniej kilka razy, a przecież pieski los tego fachu polega na tym, iż tylko Lloris kończył mecz jako zwycięzca (za to z rozbitą wargą). Co więcej: Green, który w pierwszej fazie meczu z Arsenalem obronił karnego, przy bramce Rosicky’ego mógł i powinien zachować się dużo lepiej.

– sędziowaniu; dyskutować można o co najmniej kilku decyzjach Andre Marrinera w meczu Sunderland-Hull (dwa niepodyktowane karne dla gospodarzy po zagraniach ręką Stephena Quinna i Alexa Bruce’a), ale także o incydencie Ivanović-Carroll i późniejszym spięciu między piłkarzami, o faulu Vertonghena na Vardym i ciągnięciu przez obrońcę Tottenhamu za koszulkę Ulloi – tylko idiotyczne zachowanie Oliviera Giroud spotkało się nie tylko z bezdyskusyjną czerwoną kartką, ale także arcysłuszną krytyką ze strony Arsene’a Wengera.

– o maszynach Chelsea (tu symbolem mógłby być oczywiście Nemanja Matić, tyleż asekurujący obrońców i rozbijający w pył akcje rywala w strefie środkowej, co rozpoczynający akcje własnej drużyny), o ustawianym w środku pola Rooneyu i ustawianym w ataku Sterlingu, o szczęściu Tottenhamu wreszcie, wyczerpanym dzięki słupkowi, poprzeczce i sędziemu ze stadionu King Power na jakąś dekadę do przodu

Musiałbym to zrobić, musiałbym o tym wszystkim wspomnieć, gdybym nadal nie zajmował się Barańczakiem, przygotowując do noworocznego numeru „Tygodnika Powszechnego” dodatku poświęconego zmarłemu wczoraj poecie. Skądinąd: w ramach twórczości niepoważnej autor „Widokówki z tego świata” zajmował się również szukaniem polskich rymów do nazwy ukochanej mej drużyny. „To ten cham” wszyscy znacie, spróbujcie jednak przebić „Totem pcham”…

Barańczak, Bird, Bale

Najpiękniejszy wiersz o sporcie, jaki kiedykolwiek napisano, wyszedł spod pióra Stanisława Barańczaka.

W oceanicznym ryku nabitej głowami hali

Boston Garden, w ekstazie górnych galerii po parter,

wbiegają truchtem, luźni, zblazowani, cali

w niby-leniwej glorii, pięć piętrowych panter;

długoręki Kevin McHale, sześć stóp i dziesięć cali

brzmi jego pierwsza strofa; w kolejnych padają nazwiska Roberta Parisha, Dennisa Johnsona, Danny’ego Ainge’a i oczywiście Larry’ego Birda („z trybun »LA-RREE!!!«). Poeta składa hołd słynnej pierwszej piątce Boston Celtics, opisując tych kilkadziesiąt sekund, w trakcie których zawodnicy wstępują na parkiet, rozlega się gwizdek, a McHale zdobywa pierwsze dwa punkty. Oprócz długorękiego (wypada dokończyć frazę poety: „sześć stóp i dziesięć cali / ofensywnego geniuszu”), idzie „chmurny i uparty / wielkolud”. Dalej „piegowaty (…) mistrz błyskotliwych podań”, potem „cwany gówniarz z wyglądu, bezcenny / artysta strzałów z dystansu”, a wreszcie ten najsłynniejszy w historii drużyny, „kluchowaty, senny / blondas, w którym nikt by się nie domyślił żywej, / jedynej, wszystko dotąd zaćmiewającej legendy”.

Stanisław Barańczak umarł dziś, w wieku 68 lat, po długiej i ciężkiej chorobie. Piszę o nim na piłkarskim blogu, bo gdzieś muszę powiedzieć, że wiersz „Pierwsza piątka” ukształtował moje spojrzenie na sport i uprawiających go ludzi równie mocno, jak „Widokówka z tego świata”, „Co mam powiedzieć” oraz „Drogi kąciku porad” zdefiniowały moje metafizyczne niepokoje, a „Wrzesień 1967” – współtworzył wyobraźnię erotyczną (wszystkie te utwory pochodzą z jednego tomu, czytanego przeze mnie po raz pierwszy jakoś w ostatnich latach liceum). Zostawiając Pana Boga i miłość na boku: szło o urzeczenie błyskiem nieśmiertelności, zarezerwowanej, wydawałoby się, jedynie sztukom pięknym, i o tej nieśmiertelności przemijanie. Koszykarze z Bostonu – pisze Barańczak, również mnożąc paradoksy – „tylko trochę mniej niedoskonali / niż każdy, są doskonale kochani, nienawidzeni, są wyspą / wyrosłą nad obojętność. Na mgnienie. Tak, ale na mgnienie ocali / ich to, że wystają o głowę ponad tę resztę, to wszystko”.

