Archiwum autora: michalokonski

Luís André Pina Cabral Villas-Boas

Eksperta od piłki portugalskiej udawać nie zamierzam: Porto pod Villas-Boasem w meczu ligowym nie widziałem ani razu, w Lidze Mistrzów i Lidze Europy oglądałem ich wszystkiego pięć razy (z czego dwa razy przeciwko Arsenalowi), do tego doliczam jeden mecz towarzyski przed rozpoczęciem sezonu. Nic dziwnego, że pierwszym, co rzuca mi się w oczy, kiedy patrzę na cv tego chłopaka (wybaczcie to słowo, ale w końcu mówię o kimś młodszym o 7 lat…) jest data urodzenia. Nowy menedżer Chelsea jest zaledwie kilka miesięcy młodszy od Lamparda czy Drogby, a większość piłkarzy z dłuższym stażem w klubie pamięta go jako kolesia, który dostarczał im dvd z informacjami o kolejnym przeciwniku (rzućcie okiem na jedną z moich najstarszych fiszek na jego temat). Nie, żebym miał coś przeciwko młodości. Zwracam uwagę na wiek nowego menedżera Chelsea, bo mam wrażenie, że pasuje on do wizerunkowego pomysłu Romana Abramowicza: oto wschodząca gwiazda świata trenerskiego, mimo zaledwie dwuletniego stażu w roli trenera pierwszej drużyny opromieniona już sukcesem w europejskich pucharach (czuły punkt właściciela, jak wiemy…) nada starzejącej się kadrze nowy wigor i dynamikę. Z drugiej strony, być może Rosjanin liczy, że młodzieńca łatwiej kontrolować niż takich facetów jak Ancelotti czy Hiddink.

Wszystkie anegdoty o Villas-Boasie znajdziecie w prasie codziennej: jak to jako nastolatek mieszkał w tym samym apartamentowcu, co Bobby Robson i któregoś dnia skorzystał z okazji, żeby wrzucić do jego skrzynki pocztowej (według innych wersji: wsunąć pod drzwi) dobrze udokumentowaną opinię przeciwko trzymaniu poza składem jednego ze środkowych napastników. Jak w wieku 21 lat trenował reprezentację Wysp Dziewiczych. Jak w Chelsea doprowadził Departament Obserwacji Przeciwnika do doskonałości (to jemu przypisuje się ów słynny raport o Newcastle, podobnie jak przedmeczowe efektowne prezentacje na power poincie). Jak skazywaną na spadek z ligi Academicę wyprowadził na 11 miejsce w tabeli. Jak w Porto odbudowywał drużynę po odejściu Raula Meirelesa i Bruno Alvesa (co ważne w kontekście Chelsea: znacznie przy tym odmłodził kadrę!). Jak – to również istotne, kiedy mówimy o zespole ze Stamford Bridge – w Porto z powodzeniem stosował ustawienie, które Londyńczykom zaaplikował Jose Mourinho, z przypominającymi nieco Drogbę i Anelkę Falcao i Hulka.

W prasie codziennej znadziecie też kolumny liczb: 13 milionów funtów przeznaczonych na wykupienie Villas-Boasa z Porto, zsumowane z kwotami przeznaczonymi na zatrudnianie i wypłacanie odszkodowań za zwolnienie jego poprzedników złoży się na 70 milionów (w prasie znajdziecie też oczywiście spekulacje na temat piłkarzy, których nowy menedżer sprowadzi do klubu; pierwsze nazwiska, jakie padają, to Moutinho i Falcao, wyceniani na, bagatela, kolejne 50-70 milionów). Czy rzucając na stół takie pieniądze Roman Abramowicz nareszcie wykaże się cierpliwością i nie wyrzuci menedżera z pracy po roku, jeśli ten ośmieli się nie zapewnić mu triumfu w Lidze Mistrzów, a przynajmniej zwycięstwa w Premier League? Wiemy, że Luís André Pina Cabral Villas-Boas umie radzić sobie z presją (miał się od kogo uczyć…) i że umie odwrócić losy meczu (statystyki pokazują, że jego zespoły lepiej grają po przerwie niż przed). Możemy założyć, że znajdzie wspólny język z Terrym i liderami szatni, i że nie będzie się przejmował narzucającymi się porównaniami z Wyjątkowym. Jednak wiele wskazuje na to, że w Chelsea, która w najbliższych miesiącach znacząco przebuduje skład, potrzebować będzie czasu na zaprowadzenie swoich porządków. Pytanie, czy dostanie go więcej niż rok, jest właściwie jedynym pytaniem, jakie dziś sobie zadaję.

Wierny Roberto

Tak, wiem: w rzeczywistości wygląda to kompletnie inaczej. W rzeczywistości mamy do czynienia z bandą nielojalnych chciwców, pazernych na „kaskę i respekcik”, jak to ujął z właściwą sobie precyzją jeden z moich młodszych kolegów. W rzeczywistości wystarczy jeden telefon od agenta, a potem cicha rozmowa w apartamencie hotelowym z prezesem potężnego klubu, żeby wszystkie dotychczasowe słowa, a choćby i pisemne umowy, przestały mieć znaczenie. Nie muszę wymieniać nazwisk, jeśli kiedykolwiek kibicowaliście jakiejś drużynie, przerabialiście to na własnej kibicowskiej skórze. Jeśli chodziło o Portsmouth – zadzwonił Tottenham, jeśli chodziło o Tottenham – zadzwonił Manchester United, jeśli chodziło o Manchester United – zadzwonił Real, jeśli chodziło o Real – zadzwoniła Barcelona, jeśli chodziło o Barcelonę – zadzwonił Milan itd., itp. I wszystko jedno, czy mówimy o piłkarzach, czy trenerach.

To dlatego dzisiejsza wiadomość o tym, że Roberto Martinez odrzucił ofertę Aston Villi i przedłużył kontrakt z Wigan wydaje się pochodzić z nierzeczywistości. Oto młody, ambitny menedżer, coraz powszechniej doceniany na Wyspach i poza nimi, prowadzący klub o najkrótszej historii spośród zespołów ekstraklasy; klub od lat z najwyższym trudem utrzymujący się w Premier League (w tym sezonie od pierwszej kolejki znajdował się w strefie spadkowej, a o jego utrzymaniu zadecydowały ostatnie minuty ostatniej kolejki) i od lat borykający się z tymi samymi barierami wzrostu (mały stadion w niedużym mieście, niewielki budżet na transfery i pensje), otrzymuje propozycję od klubu o wspaniałej tradycji, z nieporównanie większym zapleczem kibicowskim i ekonomicznym, a przede wszystkim: z nieporównanie większym potencjałem piłkarskim – nawet jeżeli Ashley Young, a zapewne i Stewart Downing zdecydują się na odejście. Zamiast kolejnego roku walki o przetrwanie na wejście dostaje perspektywę bezpiecznego środka tabeli, a jeśli zdoła potwierdzić swój menedżerski kunszt – może awansu do europejskich pucharów. Otrzymuje lepsze pieniądze, lepszych piłkarzy, jego mecze (częściej pokazywane w telewizji) obsługują lepsi dziennikarze… Wytężcie wzrok i znajdźcie powody, żeby odmówić.

Roberto Martinez znalazł. „Przez ostatnie dwa lata prezes bardzo mnie wspierał i był bardzo lojalny – nadszedł czas, żebym to ja go wsparł i był lojalny wobec niego” – powiedział 37-letni menedżer, skądinąd (co zapewne nie jest tu bez znaczenia) były piłkarz Wigan. Ma w swojej karierze porażkę 9:1 z Tottenhamem, po której wraz z piłkarzami zdecydował się na zwrócenie kosztów podróży podróżującym do Londynu kibicom, i kolejne potężne lanie w tym mieście (8:0 z Chelsea), ale mimo tamtych cięgów nie zrezygnował z przywiązania do ofensywnej, technicznej piłki. Nawet jednak, gdyby lubił futbol siłowy i toporny, byłby dziś bohaterem mojego romansu. Pal licho, że w rzeczywistości wygląda to zupełnie inaczej.

Jol: zachwyty i wątpliwości

Mam dla niego mnóstwo sympatii. Jego przyjście do Tottenhamu, w 2004 r., zbiegło się z ważnymi zmianami w moim życiu i miałem poczucie, że jakoś tym zmianom towarzyszył. Już pierwszy jego mecz w roli menedżera, z Arsenalem na White Hart Lane, stał się klasykiem nawet jak na zawyżone standardy meczów derbowych: drużyna przegrała wprawdzie, ale po kapitalnym meczu, a wynik 4:5 zapowiadał, że po czasach ultradefensywnego Jacquesa Santiniego naprawdę idzie nowe.

Jak było dalej, mniej więcej pamiętamy. Wielka forma Robbiego Keane’a, wybitna gra Michaela Carricka (którego Santini w ogóle nie wystawiał i który w Manchesterze United nie wzbił się już na ten poziom), debiut Michaela Dawsona, pojawienie się na White Hart Lane Edgara Davidsa, a w końcu zatruta lazania, która – zjedzona w podlondyńskim hotelu przed ostatnim meczem sezonu – pozbawiła zespół szans na grę w Lidze Mistrzów. Ładny, ofensywny futbol i świetna gra obronna (w sezonie 2005/06 tylko 38 straconych bramek w lidze), przełamanie klątwy Chelsea, świetne mecze Berbatowa, który z Keanem tworzył wówczas najlepszy duet napastników w ekstraklasie, ale też Lennona, Robinsona (gol w meczu z Watfordem!), kolejny klasyk, czyli wygrany 3:4 mecz z West Hamem… W sumie dwukrotnie piąte miejsce w lidze, pierwsze od lat doświadczenia gry w europejskich pucharach, sukcesy transferowe (to Jol przekonał Garetha Bale’a, że Tottenham jest dla niego lepszym miejscem od Manchesteru United – sześciu piłkarzy, którzy jesienią pokonali Inter na White Hart Lane, debiutowało w klubie za jego czasów). Oraz, co jak na standardy Tottenhamu naprawdę było sporym osiągnięciem: poczucie, że już nikt się z nas nie śmieje.

