Archiwum autora: michalokonski

Fabregas odchodzi

Zanim odpalę tegoroczny przewodnik po Premier League (a chciałbym go odpalić jeszcze przed rozpoczęciem sezonu, oczywiście), kilka zdań o Fabregasie – kilka, bo też w ciągu ostatnich lat sprawa została przemiędlona na każdą stronę.

Zdanie pierwsze i najbardziej podstawowe: Cesc Fabregas, którego Arsenal sprzedaje dziś do Barcelony, nie jest Fabregasem, którego Arsenal zatrzymał w klubie przed rokiem. W piłkę nie grał od kwietnia, sezon 2010/11 nie był dla niego udany, czego symbolicznym skrótem może być ten wieczór z początku marca, kiedy będący nie w pełni sił kapitan Kanonierów niepotrzebnym zagraniem piętą sprezentował gola swojemu przyszłemu pracodawcy. Doprawdy: Barcelona – w której przy Inieście, Xavim, także Thiago – będzie zapewne rezerwowym, wcale nie musi robić dobrego interesu.

Zdanie drugie: Fabregas bardzo chce odejść, a utrzymywanie takiego piłkarza w drużynie jest jak – by użyć porównania Gary’ego Neville’a – utrzymywanie w organizmie nowotworu. Nie każdy jest Modriciem, który – choć marzy o przejściu do Chelsea – nie zatruwa atmosfery w szatni, przykłada się do treningów, a podczas meczów daje z siebie wszystko.

Zdanie trzecie: podczas ubiegłorocznych nieobecności Katalończyka fantastycznie rozwinął się Jack Wilshere, a w klubie jest także Aaron Ramsey, który podczas ostatnich tygodni sprawiał wrażenie, jakby właśnie został kupiony przez Wengera za 20 milionów funtów. Mając Ramseya, Wilshere’a i Walcotta Wenger wciąż ma swoich Xaviego, Iniestę i Messiego, tyle że dużo młodszych – napisał niedawno Jeremy Wilson. Doprawdy, kreatywność nigdy nie była problemem tej drużyny.

Zdanie czwarte: spodziewane transfery Fabregasa i Nasriego to jakieś 50-60 milionów funtów do ponownego zainwestowania. Z tym ostatnim może być kłopot, bo czasu do zamknięcia okienka tak naprawdę nie zostało wiele – choć nie wykluczam, że menedżer Arsenalu od dawna wie, kogo chciałby kupić i czeka tylko na niezbędne środki. Może wreszcie sięgnie po obrońców…

Wszystko, co tu piszę, nie unieważnia kwestii, którą postawiłem na blogu przed miesiącem. „Przed Wengerem być może największe wyzwanie w karierze: przekonać cały świat, od grupy trzydziestu chłopaków zaczynając, że jego Wielki Projekt ma jeszcze sens…”. Jeśli nawet odejście Nasriego i Fabregasa nie jest wielkim ciosem sportowym, to jest wielkim ciosem psychologicznym (sam Wenger podczas tournee w Azji mówił, że klub, który pozbywa się ich obu, nie może być już nazywany wielkim). Na zmianę obrazu, w którym najlepsi nie chcą już grać dla Arsenalu, zostały niecałe trzy tygodnie (zważmy, że van Persie, Walcott i Song mają kontrakty obowiązujące jeszcze dwa lata – wypadałoby je przedłużyć, żeby za rok nie było jak z Nasrim). Biorąc pod uwagę kalendarz rozgrywanych w tym czasie meczów, to mogą być najtrudniejsze trzy tygodnie w karierze Wengera. Pytanie, czy ten sezon będzie jego ostatnim w Arsenalu, rozwinę w przewodniku po Premier League – wracam więc do jego pisania.