A więc można tak pisać, zdumiewałem się wtedy, młodszy o ćwierć wieku? A więc można podnosić sport na wyżyny poezji? A więc można być pisarzem, tłumaczem, wykładowcą uniwersyteckim i działaczem opozycji demokratycznej, a zarazem namiętnym kibicem? Ależ oczywiście, że można. Równo dwadzieścia lat temu, w świątecznym numerze „Tygodnika Powszechnego” z 1994 roku opublikowaliśmy wywiad z Barańczakiem, w którym poeta przekonywał, że koszykówka jest sztuką całą gębą i pełnym sensie tego słowa. Pamiętam, że namawialiśmy go wtedy z Adamem Szostkiewiczem na esej o NBA – wyścig z postępującą chorobą nie pozwolił mu już oderwać się od tego, co było dlań najważniejsze: tłumaczeń Szekspira, podczas rozmowy mówił jednak o związkach między grą i poezją. „Jeżeli tę ostatnią uczeni definiują jako taką formę organizacji języka, która stanowi uporządkowanie »naddane«, służące tylko własnym celom, a nie trywialnej potrzebie porozumienia się – to cóż innego robi Jordan, kiedy, wisząc w powietrzu w trakcie wyskoku, nie wkłada po prostu piłki do kosza prawą ręką, co mógłby zrobić bez trudu i czym zdobyłby dla drużyny bez ryzyka dwa punkty, ale przekłada piłkę nad koszem do ręki lewej i dopiero wtedy wrzuca? To przecież to samo, co rym w poezji, nawet nie zwykły rym, ale rym wewnętrzny. Ale o wersyfikacji to już może przy innej okazji…”.

Innej okazji nie było. Zza Oceanu dobiegały smutne wieści o postępach choroby wielkiego poety i tłumacza. Jego ukochana drużyna w tamtym składzie przestała istnieć – kiedy rozmawialiśmy, z pierwszej piątki grał już tylko Danny Ainge, ale poza Bostonem; zmarł Reggie Lewis, zachorował Magic Johnson, Michael Jordan także pożegnał się ze sportem. Została przebijająca coraz częściej w moim okołopiłkarskim pisaniu świadomość, że wszyscy na mgnienie jesteśmy. I że niektórych ocali to, iż wystawali o głowę „ponad tę resztę, to wszystko” nie tylko celniej strzelając lub lepiej podając, ale czasem dodając również owo „uporządkowanie »naddane«”: kroczki cwanego gówniarza Ronaldo, piętę chmurnego i upartego Ibrahimovicia, przewrotkę kluchowatego Rooneya, rabonę artysty strzałów z dystansu Lameli. Serduszko Bale’a, „Albę lodówkową” Barańczaka. Piłkę nożną, koszykówkę, poezję – ponad obojętność.

Liverpool-Arsenal, czyli wart Pac Pałaca

Może przejadłem się niedzielnym obiadem, a może za dużo oglądałem piłki w tym roku, ale rozegrany dzisiejszego popołudnia mecz Liverpoolu z Arsenalem głównie mnie irytował. Cóż z tego, że emocje do setnej minuty, cóż z tego, że dużo strzałów, cóż z tego, że walka, wślizgi, faule i kartki (włącznie z czerwoną), cóż z tego, że rozcięta koszulka i krwawiąca pierś Cazorli albo szyta na boisku głowa Skrtela. Cóż z tego, że zespół grający w dziesiątkę był w stanie odrobić straty, a polski bramkarz popisał się kilkoma dobrymi interwencjami (choć zwróćcie uwagę: raczej odbijał piłkę do boku niż ją łapał…). W zasadzie każdy z tych punktów można by zakwestionować – nawet dobrą grę Szczęsnego, który niepotrzebnym wyjściem poza pole karne (którym to już w trakcie kariery na Wyspach?) o mało nie doprowadził do straty gola. Albo konsekwencję sędziego, który mógł pokazać drugą żółtą kartkę Flaminiemu za brutalne wejście w Lallanę. Gdyby Francuz wyleciał, nie odegrałby piłki do Debuchy’ego przy wyrównującej bramce dla Arsenalu…