Czy to musiało się tak skończyć? Tottenham kiepsko zaczął rozgrywki 2007/08, a prasa sfotografowała jego przedstawicieli podczas rozmów z Juande Ramosem, który poprzedniej wiosny jako trener Sevilli wyeliminował drużynę z Pucharu UEFA. Od tamtej pory Jol uchodził za człowieka skazanego – dyrektor sportowy Damien Comolli kopał pod nim dołki, dziennikarze i zawodnicy spekulowali, ile jeszcze zostało mu czasu, aż w końcu nadszedł dzień meczu Pucharu UEFA z Getafe, kiedy wiadomość o jego zwolnieniu przedarła się na trybuny jeszcze w trakcie gry, co dało efekt zaiste surrealistyczny: właściwie nikt z kibiców i dziennikarzy nie koncentrował się na tym, co dzieje się na boisku. Sam Jol o zwolnieniu dowiedział się z esemesa, którego wysłał mu bratanek.

Nie wiem, czy nie był to najgorszy dzień w moim kibicowskim życiu. Angielska prasa porównywała prezesa klubu do sowieckich dygnitarzy, a określenie „haniebne traktowanie” należało do najłagodniejszych. Martin Jol był wówczas symbolem wszystkiego, co w Tottenhamie pozytywne: otwarty i szczery, z wielkim poczuciem humoru i honoru (po tegorocznym zwolnieniu z Newcastle Chrisa Hughtona, dawnego współpracownika i przyjaciela z White Hart Lane, odmówił przejęcia po nim drużyny), uwielbiany przez dziennikarzy i szanowany przez zawodników, lubiący grać ofensywnie, młody menedżer prowadzący młodą drużynę… Można było odnieść wrażenie, że nawet jeśli spece w tym fachu, jak Mourinho czy Ferguson (który swego czasu chciał go ściągnąć na Old Trafford i zatrudnić w roli asystenta), łatwo z nim wygrywali, to on uczył się na błędach – podobnie jak uczyli się jego zawodnicy.

Teraz jednak wszyscy jesteśmy w innym miejscu. Następca Jola w Tottenhamie, Juande Ramos, omal nie spuścił klubu z Premier League, zaś następca Ramosa z kolei, Harry Redknapp, osiągnął w końcu to, co nie udało się Holendrowi: przedarł się z klubem do Ligi Mistrzów. Czy Jol również dałby radę to osiągnąć – nigdy się nie dowiemy. Jego późniejsze osiągnięcia trenerskie w HSV (piąte miejsce, półfinał Pucharu UEFA) i Ajaxie (wicemistrzostwo i puchar kraju) były jakoś porównywalne z tymi z londyńskich czasów, ale pewnie ciut poniżej oczekiwań. Niewątpliwie za każdym razem zapowiadało się lepiej, niż się ostatecznie kończyło (HSV długo przewodził w tabeli) – a i z czasów Tottenhamu jestem przecież w stanie przypomnieć sobie mecze, które drużyna przegrywała mimo bezpiecznego prowadzenia. Czy tym razem będzie inaczej? W Fulham presja jest mimo wszystko mniejsza: miejsce w środku tabeli i kilka fajnych meczów w Lidze Europy jak na pierwszy sezon powinny wystarczyć. Romantyk we mnie powie po cichutku, że jeśli Jol osiągnie więcej, a Tottenham będzie za rok szukał menedżera, bo obecny przesiądzie się na fotel trenera reprezentacji, to…

Ale nie, za wcześnie o tym mówić. Zwłaszcza w kontekście niesławnego odejścia z Fulham Marka Hughesa, który wypowiedział umowę z dotychczasowym pracodawcą, licząc na bardziej atrakcyjne oferty z AV i Chelsea, i na razie musiał obejść się smakiem. Klasa nie jest czymś, co w świecie futbolu byłoby nadreprezentowane. Kiedy piszę tu o Martinie Jolu, piszę właśnie o człowieku z klasą – jednak zawieszając osąd o tym, jakim Holender stał się w ciągu minionych lat menedżerem. Kolejny start już za trzy tygodnie, kiedy Fulham rozpocznie sezon w Lidze Europy.

Tasiemiec

Najdłuższy serial zbliżającego się lata? Odpowiedź wydaje się prosta: transfer Luki Modricia z Tottenhamu do Manchesteru United. Rozpisanie go na odcinki wydaje się banałem nawet dla kompletnie niedoświadczonego scenarzysty.

Odcinek-pilot pokazałby niezakwalifikowanie się klubu macierzystego do Ligi Mistrzów oraz obnażyłby słabość drugiej linii klubu docelowego w tegorocznym finale tych rozgrywek. Właściwy pierwszy odcinek (z licznymi retrospekcjami) to zakończenie kariery przez Paula Scholesa – Modrić pod wieloma względami przypomina przecież legendarnego pomocnika MU z najlepszych lat kariery; właściwie jedyne, czego mu brakuje, żeby Rudego prześcignąć, to lepsza skuteczność. Odcinek drugi: źle przetłumaczony i nieautoryzowany wywiad Modricia dla chorwackiej prasy, z którego wynika, że wprawdzie on sam nigdzie się nie wybiera, czuje się świetnie w Londynie, uwielbia klub, menedżera i kolegów, a także fantastycznych kibiców, ale jeśli pojawi się oferta, która będzie odpowiadała zarówno Tottenhamowi, jak i jemu, oczywiście będzie gotów ją rozważyć. Zwłaszcza zdanie o tym, czym była dla niego możliwość gry w Lidze Mistrzów zwróci uwagę angielskiej prasy, która uderzy na alarm: „Modrić chce odejść!”. W odcinku trzecim obejrzymy poirytowanego Harry’ego Redknappa, który mówi, że ani on, ani prezes Levy nie zamierzają sprzedawać swoich największych gwiazd, a jeżeli ktoś już naprawdę chciałby ubić z nimi interes, to proszę bardzo: niech sobie weźmie Davida Bentleya.

Odcinki kolejne przyniosą w rolach epizodycznych czołówkę angielskich ekspertów od piłki, rozważających oczywistą skądinąd prawdę, że Chorwat pasuje do Manchesteru United jak mozarella do pomidorów i bazylii. Z niesłabnącym napięciem oglądać też będziemy intrygi równoległe, z udziałem Michaela Carricka i Dymitara Berbatowa, których jeśli nie Alex Ferguson, to z pewnością media używać będą jako karty przetargowej, mającej złagodzić Tottenhamowi utratę najlepszego piłkarza. Scenarzysta nieco bardziej doświadczony wysłałby do Chorwacji kolejno: Harry’ego Redknappa (widzę go, z Kevinem Bondem za kierownicą, jak klnie w żywy kamień na kręte nadmorskie drogi), Alexa Fergusona (umówi się z Modriciem w okolicach lotniska, żeby za dużo nie jeździć) i Daniela Levy’ego (przypłynie jachtem). Pokazałby też rozmowy piłkarza z najbliższymi kolegami (Czorluka namawiałby go do zostania, Krajnczar i Pletikosa – przeciwnie) i jego szalenie ostrożny wywiad dla oficjalnej strony klubu. Agent piłkarza nie wykluczałby na tamtym etapie żadnego scenariusza, ale oczekiwałby od Tottenhamu transferów potwierdzających mistrzowskie ambicje.

Potem Modrić wróciłby do treningów, złapałby uraz na turnieju w RPA, który utrudniłby mu przygotowania do sezonu – ale nieobecność w kolejnych meczach towarzyskich sprawiałaby, że sprawa potencjalnego transferu stawałaby się coraz głośniejsza. Rozgrywki ligowe Tottenham zacząłby (skądinąd w sposób rozczarowujący, z rażącymi nieskutecznością napastnikami) z Modriciem na ławce.

Ostatnie dni sierpnia nie pozwolą już odejść sprzed ekranów: czy Chorwat powie w ich trakcie, że od dziecka kibicował Manchesterowi United, czy poprosi o wystawienie na listę transferową albo wręcz odmówi treningów, żeby wymusić transfer do ukochanego klubu? Czy prezes Levy będzie negocjował do ostatnich minut przed zamknięciem okienka transferowego, by wycisnąć od mistrzów Anglii jak najwięcej? Ciąg dalszy nastąpi…

PS Myślałem zrobić kilka dni przerwy od blogowania, a tu proszę: West Ham zatrudnia Sama Allardyce’a (ten to zrobi rozkapryszonym gwiazdkom poligon…), Aston Villa żegna się z Gerrardem Houllier (zdrowie nie pozwala wrócić do pracy na pełnych obrotach…), a w Fulham wygasa kontrakt Marka Hughesa (czy zastąpi Francuza w Birmingham?). Plus koniec kariery Scholesa. Plus zgrupowanie reprezentacji, na którym coraz trudniej znaleźć zdrowego piłkarza. Plus przegrana wojna o FIFA. Zdecydowanie: w odróżnieniu od piłkarzy, my nie jedziemy na wakacje.