Ten sam inny Manchester

Świetnie, wspaniale, cudownie, nadzwyczajnie… Darujcie lekko euforyczny początek, ale zanim zabrałem się do pisania, obliczyłem, że przede mną czterdzieści tygodni z angielskim futbolem – czterdzieści tygodni, podczas których zamierzam obejrzeć jakieś ćwierć tysiąca spotkań. Dla piłkoholika są to informacje znakomite, tym bardziej, że niemal natychmiast po zakończeniu sezonu przyjdą mistrzostwa Europy, a zaraz po tychże drużyny klubowe zaczną przygotowania do kolejnych rozgrywek… Sceptyk we mnie mówi, że wyjdzie mi to bokiem, ale dziś nie dopuszczam go do głosu. Jest sierpniowa niedziela, Wembley, Manchester United spotyka się z Manchesterem City, czyli mistrz z kandydatem na mistrza (albo, jak kto woli, „hałaśliwym sąsiadem”)… Serdecznie witamy.

A zresztą co tam: nie będę się z tej euforii tłumaczył, skoro od lat nie widzieliśmy tak dobrego spotkania o Tarczę Wspólnoty. Manchester United od pierwszej minuty był częściej przy piłce, chętniej i w sposób bardziej urozmaicony atakował, ale City bezlitośnie wykorzystało gapiostwo jego obrony (bramkarza przede wszystkim) i na przerwę schodziło z dwubramkowym prowadzeniem. Tyle że nie potrafiło tego prowadzenia utrzymać: odważne zmiany sir Alexa w przerwie (zdjął Carricka, Vidicia i Ferdinanda, wprowadzając Cleverleya, Evansa i Jonesa, a przede wszystkim: polecił Rooneyowi częściej wracać do drugiej linii i tam rozpoczynać akcje MU) odwróciły losy meczu, po raz nie wiem już który każąc dziennikarzom odświeżać stare kalki o diabelskim charakterze drużyny, która nigdy się nie poddaje, a zwyciężanie ma we krwi, niezależnie od tego, czy tworzą ją czterdziesto-, czy dwudziestolatkowie. Znacie? Czytaliście setki razy? Przeczytajcie jeszcze raz.

Nie powiem, zrobiło to na mnie wrażenie. Drużyna Manciniego słynęła wszak – przy korzystnym wyniku – ze zdolności zamurowywania bramki i zabijania widowiska. Zwykle było przecież tak, że jeśli już ktoś zdołał się przedrzeć przez zasieki rozstawione w środku przez de Jonga, Barry’ego czy Yaya Toure, to wpadał na Lescotta i Kompany’ego, w końcu zaś musiał jeszcze przechytrzyć Harta – kombinacja prawie niemożliwa, a tu proszę… Pięć minut i dwa gole, z których drugi, po rozegraniu z pierwszej piłki w trójkącie Nani-Rooney-Cleverley i wykończeniu rozpoczynającego całą akcję Portugalczyka, już dziś możemy umieścić w antologii najpiękniejszych bramek sezonu 2011/12. Wyglądało to jak Arsenal z najlepszych czasów.

To był kompletnie inny Manchester niż ten, który pamiętamy z ostatniego występu na Wembley – finału Ligi Mistrzów z Barceloną. Odmłodzony (w drugiej połowie, po zejściu Evry i do wejścia Berbatowa, najstarszym zawodnikiem mistrza Anglii był Ashley Young), z nowymi piłkarzami lub (przypadek Smallinga) piłkarzami ustawionymi w nowych miejscach, z imponującą po przerwie wymiennością pozycji całego kwartetu ofensywnego. Właściwie patrząc na to, jak i gdzie biegali dwaj formalni napastnicy MU, można było odnieść wrażenie, iż zespół ten gra… bez napastników i stoperzy MC nie mają pojęcia, kogo kryć.

Zwłaszcza, że w drugiej połowie oprócz wspomnianego kwartetu był jeszcze Cleverley. Obserwując go pomyślałem nie tylko o tym, że nagle Michaelowi Carrickowi przybył bardzo poważny rywal do miejsca w składzie, ale także o dobrodziejstwach systemu wypożyczeń: i Cleverley, i Welbeck wrócili do MU jako lepsi piłkarze, podobnie np. jak Sturridge do Chelsea, Kyle Walker do Tottenhamu, a wcześniej Wilshere do Arsenalu.