Irytował mnie ten mecz najpierw z powodu frajerstwa Liverpoolu. Gospodarze zaczęli świetnie, mieli gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki (blisko 80 proc. po pierwszym kwadransie), ich akcje – po fazie cierpliwego rozgrywania na własnej połowie – błyskawicznie przechodziły przez trójkę pomocników Arsenalu, zwłaszcza dzięki zejściom do środka Coutinho, Lallany i szybkiego Markovicia, którzy bez problemu odnajdywali sporą przestrzeń przed polem karnym gości. Prowadzenie Liverpoolu jednak, uzyskane po stracie Giroud i szybkiej wymianie Coutinho z Hendersonem, było tyleż zasłużone, co krótkotrwałe. Oto powód do irytacji: kolejny stały fragment gry, z którym na Anfield Road nie potrafią sobie poradzić, pierwsza groźna sytuacja dla gości i wyrównujący gol Debuchy’ego. Co robił kryjący Francuza Skrtel? Na to pytanie mógłby odpowiedzieć jedynie Mertesacker, równie jak Słowak zagubiony we własnym polu karnym podczas akcji dającej Liverpoolowi wyrównanie. Zagubiony? Ba, sprawiający wrażenie przestraszonego faktem, że może zostać trafiony piłką (na krążących w sieci zdjęciach gigantyczny stoper mistrzów świata wręcz kuli się w obliczu zagrożenia…).

Frajerstwo Arsenalu było w związku z tym kolejnym powodem do irytacji. Prowadzili już po tym, jak Giroud dołożył drugiego gola dzięki jednemu z nielicznych wyjść gości w drugiej połowie. Mieli przewagę jednego zawodnika (pierwszą żółtą kartkę Boriniego powinno się pokazywać we wszystkich piłkarskich szatniach, ku przestrodze, jak może skończyć się okazywanie frustracji po niekorzystnej decyzji sędziego). Zawsze cieszyli się marką zespołu, który bez problemu potrafi utrzymać się przy piłce, zwłaszcza w trakcie nerwowej końcówki. I co? I całkowicie oddali gospodarzom inicjatywę, z każdą minutą cofając się coraz głębiej i wybijając piłki coraz rozpaczliwiej. To naprawdę nie wymagało żadnej filozofii, poza powierzeniem opieki nad futbolówką tym, którym ona nie przeszkadza, np. jednemu z lepszych dziś w drużynie Cazorli.

A może tak naprawdę irytowałem się, bo przystępując do oglądania tego meczu liczyłem na możliwość uwolnienia się od stereotypów: atakującego niemal bez przerwy, ale nieskutecznego (w ostatnich 3 meczach 61 strzałów, ale tylko 21 celnych i tylko 2 zakończone golem), a na domiar złego fatalnie broniącego się Liverpoolu oraz dekoncentrującego się w końcówkach, słabego psychicznie (Wenger mówił po meczu, że mieli w tyle głowy niedawny pogrom na tym stadionie) i coraz słabiej operującego piłką Arsenalu (36,5 proc. posiadania piłki w meczu to najgorsza statystyka tego zespołu od 11 lat). Może irytowałem się też, przewidując lekturę powielających kolejne stereotypy sprawozdań: mówiących o szczęściu, które wreszcie uśmiechnęło się do Liverpoolu i odwracających uwagę od problemów, które dzięki temu remisowi wcale nie zniknęły, albo podkreślających, że punkt wywieziony z Anfield jest w gruncie rzeczy osiągnięciem Kanonierów, zwłaszcza w obliczu lutowego 5:1.

Owszem, podobało mi się, że gospodarze zagrali trójką obrońców – choć system ten sprzyjał bardziej grającemu po lewej Markoviciowi, niż operującemu po prawej Hendersonowi. Owszem, cieszyła mnie swoboda, z jaką poruszał się Gerrard (choć to przecież on stracił piłkę przed drugim golem Arsenalu). Owszem, myślę, że eksperyment ze Sterlingiem na szpicy wart jest kontynuowania bardziej niż stawianie z przodu na wieżowca Lamberta, przynajmniej do czasu, gdy zdrowy będzie Sturridge (nie jestem natomiast przekonany, czy Jones jest lepszym bramkarzem od Mignoleta). Ale żadnych zachwytów nie jestem w stanie z siebie wydobyć. Czwarte miejsce na koniec sezonu wciąż pozostaje do wzięcia.