Planeta La Masia

Znacie? To posłuchajcie. Widzieliście? To obejrzyjcie jeszcze raz. „Piękne do bólu mogą być rzeczy do bólu przewidywalne” – zaesemesował Naczelny i właściwie należałoby zauważyć, że jak na to, co dziś pokazała Barcelona, Manchester United i tak zaskakująco długo utrzymywał się w grze. Zaczął przecież bardzo dobrze, coś jak w Rzymie przed dwoma laty, w dodatku nie stracił gola w 10., a dopiero w 27. minucie, no i jeszcze zdołał wyrównać zanim Barcelona zdążyła go dobić (i cóż z tego, że podając do Rooneya Giggs był na spalonym…). Dzięki takiemu rozwojowi wypadków, na jakiś czas zakłócającemu narrację ułożoną długo przed pierwszym gwizdkiem, oglądaliśmy cały mecz z zapartym tchem, przez ponad godzinę (strasznie długo) niepewni ostatecznego rozstrzygnięcia, mimo iż wszelkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że rozstrzygnięcie może być tylko jedno. Bodaj nigdy jeszcze 90 minut nie upłynęło mi tak szybko (inna sprawa, że sędzia zakończył pierwszą połowę równo z upływem 45. minut, a do drugiej doliczył tylko trzy – spieszył się na samolot, czy co?).

Tak sobie myślę, że czas szybko upłynął również piłkarzom Manchesteru United, zwłaszcza tym z drugiej linii, którzy po prostu nie byli w stanie nadążyć za rywalami: ileż to razy Carrick i Giggs stali z rozdziawionymi gębami na trzydziestym metrze, patrząc jak tych dwóch typków, Iniesta i Xavi, którzy przed ułamkiem sekundy wyminęli ich jak slalomowe tyczki, wjeżdża właśnie w pole karne. Ileż to razy w tymże polu karnym własnej drużyny Rooney znajdował się szybciej niż środkowi pomocnicy, wspierając pogrążonych w gigantycznej zaiste opresji Vidicia i Ferdinanda. Ileż to razy obrona MU została kompletnie rozklepana przez podania, których tor zdawał się wytyczony z milimetrową precyzją – jak przy bramce Pedro, kiedy zagrana przez Xaviego piłka mijała gąszcz nóg zawodników z Manchesteru zyskując tytuł Asysty Roku.

Właściwie w świetle tego, co pokazała dziś Barcelona, jakakolwiek rozmowa o taktyce mija się z celem. Że Giggs z Carrickiem byli za wolni? Że kiedy już Carrick zdołał dwa razy rzucić piłkę za plecy Alvesa, to Hernandez nie potrafił jej przyjąć (Berbatow by potrafił…)? Że nikt z obrońców nie wyszedł na czas do Messiego, o co apelował przed meczem cytowany przeze mnie przed południem David Pleat? Zamiast stawiać podobne pytania lepiej dobrze przestudiować atlas nieba, by określić, z jakiej to właściwie planety pochodzą panowi Xavi, Iniesta czy Messi. A może by tak nazwać któreś nowoodkryte ciało niebieskie „La Masia”? O tym, że ktoś już wpadł na to, by nazwać jakąś planetoidę „Cruyff” jestem właściwie przekonany.

Dziennikarze z Hiszpanii niepokoili się nieobecnością w wyjściowej jedenastce Puyola – ale MU nie był w stanie zmusić zastępującego go Mascherano do poważniejszego wysiłku; Hernandez, o którym (oddajmy mu sprawiedliwość) rok temu mało kto z nas słyszał, w zasadzie nie dotknął piłki. Innymi słowy: obejrzeliśmy wielki mecz, w którym żaden z kandydatów do Oscara za pierwszoplanową rolę NIEANGLOJĘZYCZNĄ nie rozczarował. Co innego ci z Anglii – choć może nie przesadzajmy, może na tle Barcelony 2010/11 każdy rywal wypadłby równie blado. Żal w każdym razie, że w takich okolicznościach kończy się kariera van der Sara, a i Giggs czy Scholes pewnie już w finale Ligi Mistrzów nie zagrają. Przed Alexem Fergusonem wielkie wietrzenie szatni, a na liście moich przerażeń poczesne miejsce zajmuje przejście Modricia na Old Trafford. Może on by nadążył za Iniestą czy Xavim…

Co mi się podobało (copyright Czadoblog): że Puchar odbierał Eric Abidal i że zanim sami sięgnęli po trofeum, zawodnicy Barcelony ustawili się w szpaler, by oddać honor rywalom. A także odpowiedź Vidicia na pytanie reportera ITV, jak by najkrócej podsumował dzisiejszy mecz. „3:1” – wycedził do kamery serbski obrońca.

Co mi się nie podobało: niewymuszone błędy piłkarzy MU w kryciu przy pierwszej i drugiej bramce. Fakt, że w 90. minucie jedyne, na co było ich stać, to rozgrywanie piłki na własnej połowie. I to, że Berbatow (tak mówią), na wieść, że nie znalazł się w kadrze na finał, wyjechał ze stadionu. Różnica klas.

Najpiękniejszy dzień roku (finał Ligi Mistrzów, blogujemy na żywo)

8.45

Mój redaktor naczelny, który niepostrzeżenie zamienia się na tym blogu w bohatera literackiego, mówi, że mamy do czynienia z wymarzoną sytuacją: za dwanaście godzin rozpocznie się mecz, w którym ucieszy nas każdy wynik. No, może poza bezbramkowym remisem albo jakimś mało przekonującym 1:0 (ale czy ktokolwiek z nas serio wierzy, że w tym meczu bramki nie padną albo padnie zaledwie jedna?).

Bo zważmy: po jednej stronie Barcelona, o której publicysta „Timesa” napisał wczoraj, że „jest więcej niż klubem – jest stylem życia”, po drugiej zaś Manchester United, który – w ogromnej mierze dzięki swojemu menedżerowi, ale także dzięki wspaniałym poprzednikom, choćby Mattowi Busby’emu i legendzie jego „dzieci”, dzięki tragedii Monachium, dzięki finałowi z Bayernem sprzed 12 lat i dwóch bramkach zdobytych w doliczonym czasie gry, dzięki śrubującemu wszelkie rekordy Ryanowi Giggsowi wreszcie – również jest „więcej niż klubem”. Komu ma życzyć zwycięstwa kibic niezaangażowany; ktoś, kto od lat ogląda przede wszystkim angielską piłkę i mając kłopoty z zaśnięciem przepowiada sobie pierwsze jedenastki wszystkich drużyn Premier League, ale kto uważa jednocześnie, że najpiękniejszy futbol świata grają dziś piłkarze Pepa Guardioli? Zwycięstwo Pięknej Piłki ucieszy go przecież równie mocno, jak zwycięstwo Pięknej Historii (zupełnie jakby Barcelona nie miała pięknej historii, albo Manchester nie grał pięknej piłki…). Zwycięstwo faceta, który trenerkę uprawia zaledwie od trzech lat (plus rok w Barcelonie B), ale już napchał klubową gablotę pokaźną liczbą pucharów i pucharków (tylko w 2009 r. zdobył 6 trofeów: mistrzostwo, puchar i superpuchar Hiszpanii, wygrał Ligę Mistrzów, Superpuchar Europy i klubowe mistrzostwo świata) podobnie jak triumf faceta, który spokojnie mógłby być ojcem tego pierwszego, a wyliczenie jego osiągnięć musiałoby zająć parę akapitów. Piękni i bestie, jak ustawia to dzisiejsza „Gazeta Wyborcza” (Puyol piękny? Hernandez bestia?), rzemieślnicy twardo stąpający po ziemi kontra drużyna, która utrzymując się przy piłce niemal lewituje… Schematów narracyjnych nasuwa się mnóstwo, ale wszystkie prowadzą nas do jednego wniosku: pal licho Obamę i korki, niż za oknem i nocne burze, to będzie wyjątkowy dzień.

 

9.20

Dla dziennikarzy sportowych dni i godziny przed takim wydarzeniem należą do najlepszych w roku. Owszem, na samych konferencjach prasowych jest przewidywalnie i nudno (chyba że ktoś zapyta Fergusona o Giggsa…), ale tym bardziej można się wykazać szperaniem w archiwach, tworzeniem sążnistych portretów głównych bohaterów i gruntownych taktycznych analiz, a choćby i poczuciem humoru.

Co do mnie, zawsze zaczynam lekturę od Jonathana Wilsona. Autor fundamentalnej książki o taktyce, „Inverting the Pyramid”, zaczyna z kolei od Ajaxu z lat 70., od którego wiedzie prosta linia do dzisiejszej Barcelony, przez Rinusa Michelsa i Johanna Cruyffa po Pepa Guardiolę, który przecież 20 lat temu grał w zespole prowadzonym właśnie przez Cruyffa. Nazwijcie to jak chcecie: futbolem totalnym, futbolem absolutnym (absolutem futbolu), czy co wam jeszcze przyjdzie do głowy, chodzi o to samo. Kiedy jest się przy piłce, wymieniać podania i pozycje (pass & move), a kiedy się jej nie ma – pressingiem dążyć do jak najszybszego odbioru. U angielskich dziennikarzy cenię zdolność formułowania prostych zdań, więc jedną z fraz Wilsona z przyjemnością przytoczę: „W końcu jeżeli utrzymujesz się przy piłce, musiałbyś mieć naprawdę cholernego pecha albo wykazać się całkowitą niekompetencją, żeby stracić gola”.

Oczywiście może być też tak, jak przed rokiem z Interem: Mourinho nie zamierzał grać piłką,  chciał przetrzymać natarcie i skarcić Barcelonę z kontrataku, co się udało. Wyjątek potwierdzający regułę: naprawdę wielkie drużyny, te, które żyją w ludowej pamięci, zawsze myślą o ofensywie. A jeśli już się bronią, to na połowie rywala.

Do jednego zdania Wilsona wypada będzie wrócić: w finale przed dwoma laty, kiedy to Barcelona zabrała MU na karuzelę, przez pierwszych 10 minut Czerwone Diabły były lepszym zespołem. Wszystko skończyło się, kiedy Eto’o strzelił bramkę: Katalończycy po prostu nie oddawali piłki. Jak wylicza Opta, z roku na rok są w tym coraz lepsi: w Lidze Mistrzów, w sezonie 2006/07 przeciętnie utrzymywali się przy piłce przez 61,1 proc. meczu, a średnia rosła w każdych kolejnych rozgrywkach: 63,2, 65,6, 70,6 aż do 73,3 proc. w tym sezonie. Oto dlaczego niektórzy nazywają ich cyrkowcami i oto dlaczego pierwsza i najważniejsza przestroga dla Manchesteru brzmi: nie stracić szybko bramki.

 

10.05

Jak grać przeciwko Barcelonie? Może trójką środkowych obrońców, jak Bielsa z Chile na Mundialu, pyta Wilson, i zaraz odrzuca tę możliwość (choć może kiedy MU straci bramkę i nie będzie miał nic do stracenia, kto wie: wtedy boczni obrońcy staną się de facto skrzydłowymi – Mark Ogden pisze, że ten wariant ćwiczono na treningach w ciągu ostatnich dwóch tygodni). Z pewnością nie 4-4-2, które daje Katalończykom przewagę jednego piłkarza w środku, może więc 4-2-3-1 (z 27 zespołów, które grały przeciwko mistrzom Hiszpanii w tym ustawieniu, dwadzieścia wprawdzie przegrało, ale trzy wyszły zwycięsko? Powszechny konsens w tej sprawie mówi o 4-4-1-1, z Rooneyem za Hernandezem, choć są i tacy, którzy nie wykluczają niespodzianki – zwłaszcza że w gruncie rzeczy nie możemy być pewni, czy w środku pola zagra Ryan Giggs, którego formy w świetle sensacji obyczajowych z ostatnich dni naprawdę nie można być pewnym.

David Pleat nie wchodzi w detale ustawienia, mówi raczej o roli poszczególnych zawodników: Rio Ferdinanda, który będzie musiał podejmować ryzyko wychodzenia za Messim przed własne pole karne. Parka, powstrzymującego szarże Daniego Alvesa. Rooneya, utrudniającego życie rozpoczynającemu akcje Barcelony Busquetsowi. Hernandeza, dobiegającego do Valdesa, by wymusić na nim daleki wykop w miejsce rozegrania z obrońcami lub Busquetsem. W kwestii całej drużyny zaś: świetny przed laty menedżer, dziś ekspert telewizji i „Guardiana” apeluje o opanowanie i odporność psychiczną, żeby (to druga fundamentalna przestroga dla Manchesteru) nie dać się sprowokować i dograć mecz w jedenastu (na prawej obronie zagra pewnie któryś z braci da Silva: ich ta uwaga dotyczy w pierwszej kolejności…).

Żeby zaś wrócić do szczegółów taktycznych: wolna przestrzeń za plecami uwielbiających atakować bocznych obrońców to może być jeden z nielicznych słabych punktów Barcelony. Podobnie jak radzenie sobie z dośrodkowaniami i gra głową środkowych obrońców: wysoki Pique czasem się jednak myli, a wciąż nie wiemy, czy jego partnerem będzie Puyol, czy np. Mascherano (jeśli Puyol wystąpi na lewej obronie). Byle szybko nie stracić bramki, powtarzają pewnie kibice MU, to w końcówce uda się coś strzelić samemu. Barcelona przecież w końcówce traci siły…

 

11.10.

Przygotowania, przygotowania… Angielskie media donosiły w ciągu ostatnich tygodni, że w rozlicznych grach wewnętrznych, organizowanych w ośrodku treningowym w Carrington, Nani wykorzystywany był do odgrywania roli Messiego, Owen – Davida Villi, Scholes zaś – Iniesty. Że drużyna musiała jeszcze raz obejrzeć, ze szczegółowym komentarzem trenerów, finał sprzed dwóch lat. Że licząc się z niekorzystnym rozwojem wypadków, ćwiczono wspomnianą już grę trójką obrońców (ze Smallingiem zastępującym w wyjściowej jedenastce Parka, bocznymi obrońcami w roli skrzydłowych i Valencią przesuniętym de facto do ataku). Perfekcyjnie, z dbałością o detal (pamiętacie, jak przed dwoma laty w finale Pucharu Ligi Ben Foster przed serią rzutów karnych oglądał na iPodzie, jak poszczególni piłkarze Tottenhamu biją jedenastki?), nawet jeśli Alexowi Fergusonowi daleko do taktycznych obsesjonatów w stylu Mourinho czy Beniteza, a jego największym menedżerskim atutem jest umiejętność zarażenia piłkarzy wolą zwyciężania.

A przecież w tym roku przygotowania obu drużyn przebiegały w sposób daleki od ideału. Jeśli idzie o Barcelonę, wiadomo: dym znad Islandii skłonił zespół do wcześniejszego niż planowany wylotu do Londynu i odbywania ostatnich treningów na obiektach Arsenalu. W mediach i wśród kibiców trochę zamieszania wywołała też wypowiedź Johana Cruyffa na temat niepewnej przyszłości Guardioli. Jeśli idzie o MU, również wiadomo: tematem tygodnia nie tylko w prasie sportowej i plotkarskiej był romans Ryana Giggsa, a właściwie podjęta przez legendę Manchesteru próba sądowego zablokowania publikacji na ten temat. Z tysiąca powodów nie zamierzam w tę sprawę wchodzić, zauważę jedynie, że mimo iż przez wiele tygodni mogła czuć się krępowana,  Fleet Street zachowała się szalenie powściągliwie, oszczędzając Walijczykowi łaźni, która niedawno stała się udziałem Terry’ego czy Rooneya. Dziennikarze nie chcieli osłabiać szans Manchesteru w finale Ligi Mistrzów? Nie stracili sympatii do może najwybitniejszego piłkarza Wysp ostatnich dwóch dekad? Tak czy inaczej, rytm przygotowań do meczu z Barceloną z pewnością został zakłócony, a Alex Ferguson ze współpracownikami musi się zastanawiać, w jakim stanie ducha jest tak naprawdę ich kluczowy zawodnik przed najważniejszym meczem roku.

 

12.05

I w ten sposób dochodzimy do tematu ulubionego: opowiadania ludzkich historii. Ile by się mówiło o ustawieniu, ile nie rysowało i nie ćwiczyło na treningach schematów poszczególnych akcji czy stałych fragmentów, ile nie apelowało o wywiązywanie się z tzw. założeń taktycznych, w końcu przychodzi ten moment, w którym ktoś nie wytrzymuje presji, zagapia się, odruchowo łapie piłkę w ręce lub w porywie frustracji odpycha przeciwnika, który wcześniej go sfaulował (albo – uwaga – który udawał sfaulowanego…) i wszystko bierze w łeb.

Opowiedzenie tego widowiska przez biorących w nim udział aktorów jest jednak ponad siły jednego blogera. Weźmy samego Edwina van der Sara, o którym napisano, że jest „zbyt normalny, jak na bramkarza”: starszy o rok od Guardioli bramkarz MU zakończył właśnie sezon, w którym bez dwóch zdań był najlepszym, spośród stojących między słupkami w Premier League, a który mimo to rozegra dziś ostatni mecz w karierze… Jakiż to będzie temat, zarówno jeśli (odpukać) przytrafi mu się jakiś koszmarny błąd, jak jeśli zostanie bohaterem meczu i jako pierwszy z piłkarzy MU podniesie w górę Puchar Mistrzów? Weźmy wspomnianego już Giggsa: 20 lat gry w pierwszym składzie MU (rekordowe 875 meczów), 12 mistrzostw kraju, dwie wygrane w Lidze Mistrzów, żywa legenda, wspaniały wizerunek, kompletnie nieoczekiwane zachwiany: wyobraźmy sobie, że to on przesądza o zwycięstwie lub przeciwnie: nie wytrzymuje presji i schodzi z czerwoną. Weźmy Rooneya, który swoją aferę przeżuwał przez długie miesiące, żeby wrócić jako piłkarz jeszcze doskonalszy niż przed rokiem (ale który wciąż zdolny jest do sporadycznych napadów szaleństwa, weźmy bluzg do kamery w meczu z West Hamem czy faul bez piłki w spotkaniu z Wigan). Weźmy Fletchera, który wiele miesięcy borykał się z tajemniczym wirusem. Pracowitego i niezawodnego w meczach o wielką stawkę Parka. Niemal nieznanego światu jeszcze rok temu Hernandeza. Berbatowa, znów skazanego na rolę rezerwowego, ale z potencjałem odmienienia losów meczu – podobnie jak Nani, który i tym razem znajdzie się w cieniu Valencii (kolejny, który przez długie miesiące nie grał w piłkę, po koszmarnej kontuzji z początku sezonu).