PS. To, że rzadziej bloguję, nie oznacza bynajmniej, że rzadziej piszę o piłce. Zaglądajcie na profil Facebookowy „Futbol jest okrutny”, żeby sprawdzać moje pozablogowe aktywności – w tym tygodniu polecam zwłaszcza zajmujący aż pięć kolumn świątecznego numeru „Tygodnika Powszechnego” portret Guardioli. Zaglądajcie tym bardziej, że z publikacją „TP” wiąże się konkurs, ogłoszony właśnie na Facebooku, w którym stawką jest kilka naprawdę dobrych książek.

Van Gaal w górę i Rodgers w dół

O jedną porażkę za daleko? Media przykładają nóż do szyi Brendana Rodgersa mniej więcej z tą samą intensywnością, z jaką jeszcze dwa miesiące temu kwestionowały kiepskie, ba: najgorsze w historii występów w Premier League, rozpoczęcie sezonu Manchesteru United. Czytacie tego bloga wystarczająco długo, żeby znać stosunek gospodarza do pochopnego zwalniania menedżerów, czytacie na tyle uważnie, żeby pamiętać, iż opisywał lanie, jakie Liverpool sprawił na tym stadionie gospodarzom marne 9 miesięcy temu. Co najważniejsze: oglądaliście dzisiejszy mecz, a zapewne także poniedziałkowe spotkanie Southampton-MU, więc widzieliście, że bronić nie umieją się obie drużyny (Gary Neville po tym, jak Czerwone Diabły cudem wykręciły się od porażki z dominującym absolutnie Southamptonem, mówił, że czeka nas pojedynek z ligi niedzielnej, czytaj: amatorskich rozgrywek, w których panowie z brzuszkami nie nadążają z żadnym wślizgiem. Faktycznie zresztą, spóźnionych wślizgów i idących za tym żółtych kartek było całkiem sporo.

Miał więc Manchester United dużo szczęścia, i w poniedziałek, i dzisiaj. Wtedy 3 strzały na bramkę (przy 15 Southamptonu) i dwa gole. Teraz 11 strzałów, większość zresztą w końcówce (przy 19 Liverpoolu) i trzy bramki. Atakujący gości wielokrotnie znajdowali sobie miejsce pomiędzy trójką obrońców – sam wprowadzony po zejściu Lallany Balotelli mógł strzelić trzy gole, ale minimalnie pudłował bądź powstrzymywał go fantastyczny de Gea. Zanim zaczęły padać bramki dla MU – druga, przyznajcie, w okolicznościach kontrowersyjnych, bo spalony Maty był gigantyczny – świetną sytuację miał powstrzymany przez Hiszpana Sterling. To był pierwszy kluczowy moment, kolejny nadszedł tuż po przerwie, gdy de Gea obronił strzał Balotellego. Fakt, że piłkarzem meczu, w którym jedna z drużyn strzeliła trzy gole, został ostatecznie jej bramkarz, coś w końcu mówi.

Może jednak nie ma co wybrzydzać, kiedy podopieczni Louisa van Gaala wygrali właśnie szósty mecz z rzędu. Taka seria, że będę mówił oczywistości, niezdarzająca się często, ma ogromne znaczenie dla atmosfery w zespole, pewności siebie zawodników, wiary w nowego trenera – kiedy w kolejnym spotkaniu zdarzy im się np. przegrywać do przerwy, trener będzie się miał do czego odwołać. A że w zwycięstwie pomógł błąd sędziego liniowego, piłkarze MU nie będą już pamiętać – w nieskończoność będą za to wspominać trzeciego gola, po kontrze jak za czasów Aleksa Fergusona: szybkiej, granej szeroko, cholernie bezlitosnej.

Oczywiście nie byłoby tej bramki bez błędu Dejana Lovrena. Siedząc nad wielkim tekstem o Pepie Guardioli do świątecznego „Tygodnika Powszechnego” nie miałem czasu dłubać w tabelkach, ale podejrzewam, że kupiony za 20 milionów z Southamptonu stoper przewodzi już w ligowej statystyce indywidualnych błędów prowadzących do utraty gola, i nie zdziwiłbym się, gdyby Brendan Rodgers zrezygnował na jakiś czas z jego usług, tak samo jak zrobił to z Simonem Mignoletem (inna sprawa, że zmiennik Belga, Brad Jones, nie popisał się przy pierwszym golu dla MU). Tylko czy ma wielkie pole manewru? Czy jego dzisiejszych planów, tak samo jak w przypadku van Gaala ufundowanych na trzyosobowej defensywie, nie pokrzyżowała kontuzja Johnsona? Czy amerykańscy właściciele kupią mu jeszcze jednego obrońcę po tym, jak kosztowne transfery Lovrena, a wcześniej np. Sakho, okazały się aż tak nieudane?