A cóż w takim razie powiedzieć o Barcelonie? O najlepszym na świecie Messim? O traktowanych niemal jak bliźniacy Xavim i Inieście, duecie rozgrywających jakich świat dawno nie widział i długo nie zobaczy, a który telepatyczną więź rozwijał już w słynnej szkółce La Masia, gdzie trafili jako 11- i 12-latek (Iniesta wieszał tam na ścianie wielkie zdjęcia Guardioli, mogącego – jak wspomina – rywalizować jedynie z Catheriną Zeta Jones? O Abidalu (pewnie będzie na ławce) i jego walce z chorobą nowotworową? O Busquetsie, którego Sid Lowe trafnie nazywa najlepszym aktorem drugoplanowym? Wspomniałem wcześniej, że dni i godziny przed takim finałem są dla dziennikarzy najlepszymi w roku – dowód pierwszy z brzegu to ten portret Iniesty, namalowany przez Sida Lowe’a, dowód drugi – ta sylwetka Evry, pióra blogującego teraz po drugiej stronie kanału Rafała Steca.

 

12.40

No to zaczynają się przecieki. Ian McGarry z radia 5Live ćwierka, że Darren Fletcher jest szykowany do gry od pierwszej minuty – zamiast Carricka lub Giggsa, jak sądzę. Jedna z najważniejszych decyzji w życiu Fergusona, miałem napisać, ale nie przesadzajmy: podjął takich dziesiątki…

 

12.50

A skoro wspomniałem już o Barcelonie, wypada mi wrócić do przywoływanego już w lutym na tym blogu wywiadu z Xavim, opowiadającym o filozofii gry swojej drużyny, o jej edukacji, o modelu wprowadzonym przez Cruyffa, a upostaciowionym w… grze w dziada („Najlepsze ćwiczenie: uczysz się odpowiedzialności i tego, jak nie tracić piłki. Jak stracisz, trafiasz do kółeczka. Pum-pum-pum-pum, zawsze bez przyjęcia. A jak jesteś w kółeczku, wszyscy się z ciebie nabijają. Lepiej nie być w kółeczku”). Pomocnik z Katalonii mówił o szukaniu na boisku przestrzeni, ale też porównywał spotykające się wówczas w grze o ćwierćfinał Arsenal i Barcelonę: „Różnica polega na tym, że u nas jest więcej piłkarzy, którzy myślą zanim zagrają, i robią to szybciej. Kluczem jest edukacja. Piłkarze ćwiczą tu 10-12 lat. Kiedy trafiasz do Barcelony, pierwsza rzecz, której cię uczą, to myślenie. Myśl, myśl, myśl. Szybko. Podnieś głowę, rozejrzyj się, znajdź wolne pole, popatrz, pomyśl. Rozejrzyj się, zanim jeszcze dostaniesz piłkę. Kiedy ją dostaniesz, musisz wiedzieć, który z kolegów jest nieobstawiony. Pum. Z pierwszej piłki. Weźmy takiego Busquetsa – najlepszego pomocnika w grze z pierwszej piłki. Przyjmuje, rozgląda się, gra z pierwszej piłki. Niektórzy potrzebują dwóch albo trzech dotknięć, ale zważywszy na to, jak szybki jest dziś futbol, to zbyt długo. Alves, z pierwszej piłki, Iniesta, z pierwszej piłki. Messi, z pierwszej piłki. Piqué, z pierwszej piłki, Busquets, ja… siedmiu albo ośmiu takich gości”.

To naprawdę nie jest cyrk. To myślenie na żywo.

 

14.15

Jak wygrać z Barceloną? Rafa Benitez w „Timesie” mówi o stałych fragmentach (wiadomo: duzi na małych), długich piłkach (szybka dystrybucja z obrony do ataku, najlepiej za plecy wybiegających do przodu bocznych obrońców – jeśli zagra, będzie to jedno z najważniejszych zadań Michaela Carricka) i dyscyplinie (również wiadomo: kartki).

Jak wygrać z Manchesterem? Tu człowiek, który wygrał Ligę Mistrzów z Liverpoolem, powtarza mantrę powszechną: być przy piłce, nieustannie się ruszać, z piłką i bez, a wreszcie próbować tego, co po angielsku zgrabnie nazywa się killer passes – zabójczych podań, które w istocie są znakiem firmowym Barcelony. W dotychczasowych meczach Ligi Mistrzów Katalończycy wymienili 9298 podań, z czego 91 proc. celnych. 5743 miały miejsce na połowie przeciwnika,  2473 – w okolicy i w obrębie pola karnego. Dodajmy do tego 334 dryblingi i rajdy, 86 celnych strzałów i 76 niecelnych, 27 goli – w każdej z tych statystyk Barcelona ma miażdżącą przewagę nad Manchesterem…

 

14.40

Przeciek numer dwa (trochę powiązany z tym pierwszym): że obecność Fletchera w pierwszym składzie nie będzie oznaczała absencji Carricka czy Giggsa, ale ławkę dla Hernandeza – wtedy rzecz jasna na szpicy grałby Rooney, wspierany przez Valencię i może w takim razie również typowanego dotąd na ławkę Naniego. Wiemy, że Ferguson nie boi się odważnych gestów, więc tak naprawdę żadna jego decyzja nas nie zdziwi. Szybki Meksykanin na podmęczoną obronę Barcy to również brzmi sensownie. Byle nie było za późno…

 

15.20

Okładki mediów niezorientowanych: Rooney kontra Messi. Niczego nie odmawiając geniuszowi Argentyńczyka: nawet jeśli to jego bramka (bramki?) w ostateczności rozstrzygną, mam poczucie, że o wszystkim, co najważniejsze w drużynie Barcelony zadecydują Xavi z Iniestą. Co innego w Manchesterze: nie negując roli Michaela Carricka (jeśli to na niego w końcu postawi Ferguson) w asekurowaniu obrony i rozpoczynaniu ataków  precyzyjnymi podaniami w stylu tych, do których przyzwyczaił nas jeszcze w Tottenhamie, dzisiejsza forma Rooneya rzeczywiście może okazać się przesądzająca.

Miałbym w tym momencie ochotę raz jeszcze wrócić do kilkuakapitowego zaledwie tekstu Henry’ego Wintera, który jako pierwszy i długo jedyny zwrócił uwagę na znaczenie tamtej decyzji sir Alexa Fergusona o wysłaniu napastnika, który chwilę wcześniej naraził się opinii publicznej skandalem obyczajowym, a najwierniejszym kibicom – żądaniem wystawienia na listę transferową i krótkim flirtem z „hałaśliwymi sąsiadami”, na tygodniowe ładowanie akumulatorów w ośrodku sportowym Nike’a, ukrytym gdzieś w lasach Oregonu. To po powrocie zza Oceanu rozpoczął się proces odzyskiwania formy, a w ślad za nią – odzyskiwania zaufania kibiców, a końcówka sezonu w wykonaniu Rooneya okazała się zabójcza.

O tym, jak w tym czasie zmieniła się rola tego piłkarza na boisku możecie przeczytać choćby w znakomitej zapowiedzi finału na blogu kibiców… Barcelony: początkowo występował u boku Berbatowa w ataku, grając z nim niemal w jednej linii, później, kiedy Ferguson próbował ustawienia 4-2-3-1 często przypadała mu niezbyt lubiana rola atakującego z lewej flanki, aż wreszcie zaczął grać między liniami – właściwie nie tyle jako drugi napastnik, co jako dodatkowy gracz środka pola. To właściwie niewiarygodne, jak uniwersalny jest Rooney (pamiętamy przecież, że niemal cały poprzedni sezon to on był wysuniętym napastnikiem), ile ma energii, jak wiele potrafi przebiec za akcją, nie odpuszczając „swojego” piłkarza rywali i goniąc za nim nawet przed własne pole karne – wtedy o przewadze w środku boiska drużyn grających trójką pomocników nie może być mowy.

Dziś może mieć swój dzień. W 2008 r. z Chelsea został zmieniony, rok później z Barceloną uganiał się po lewym skrzydle (na szpicy miał straszyć, i nie straszył Ronaldo) – chciałoby się powiedzieć „do trzech razy sztuka” (a może „teraz albo nigdy”…), także po to, by w końcu egzorcyzmować ducha nieudanego mundialu. Stać go i na gole, i na kluczowe podania – zarówno do Hernandeza, jak do skrzydłowych, stać go na to, by zamienić życie Busquetsa w koszmar. I, co może najważniejsze: stać go z pewnością na opanowanie nerwów. Ten mecz nie został jeszcze przegrany.

 

15.55

To teraz dla odmiany trochę suchych faktów:

Manchester United w tym sezonie Ligi Mistrzów jeszcze nie przegrał, Barcelona poległa raz – na Emirates.

Barcelona strzeliła najwięcej goli (27), MU stracił ich najmniej (4).

Barcelona podawała najcelniej (ponad 90 proc.), Xavi i Busquets mieli ponad 1000 celnych podań.

Żaden z 18 goli MU nie został zdobyty głową.

Barcelona w każdym meczu zdobywała bramkę (ostatnio bez gola z Rubinem Kazań w 2009 r.).

Najlepsze statystyki wśród bramkarzy ma van der Sar (31 obronionych z 35 celnych strzałów). Skądinąd w przypadku zwycięstwa MU Holender będzie najstarszym zdobywcą Ligi Mistrzów/Pucharu Europy (w ogóle najstarszym finalistą był ponad 41-letni Dino Zoff).

O tym, od ilu minut w Champions League nie strzelił Berbatow nie chce mi się nawet pisać – nikt się nie spodziewa, że dziś wyjdzie w pierwszym składzie.