Gry trójką obrońców piłkarze van Gaala wciąż się uczą (trudno się dziwić: z Southamptonem zestawiono ją z kompletnie innych zawodników…), ale w takim meczu jak dzisiejszy pozwoliła ona szaleć na skrzydłom Valencii i Youngowi – szczerze mówiąc zapomniałem już, że potrafią prezentować się tak dobrze, zwłaszcza ten pierwszy. W połączeniu z błyszczącymi w środku pola Rooneyem i Matą, z szybkością młodego Wilsona (narzekał ktoś niedawno, że MU traci tożsamość, zamieniając się w korporacyjny produkt, a tu proszę: wychowanek zamiast siedzącej na ławce megagwiazdy…), odnalezioną skutecznością van Persiego i spokojem Carricka daje to drużynę wyprowadzoną z Moyesowskiej smuty (a przecież panowie di Maria, Herrera, Falcao czy Rojo wciąż pozostają w rezerwie albo się leczą). Co do Rodgersa: wciąż szuka rozwiązań na wyjście z kryzysu i nie wszystkie te poszukiwania (np. ustawienie Sterlinga na szpicy) zasługują na krytykę. Zgoda: odpadł z Ligi Mistrzów i – sądząc z bieżącej sytuacji w tabeli – będzie mu ciężko do niej wrócić, ale zwalnianie go z pracy byłoby ostatnią rzeczą, której Liverpool potrzebuje.

Oczywiście powinien wygrać we środę z Bournemouth…

Ekstraklasa chaosu

Abject Arsenal, Lacklustre Liverpool, Toothless Tottenham, generalnie: królestwo chaosu, ta Premier League. Błędy w obronie (nawet w niepokonanej dotąd Chelsea ni stąd, ni zowąd myli się Cahill, a przy okazji dowiadujemy się, że z 13 bramek utraconych przez tę drużynę w obecnym sezonie ekstraklasy, prawie trzy czwarte padło po zagraniu ze skrzydła) i błędy w ataku (Soldado bynajmniej się nie przełamał przed tygodniem – w meczu z Crystal Palace nie wykorzystał co najmniej trzech dobrych sytuacji). Bałagan w sztabach medycznych (plaga kontuzji w MU od początku rozgrywek nie ma sobie równych) i w sędziowaniu (co wyprawiał Andy Marriner w meczu MC-Everton: jak mógł nie wyrzucić z boiska Mangali i być może również Fernando, jakim cudem pokazał żółtą kartkę Barkleyowi, a zwłaszcza na jakiej podstawie podyktował karnego dla gospodarzy?)… Jeden tylko weekend, a przykładów co niemiara – sam nie wiem, od którego zacząć.

Może właśnie od porażki Chelsea i zwycięstwa Newcastle? Tu o chaosie w szeregach gospodarzy mogłoby świadczyć to, że po raz kolejny Alan Pardew nie trafił z zestawieniem wyjściowej jedenastki i musiał się wspierać zmianami. Podczas serii ostatnich zwycięstw Srok często o wyniku przesądzały gole zawodników wprowadzanych z ławki – dość wspomnieć spotkanie z Tottenhamem, które przyniosło przełamanie wcześniejszej złej passy, i wejście Sammy’ego Ameobiego. W sobotę marsz Chelsea powstrzymał rezerwowy Papiss Cisse, który sam nadaje się na symbol chaosu, bo dopiero w tym sezonie wraca do bajecznej formy sprzed trzech sezonów (choć wypada zwrócić uwagę, że ruchliwy Perez, który grał od pierwszej minuty, również sprawiał obrońcom z Londynu masę kłopotów). Gościom wyraźnie brakowało Maticia – zastępujący go Mikel ani nie ma tej prezencji w walce o piłkę, ani nie czyta gry w sposób tak perfekcyjny – dość powiedzieć, że przed polem karnym Courtois wiele razy ziała wyrwa, w której odnajdywali się szybcy i agresywni gracze Newcastle. A może – i jest to również przypadek Tottenhamu podczas meczu z Crystal Palace – Chelsea odczuwała trud trzeciego spotkania, rozgrywanego w ciągu dziewięciu dni? Jak do tej pory Jose Mourinho rotuje składem w sposób więcej niż umiarkowany…