 

16.10

Napisałem, że to są dobre godziny dla dziennikarstwa? Sid Lowe z „Guardiana” kosi wszystkich. Cóż za genialny pomysł: Jak powstrzymać Messiego, historia opowiedziana przez sześciu obrońców, którzy próbowali…

W największym skrócie: Patrz na niego nawet, kiedy twoja drużyna ma piłkę. Spróbuj przewidzieć i uprzedzić podanie do niego (ale jak to, do licha, zrobić, kiedy wiele podań Barcelony zdaje się zaprzeczać regułom geometrii – jak gole Nasriego, nie przymierzając, strzelane z linii końcowej boiska), bo jak już ma piłkę, nie sposób mu jej odebrać. Wypychaj go poza własne pole karne. Nigdy nie zostawaj z nim w sytuacji jeden na jednego. Nie fauluj, nic ci to nie da. I wreszcie, co czyni rzecz już skomplikowaną prawie niemożliwą – obserwuj także jego kolegów, będą chcieli wykorzystać fakt, że to on skupia całą twoją uwagę.

Jak powstrzymać Messiego, kiedy jesteś Rio Ferdinandem?

 

17.15

Michał Zachodny pomieszcza na swoim blogu kawałek prozy o tym, jak może wyglądać ostatnia przedmeczowa odprawa Alexa Fergusona. Nie podejmę się przedstawić wizji alternatywnej, choć przypominam sobie natychmiast opowieść o tym, jak swoją odprawę przeprowadził Guardiola przed dwoma laty: dwadzieścia kilka minut przed rozpoczęciem meczu zdecydował o zakończeniu rozgrzewki. Wezwał piłkarzy do szatni. Zamknął drzwi. Zgasił światło.

Chwilę później rozpoczął się pokaz siedmiominutowego filmu – kompilacji najlepszych momentów kończącego się sezonu z fragmentami „Gladiatora”, podlanej muzyką Pucciniego („Nessun dorma”, a jakże…). Poszukajcie w sieci tego obrazu pasji i kunsztu, mobilizacji i wysiłku, radości i wyciszenia, a nade wszystko jedności grupy ludzi, która za chwilę miała grać najważniejszy mecz w sezonie; zwróćcie uwagę na te dłonie na herbie, Puyola całującego kapitańską opaskę i Russela Crowe idącego wśród zbóż, a w końcu na gladiatorów i piłkarzy stojących jeszcze w tunelu przed wyjściem na arenę; posłuchajcie brzęku mieczy i tenora śpiewającego „Vincerò! Vincerò!” (zwyciężę!).

Że kicz? Że nieznośny patos? Że Jerzy Engel też puszczał swoim piłkarzom filmy i nie podziałało? Na piłkarzy Barcelony podziałało. Co istotne, każdy z nich zobaczył na filmie swoją twarz, nawet niegrający od roku z powodu ciężkiej kontuzji Milito (podobno zresztą Argentyńczyk rozpłakał się, podobno nie on jeden, choć część piłkarzy krzyczała w uniesieniu). W istocie: bycie menedżerem wymaga czegoś więcej niż tylko wiedzy taktycznej. Czasem trzeba zabawić się w montażystę.

Darujcie autocytat, ale czas nas goni coraz bardziej. Jako się rzekło, Fergusona o pokazy wideo nie podejrzewam. Myślę raczej o tym, że jak przed każdym wieczornym meczem, po spacerze, lunchu i kilku godzinach na wyciszenie, zabiera właśnie zawodników na ostatni tego dnia lekki posiłek – co i mnie nakazuje odejść na chwilę od komputera i zająć się przygotowanym na tę okazję łososiem.

 

18.20

Syn Alexa Fergusona twierdzi, że tata świetnie wie, jak ograć Barcelonę i że jej słaby punkt to wolne sektory boiska wytwarzane w momencie, gdy Katalończycy tracą piłkę (czyli, jak tu już wspominaliśmy, głównie za plecami bocznych obrońców). Co jest dla mnie argumentem rozstrzygającym za występem w środku pomocy MU zarówno Giggsa, jak i Carricka: ktoś w końcu musi piłkę w te wolne sektory celnie zagrywać.

Sądząc bowiem z ćwierknięć docierających z centrum prasowego, Fleet Street jest podzielona: jedni obstawiają pięcioosobową drugą linię (z Fletcherem i bez Hernandeza, za to z Rooneyem w ataku), a drudzy 4-4-1-1 (bez Fletchera, z Rooneyem i Hernandezem z przodu); o wyjściową jedenastkę Barcelony nie ma oczywiście sporu. Mnie się wydaje, że możliwe jest pogodzenie obecności Szkota i Meksykanina, tyle że wtedy ofiarą pada ktoś z dwójki Giggs-Carrick. Zwłaszcza patrząc z perspektywy tego ostatniego byłoby szkoda: przed dwoma laty przyprawiony o zawroty głowy przez katalońską karuzelę, z pewnością marzy o rewanżu. Ale chodzi, myślę, o coś więcej: dla Carricka finał Ligi Mistrzów może być rozstrzygającym momentem w karierze, która wciąż daleka jest od stabilizacji. Mimo upływu lat Anglik nie jest pewny miejsca w pierwszym składzie MU, o reprezentacji nie mówiąc. Osobiście mam do niego wielki sentyment z czasów gry w Tottenhamie, ale co jakiś czas nachodzi mnie wrażenie, że wtedy grał lepiej niż teraz. Choć przecież i teraz zdarzają mu się bardzo udane występy, jak choćby z Chelsea czy z Schalke – w obu przypadkach w duecie środkowych pomocników z Giggsem. Problem właśnie w tym: dobry mecz, a potem klapa, dobry mecz, klapa, klapa, dobry mecz (skądinąd coś podobnego dzieje się chyba z Andersonem), a w tym wszystkim cierpliwość menedżera, który daje mu kolejne szanse, a potem klnie po cichu, bo niespodziewanie się pomylił.

W wymiarze osobistym Michaela Carricka czeka dziś arcyważne spotkanie: jeżeli zawiedzie, jeżeli nie spełni pokładanych w nim (przyznaję: niemałych) oczekiwań, myślę że Alex Ferguson zacznie myśleć o jego oddaniu.

 

18.45

Dwie godziny do meczu, trybuny się wypełniają, stan podgorączkowy przechodzi niepostrzeżenie w gorączkę. Przeciek pierwszy: sir Alex szykuje w składzie wielką niespodziankę. Przeciek drugi: Darren Fletcher jednak na ławce. Pospekulujecie, co to może być za niespodzianka? Berbatow od pierwszej minuty? Jednak trójka środkowych obrońców?

Powtórzmy: Guardiola nie ma takich dylematów. Jedyna niewiadoma to obsada lewej obrony: czy będzie to Abidal (ależ by to było piękne, swoją drogą…), czy Puyol, którego na środku zastąpi wówczas Mascherano.

 

19.15

Przed składami (ostatni przeciek: Berbatowa nie ma nawet na ławce, jeśli to nie kontuzja, z pewnością jest to zapowiedź odejścia z klubu…), czas na podsumowania.

Czas na mecz najlepszej klubowej drużyny Europy/świata z najlepszą drużyną Anglii. Czas na pojedynek młodego trenerskiego wilka ze starym lisem. Na zderzenie zwierzęcej siły Rooneya z finezyjną błyskotliwością Messiego. Na porównanie elegancji w grze obronnej Ferdinanda i Pique ze zdecydowaniem Vidicia i Puyola. Na pożegnanie van der Sara i przywitanie Abidala.

Czas też na najważniejszy w życiu test dla węgierskiego sędziego Viktora Kassai – młodszego od van der Sara, Giggsa czy Scholesa. Czy będzie potrafił zapanować nad sytuacją, kiedy piłkarze Barcelony zaczną wywracać się z podejrzaną łatwością? Warto zauważyć, że w tym sezonie Ligi Mistrzów nie pokazał jeszcze czerwonej kartki, a w meczu Arsenalu z Bragą nie podyktował ewidentnego karnego, czym naraził się na wściekłość Arsene’a Wengera. Pamiętam go z meczu Tottenhamu z Interem: byłem zdumiony, że do spotkania tej rangi wyznaczono młokosa z Europy Środkowej. Poradził sobie znakomicie, więc dziś się już nie dziwię. Choć w pewnym sensie nie zazdroszczę…

 

19.50

Szybko składy, szybko o składach.

Barcelona: Valdes – Dani Alves, Pique, Mascherano, Abidal – Busquets, Xavi, Iniesta – Pedro, Messi, David Villa

MU: Van der Sar – Fabio, Vidić, Ferdinand, Evra – Valencia, Giggs, Carrick, Park – Rooney – Hernandez.

W zasadzie bez sensacji, choć z dużym osłabieniem Barcelony (Puyol tylko na ławce, ciekawe czemu?), i z bijącą w oczy nieobecnością Berbatowa nawet na ławce. Szansa Manchesteru: szybki Hernandez naprzeciw Mascherano; Fabio ma mimo wszystko chłodniejszą głowę od Rafaela. Sądny dzień dla Giggsa i, jak pisałem, dla Carricka.  Jeśli długo nie padną bramki, porównanie ławek rezerwowych daje nadzieję Czerwonym Diabłom.

Mimo wszystko jednak, z perspektywy United, mission impossible. Z drugiej strony, przekonywaliśmy się o tym setki razy, futbol nie jest nauką ścisłą. Hiszpańskojęzyczni, pisze Rafał, ponoć przejęci brakiem Puyola.

Bawcie się dobrze, zakończę tam, gdzie zacząłem: w tym meczu ucieszy nas każdy wynik. Wrócę, jak już będzie po wszystkim.

Jedenastka roku

  Od razu mówię: będzie obiektywnie, czyli nudno. Jeśli dam Wam okazję do pokłócenia się, to tylko sugerując rozwiązania alternatywne, bo nie sądzę, żeby w kwestii wyborów podstawowych, poza może – jak zwykle zresztą – prawym obrońcą, dało się tu coś zakwestionować. Oto najlepszych jedenastu piłkarzy Premier League w ubiegłym sezonie, w najbardziej uniwersalnym ustawieniu 4-2-3-1 i bez nadmiernego naciągania, tzn. przypisywania poszczególnych zawodników do miejsc, które zupełnie im nie odpowiadają.

W bramce Edwin van der Sar. Nie dyskutujemy, prawda? Raczej przypominamy kilka jego fenomenalnych interwencji. Kapitalny refleks i gra na linii, wzorowa współpraca z obrońcami, gigantyczne doświadczenie – ale, żeby było jasne, nie jest to nagroda za całokształt. Jak był ważny dla MU, przekonaliśmy się już w meczu z Blackburn, kiedy zastąpił go Kuszczak, ale na dobre przekonamy się w przyszłym roku. Jego dotychczasowi rywale – wymieniam Joe Harta, Petra Czecha, Alego Al-Habsi i Paula Robinsona – będą mieli wówczas nieporównanie większe pole do popisu. Bramkarz MC przez większą część sezonu spisywał się rewelacyjnie (wspomnę choćby jego niewiarygodne interwencje z inauguracyjnego meczu z Tottenhamem), ale zdarzyło mu się kilka nieprzyjemnych wpadek, Robinson i Al-Habsi zachowywali się znakomicie w sytuacjach beznadziejnych (gdyby nie oni, zdarzyłyby się pewnie mecze Blackburn i Wigan, w których rywale strzelaliby po dziesięć goli), ale i tak wpuścili bramek co niemiara. Najrówniejszy z tego był Czech; najrówniejszy, ale słabszy od van der Sara.

Prawa obrona: jakoś jest tak, że od lat, kiedy bawię się w układanie jedenastki roku, największy problem mam z obsadą tej pozycji. Niejako z automatu mógłbym odpowiedzieć: Bacary Sagna, który jednak w tym sezonie grał gorzej niż rok, a zwłaszcza dwa lata temu. Pragnienie ekscesu skłania do podania nazwiska wypożyczonego z Tottenhamu do AV i powoływanego już do reprezentacji Anglii Kyle’a Walkera. W Liverpoolu są Glen Johnson i Martin Kelly, ale obaj mieli kłopoty z kontuzjami. W MU z kolei bracia da Silva, obaj jednak popełniający zbyt dużo błędów w grze obronnej. Świetne momenty mieli Stephen Carr z Birmingham i, zwłaszcza w końcówce sezonu, Micah Richards w MC. Mój typ jednak to Branislav Ivanović, za solidność bez błyskotliwości i przydatność pod obiema bramkami.

Środek obrony: z trzech kandydatów, zdecydowanie wyrastających ponad resztę, moi faworyci to: niegalaktyczny, ale kosmiczny Vincent Kompany i Nemanja Vidić, z poczuciem, że uzasadnienie jest zbędne. Michael Dawson będzie musiał poczekać; podobnie jak ci z dalszych miejsc: Gary Cahill, Roger Johnson czy, o zgrozo, Robert Huth.

Na lewej obronie mógłbym oczywiście umieścić Garetha Bale’a, rozwiązując w ten sposób problem nieznalezienia miejsca w mojej jedenastce dla zawodnika wybranego piłkarzem roku przez kolegów-zawodowców. Ale, po pierwsze, większą część sezonu Walijczyk grał w drugiej linii, a po drugie, wiosną, po kontuzji, nie wrócił już do wcześniejszej formy. Patrząc na statystyki (np. przejęć piłki, w których był najlepszy w lidze), mógłbym też upychać tu niedocenianego Benoit Assou-Ekotto, ale pamiętam również, jak raz czy drugi Kameruńczyk zagapił się przy pułapce ofsajdowej albo faulował w polu karnym. Tradycyjnie bezpieczny wybór to Patrice Evra, na swoim poziomie grał Ashley Cole, prawdziwym odkryciem był Jose Enrique z Newcastle, na którego podobno zagiął już parol Liverpool. Ale nad nimi wszystkimi góruje Leighton Baines, równoważący wszystkie cechy idealnego bocznego obrońcy: odpowiedzialność w defensywie i zaangażowanie w akcje ofensywne, kończone celnymi dośrodkowaniami (aż jedenaście asyst!). Dodajmy, że piłkarz Evertonu jest jednym z najlepszych w ekstraklasie wykonawcą rzutów wolnych.

Środek pomocy: Scott Parker i Charlie Adam, piłkarze roku grający w drużynach zdegradowanych. Za odbiór piłki, kontrolowaną agresję, nieustępliwość, za ciąg na bramkę, za gole i asysty, za charakter, podrywanie kolegów do walki – słowem za wszystko to, za co kochamy angielską piłkę. Od razu dodam, żeby dopełnić: przed nimi Luka Modrić, Wayne Rooney i Carlos Tevez. Wiem: oznacza to brak miejsca dla Nigela de Jonga, Jacka Wilshere’a i Davida Silvy, którzy mieli fenomenalny sezon, albo dla Naniego, Rafaela van der Vaarta czy Ryana Giggsa, którzy mieli sezon zaledwie nieco gorszy (ale też Ashleya Younga, Dirka Kuyta albo pary Samir Nasri – Luis Suarez: piłkarz z Urugwaju wiosną, po transferze do Liverpoolu, był tak dobry jak Francuz jesienią…). Stawiam jednak na Chorwata, Anglika i Argentyńczyka, uzasadniając to podobnie, jak w przypadku Parkera i Adama: techniczny geniusz można spotkać wszędzie, ale etos, waleczność i serce do gry odróżniają tę ligę od pozostałych w Europie.

Na szpicy Javier Hernandez, transfer roku, biorąc pod uwagę stosunek ceny do jakości. Człowiek, który wypchnął z wyjściowej jedenastki MU najlepszego strzelca w tym sezonie, Dymitara Berbatowa (również poważny kandydat do znalezienia się w jedenastce roku, podobnie jak Peter Odenwingie, kolejny transfer roku, walnie przyczyniający się do utrzymania West Bromwich w Premier League, Darren Bent czy zbyt długo kontuzjowany niestety Robin van Persie). Człowiek, który nie tylko strzela, ale też haruje, biegając niemal bez przerwy. I który potrafi rozstrzygnąć o wyniku w pierwszej (z Chelsea) i ostatniej (Wolves, Everton) minucie. Czy w sobotę czeka go kolejny wielki mecz?

Futbol jest okrutny

Oglądaliśmy z redaktorem naczelnym dwa mecze – ja, oczywiście, Tottenham-Birmingham, on, oczywiście, MU-Blackpool, wspaniałomyślnie pozwalając, bym stawał mu nad głową, jak tylko usłyszę podniesiony głos komentatora. To drugie „oczywiście” bierze się z przekonania, że jeżeli kogokolwiek z kibiców Premier League zapytać o ten drugi zespół, któremu kibicował oprócz „swoich”, wskazałby na piłkarzy Iana Hollowaya. I to nie tylko ze względu na etosowe przywiązanie do trzymania ze słabszymi (pod każdym względem: wysokości obrotów, sum wydawanych na transfery czy pensje, był to zespół wyjątkowy w historii Premier League) albo ze względu na barwny język menedżera. Kibicowaliśmy Blackpool, bo zawsze chciało grać w piłkę, bo zawsze atakowało i strzelało bramki, bo nigdy się nie poddawało. Bo gromadziło wokół siebie fantastycznych fanów. To było zresztą budujące i na Old Trafford, i na White Hart Lane: patrzeć na fantastyczny doping dla tych, którzy spadli i na zgotowaną im owację, do której – co godne podkreślenia – dołączali w obu przypadkach kibice gospodarzy.

Zwyciężył sport. Cały ubiegły tydzień dyskutowano, czy MU powinien zostać ukarany przez Premier League za wystawienie w ostatnim meczu ligowym rezerwowego składu – nic podobnego nie miało miejsca. Mimo zbliżającego się finału Ligi Mistrzów, sir Alex urządził pożegnanie z Old Trafford Edwinowi van der Sarowi, delegując do gry także Vidicia, Evrę, Rafaela, Parka czy Naniego (a potem również Rooneya z ławki), uzupełnionych o piłkarzy nietracących nadziei na grę w pierwszej jedenastce, jak Fletcher. I, mimo całej sympatii dla Blackpool, widać było, że United gra serio – choć mógł przegrywać już w 20. sekundzie, a potem przegrywał przez pięć minut, między 57. a 62. minutą. Niestety, przy wszystkich komplementach dla ofensywnej gry Blackpool, przy wielkim uznaniu dla skuteczności D.J. Campbella (jego drogę ze świata amatorskiej piłki do wielkiego futbolu kilka razy już tu opisywałem) i przy podziwie dla stałych fragmentów gry Charliego Adama (dziś znów błysnął fenomenalnymi rzutami wolnymi) – w Premier League nie można popełniać takich błędów w defensywie, jakie popełniali dziś (i przez cały sezon) piłkarze Hollowaya. Każda z bramek MU padła po błędzie gości. Odpuszczenie Parka przez Evatta przy pierwszym golu wołało o pomstę do nieba, ten sam Evatt zdobył bramkę samobójczą, odbierającą Blackpool resztę nadziei – a przecież warto dodać, że na przestrzeni całego sezonu był jednym z najlepszych piłkarzy „Mandarynek”. Futbol jest okrutny.