Nie, z pewnością lepiej zacząć od pierwszych dziewiętnastu sekund meczu Stoke z Arsenalem (łączy je to, że rozgrywane były na stadionach niegościnnych dla Wengera i Mourinho: na Britannia menedżer Kanonierów wygrał tylko raz, na St. James’ Park trener Chelsea – ani razu). Albo od – jakże charakterystycznych dla podopiecznych Wengera – kartek Caluma Chambersa. Ostatecznie od informacji, że w całym spotkaniu ze Stoke czterech obrońców Arsenalu zanotowało JEDEN udany wślizg, a blisko dwumetrowy Per Mertesacker wygrał tylko jeden pojedynek główkowy. Jak nie cenię komentarzy Alana Shearera, we wczorajszym Match of the Day trafił w punkt: jadąc do Stoke, a potem widząc w wyjściowym składzie Petera Croucha musisz nastawić się na walkę, także walkę w powietrzu – a w ciągu pierwszych dziewiętnastu sekund przegrywasz z nim trzy starcia. To masakra, co wyprawia niekiedy Arsenal w grze obronnej, i trudno się dziwić tym fanom Kanonierów, którzy kłócąc się o przyszłość drużyny pod Arsenem Wengerem niemal pobili się po meczu przed stadionem.

Powtarzalność problemów, występujących u podopiecznych Wengera jest co najmniej zastanawiająca. Są wśród nich kwestie dyscyplinarne, kłopoty z koncentracją, są wreszcie bramki tracone po stałych fragmentach gry. Stoke przez cały ten sezon nie strzeliło jeszcze gola w ten sposób; żeby się udało, musiał dopiero przyjechać stosujący krycie strefowe Arsenal – i pięciu jego graczy musiało ruszyć do tej samej piłki. Do Mertesackera, ośmieszanego przez znakomitego Krkicia (spodziewał się ktoś, że ten sprowadzony z Barcelony konus odnajdzie się wśród piłkarzy pokroju Adama, Bardsleya, Mosesa, Shawcrossa czy Sidwella?), do niespokojnego Chambersa, niedoświadczonego Bellerina i spóźnionego przy dośrodkowaniu przed drugim golem Gibbsa dołóżmy jeszcze Martineza, który nadal zastępuje Szczęsnego – przy pierwszej bramce Stoke Crouch wyczekał, aż bramkarz się położy i dopiero wtedy uderzył.

Spróbujmy ten chaos uporządkować, rzucając okiem na zdobycze punktowe drużyn z czołówki po 15 kolejkach poprzednich sezonów. Otóż dwa lata temu, w sezonie 2012/13, lider, Manchester United, miał te same 36 punktów co zgromadziła dziś Chelsea. Wicelider (i wtedy, i dziś MC) miał te same 33 punkty. Trzecia w tabeli Chelsea zdobyła o dwa punkty więcej niż obecnie West Ham, czwarty Tottenham – te same 26 punktów, co czwarty dziś Southampton. Rok temu pierwsza czwórka miała odpowiednio: 35, 30, 30 i 29 punktów. Trzy lata temu MC miało punktów 38, a ścigające go MU – 36. Wygląda na to, że ten sezon nie jest bynajmniej wyjątkowy i nawet statystykami Chelsea niekoniecznie musimy zachwycać się już w tym momencie.

Więcej mówi oczywiście zestawienie zdobyczy punktowych drużyn, o których słabszej postawie się obecnie rozpisujemy: rok temu po 15 kolejkach Liverpool miał 30 punktów, aż 9 punktów więcej niż dzisiaj, Arsenal 35, czyli o 12 punktów więcej niż obecnie, Tottenham zaś – 27, czyli 6 punktów więcej niż dziś (Manchester United pod van Gaalem ma o 3 punkty więcej niż pod Moyesem w tej samej fazie sezonu). Jasne, że i tu rzecz można niuansować, zwracając uwagę na fakt, że różnie układają się w poszczególnych latach kalendarze rozgrywek (ktoś może mieć w pierwszej fazie sezonu skumulowane wyjazdy do najgroźniejszych drużyn ligi), coś jednak widać. Niezależnie od pytania, czy i kiedy spuchną West Ham, Southampton, a może także Newcastle, fani Arsenalu, Liverpoolu i Tottenhamu mają się czym martwić. No, ci ostatni zawsze mają się czym martwić.