Futbol jest okrutny… Był taki moment w dzisiejszej kolejce, mniej więcej na 5 minut przed końcem wszystkich spotkań, kiedy Birmingham jeszcze remisowało z Tottenhamem, a Wolves zmniejszyło rozmiary porażki w meczu z Blackburn, i oba zespoły wymienione w tym zdaniu na pierwszych miejscach miały tyle samo punktów i identyczny stosunek bramek – a tylko jedna z nich utrzymywała się w ekstraklasie… I pomyśleć, że losy Birmingham przypieczętował Pawluczenko w ostatniej minucie doliczonego czasu gry, w dodatku po rykoszecie, w momencie gdy Liverpool przegrywał z Aston Villą, a więc piąte miejsce Kogutów było niezagrożone… Futbol jest okrutny. Ale zwyciężył sport.

Na wielu stadionach była to kolejka pożegnań. W Manchesterze ostatnią bramkę dla mistrza Anglii zdobył Michael Owen, jeszcze przed pierwszym gwizdkiem Alex Ferguson wręczył pamiątkową rzeźbę van der Sarowi i dziękował za lata fantastycznej kariery Gary’emu Neville’owi, a przed południem do mediów przeciekła wiadomość, że klub nie przedłuży kontraktu z Owenem Hargraevesem. W Tottenhamie niemal na pewno ostatni raz zobaczyliśmy Krajnczara, a i z Pawluczenką nie byłbym taki pewny, czy wróci po wakacjach: Daniel Levy w programie meczowym napisał wyraźnie, że żadna z największych gwiazd nie jest na sprzedaż, ale skład trzeba będzie odchudzić.

Roman Abramowicz niczego pisać nie musiał, a i elegancją nie przejmował się zbytnio: wiadomość o zwolnieniu z pracy dotarła do Carlo Ancelottiego na pokładzie klubowego autobusu, godzinę po przegranym meczu z Evertonem. Na ten temat nadmiernie rozpisywać się nie zamierzam: wiadomo, że Włoch menedżerem jest świetnym, co udowodnił całej Anglii już w swoim debiutanckim sezonie z Chelsea. Wiadomo, że kłopoty zaczęły się wraz z pozbawieniem go najbliższego współpracownika, Raya Wilkinsa. Wiadomo, że w zimie zespół został potężnie wzmocniony, ale nie tak, jak Włoch by chciał. Mam poczucie, że akurat on długo za pracą nie będzie musiał się rozglądać: już przed ogłoszeniem decyzji przez Chelsea mówił, że gotów byłby się zastanowić nad ofertą West Hamu, choć przecież w Londynie są jeszcze co najmniej dwa kluby (oba w ekstraklasie), których kibice mają poczucie, że przyjście menedżera tej klasy wyszłaby zespołowi na dobre. Zwłaszcza w Arsenalu myślą chyba, że albo menedżer tego zespołu powinien się zmienić, albo trzeba zmienić menedżera.

Ale na podsumowania tego typu przyjdzie jeszcze czas. Na razie cieszmy się z Mickiem McCarthym, a zwłaszcza z Roberto Martinezem, płaczmy z Alexem McLeishem i Ianem Hollowayem (oj, będziemy tęsknić za Blackpool, będziemy…). Gratulujmy Roberto Manciniemu, a zwłaszcza Alexowi Fergusonowi, oddajmy też Davidowi Moyesowi i Royowi Hodgsonowi, co ich: ostatecznie skończyli sezon bardzo przyzwoicie (strach pomyśleć, gdzie skończyłby Liverpool, gdyby zaczynał tegoroczne rozgrywki już z nowym właścicielem i starym/nowym menedżerem). Nie okazał się to najlepszy sezon, choć wyrównany był jak cholera i momentów było co niemiara. Od mocnego wejścia Chelsea, przez pogoń Arsenalu i jego spektakularne wygaśnięcie po porażce w finale Pucharu Ligi, do finiszu jak zwykle powoli się rozkręcającego MU i coraz wyraźniej wychylającego się zza pleców sąsiada MC. Od jazdy bez trzymanki Tottenhamu w eliminacjach Ligi Mistrzów przez fenomenalne momenty van der Vaarta i Bale’a do impotencji strzeleckiej i remisów w meczach, które powinny być wygrane. Od występów na Wembley Stoke i Birmingham po degradację tego ostatniego. Od 0:4 Arsenalu do 4:4 Newcastle (i od 2:0 Arsenalu do 2:3 Tottenhamu…). Od Ryana Giggsa bijącego wszelkie rekordy po dzisiejszą okładkę „Sunday Herald”. Od tytułu piłkarza roku dla Scotta Parkera po apatycznego na ławce rezerwowych Awrama Granta (tu też właściciele się nie popisali, oj nie…). Wyliczankę można by ciągnąć i z pewnością będziemy to robić w najbliższych dniach, na razie jednak postawmy w tym miejscu kropkę. Jeżeli Alex Ferguson zaprosił po meczu Iana Hollowaya na kieliszek wina, to chciałbym myśleć, że wyciągnął najlepszą butelkę ze swoich zbiorów.

Pochwała uzależnienia

Zanim w niedzielę zakończymy sezon, zanim wybierzemy jego najlepszą jedenastkę i menedżera, zanim zabierzemy się do gruntownych podsumowań, powiedzmy i to, że sami zostaliśmy podsumowani. „Michał Okoński wie o tym, że futbol jest okrutny, pełen furii, szowinizmu i nieuniknionej komercjalizacji. Wie także o tym, że piłka nożna, zwłaszcza w jej angielskim wydaniu, to jedno z najpiękniejszych i najbardziej emocjonujących widowisk, jakie człowiek może sobie wymarzyć, to widowisko pełne pasji, energii i wielkich momentów na miarę hollywoodzkiego kina. I obie strony tego sportu – piękna i paskudną – Michał Okoński potrafi pokazać swoim czytelnikom w blogu, który cieszy się ogromną popularnością wśród internautów, niekoniecznie tych, którzy jak autor – kochają futbol”.

Fot. Grażyna Makara

To uzasadnienie Nagrody Dziennikarzy Małopolski, przyznanej przez kapitułę, w której skład weszli przedstawiciele mediów ukazujących się w regionie (telewizji, rozgłośni radiowych, prasy, portali itd.), w kategorii „Dziennikarz internetowy – publicystyka”. Odbierałem ją w minioną sobotę w krakowskim Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha nieco skonfundowany, bo mam wrażenie, że wyróżniono mnie za fakt bycia człowiekiem uzależnionym – w tym przypadku uzależnionym od futbolu. Kiedy patrzę na pojawiające się na tym blogu komentarze, kiedy czytam, o jakich porach powstawały, widzę, że nie jest to uzależnienie Wam nieznane.

Przy takiej okazji wypada oczywiście dziękować. Najpierw tym, którzy dyskutując ze mną zawzięcie i komentując moje wpisy, sprawili, że przez trzy ostatnie sezony nie odpuściłem prawie żadnej kolejki. Potem tym, którzy w domu i w pracy wyrozumiale to znosili. Wreszcie Sewkowi Blumsztajnowi, który przed sześcioma już laty przekonał mnie, że zamiast bez przerwy gadać o futbolu, mógłbym po prostu zacząć o nim pisać.

Lektura obowiązkowa

Rekordowe wpływy, ponad 2,1 miliarda funtów, i rekordowe straty, prawie pół miliarda, to finansowe podsumowanie roku w Premier League, przygotowane przez jedną ikon angielskiego dziennikarstwa sportowego (czy też zajmującego się stykiem sportu i ekonomii) Davida Conna. Zyski to przede wszystkim efekt wielomilionowych kontraktów telewizyjnych i najdroższych w świecie biletów. Straty, które przyniosło, bagatela, 16 z 20 klubów ekstraklasy, wiążą się choćby z rozdętą strukturą płacową – w niektórych klubach na pensje wciąż wydaje się więcej niż wynoszą roczne obroty. Co by było, gdyby nie bogaci właściciele…

Przepisywanie znakomitej roboty Conna byłoby niestosownością – namawiam do przeczytania jego artykułu i przestudiowania towarzyszącej mu tabeli. Pouczające, weryfikujące niejeden mit (np. w kwestii zadłużenia MU Conn podaje, że wynosi ono 590 mln, publicysta „Guardiana” pokazuje też, ile pieniędzy Glazerowie WYCIĄGNĘLI z klubu, a ile wpompowali w swoje drużyny szejk Mansour i Roman Abramowicz), tłumaczące niejedną barierę wzrostu (np. przez porównanie przychodów z biletów wypełnionych przecież po brzegi stadionów Arsenalu i Tottenhamu) i zapowiadające pewne trendy (np. dalszy wzrost cen biletów: pod reżimem Financial Fair Play kluby będą musiały skądś brać pieniądze na pensje swoich gwiazd). Na mnie największe wrażenie zrobiły nie wulgarne wydatki MC, rekordowo niski stosunek płac do obrotów Arsenalu (te ostatnie zaburza jednak jednorazowy wpływ ponad 150 milionów ze sprzedaży nieruchomości na dawnym Highbury) czy tradycyjnie solidne zarządzanie Tottenhamem (6 miejsce w obrotach, 5 w dochodach z biletów, 4 w stosunku płace/obroty – tylko 56 proc.), ale słupki dotyczące Blackpool.

Gościliśmy i bardzo chcielibyśmy dalej gościć w Premier League drużynę, której roczne obroty wyniosły 9 milionów funtów – choć dane pochodzą z sezonu, w którym piłkarze Hollowaya walczyli o awans do ekstraklasy, nie sądzę, by w ciągu następnych miesięcy zamienili się w krezusów. Inna sprawa, że nawet jeśli w niedzielę wygrają na Old Trafford (co w tym sezonie nikomu jeszcze się nie udało), i tak mogą spaść. To już jednak temat na osobny wpis.