Z tego, jak de Gea przepuścił uderzenie Dżeko nie wyciągałbym zbyt daleko idących wniosków (choć zapoznałem się już ze statystykami mówiącymi o najgorzej broniącym strzały z dystansu bramkarzu hiszpańskiej ekstraklasy), podobnie jak z kiksu Kompany’ego, którego z pełnym przekonaniem wpisałem do jedenastki ubiegłego sezonu, tu zresztą co najmniej współwinny był Clichy. Już bardziej zastanowiła mnie postawa defensywy United przy pierwszym golu gości: wysoko ustawiona linia obrony pozwalała zarówno spróbować pułapki ofsajdowej, jak umożliwić młodemu bramkarzowi wyjście do ewentualnego dośrodkowania – de Gea tymczasem zrobił dwa kroki do przodu, później krok w tył i nie było go ani na linii, ani wśród walczących o piłkę. Przy jednym z kolejnych stałych fragmentów wyszedł już bezbłędnie, a przy następnym – kiedy główkujący piłkarz MC faulował – zdołał obronić zaskakujące uderzenie, ale cień wątpliwości pozostaje: Anglia, z jej sędziowaniem, przyzwalającym na ostrzejsze niż na kontynencie wejścia w bramkarza, z pewnością nie jest łatwym terenem dla przybysza, zwłaszcza 20-letniego.

Roberto Mancini ma świadomość, iż po awansie do Ligi Mistrzów mistrzostwo będzie kolejnym postawionym przed nim celem – ale na mówienie o mistrzowskich szansach obu drużyn jest za wcześnie. Po pierwsze, za nami tylko jeden mecz i to, mimo uroczystej oprawy, na poły towarzyski (patrz: liczba dopuszczalnych zmian). Po drugie, zakupy jeszcze nieskończone, a z tych piłkarzy, których oba zespoły sprowadziły, nie zobaczyliśmy Aguero. W tym punkcie rzucam więc tylko jedną kwestię: jeśli MC serio ma myśleć o mistrzostwie, to po zakończeniu etapu budowania drużyny „od tyłu”: dbałości o obronę, a zwłaszcza o zablokowanie rywalom drogi przez środek boiska, nadszedł czas na dyktowanie warunków w meczach z największymi. Czy wyobrażamy sobie Manchester City częściej niż Arsenal, Chelsea czy Manchester United utrzymujący się przy piłce, a nie tylko przeszkadzający im w grze? Wierzymy w Davida Silvę, ale dzisiejszy mecz nie zbliżył nas do odpowiedzi pozytywnej.

I jeszcze jedno: radość sir Alexa Fergusona przy drugim i trzecim golu… Wygląda na to, że temu facetowi nigdy się nie sprzykrzy. Operacja „przebudowa” (która to już w historii jego pracy na Old Trafford?) rozpoczęta.

W szerszym interesie futbolu

Trochę mnie tu nie było – wyjechałem na urlop – ale, poza transferem Aguero do Manchesteru City i nie wiem już którą awanturą wokół Bartona, nie mam poczucia, żebym wracał w gruntownie zmienionej sytuacji. Fabregas wciąż w Arsenalu, Modrić w Tottenhamie, Tevez w Machesterze City… Ale może odłóżmy na chwilę spekulacje transferowe, zwłaszcza że wszędzie ich pełno, i wybiegnijmy myślą w przyszłość całkiem nieodległą: oto w najbliższą sobotę w angielskiej Football League zadebiutuje AFC Wimbledon.

Historia tego klubu jest w dzisiejszych czasach (kasa, misiu, kasa…) czymś tak niezwykłym, że choć już ją opowiadałem, mam poczucie, że powinienem ją opowiedzieć jeszcze raz. Oto przed dziewięcioma laty grupa kibiców z południowego Londynu spotkała się w pubie pod wdzięczną nazwą „Fox and grapes”, tradycyjnie związanym z drużyną, której zawsze kibicowali – tym samym, w którym przed ponad stu laty drużyna przebierała się przed meczami i tym samym, w którym piłkarze opijali największy sukces w klubowej historii, zdobycie Pucharu Anglii po zwycięstwie nad słynnym Liverpoolem. Moment był wyjątkowo przykry: właściciel ich zespołu, przeżywającego kłopoty finansowe, zdecydował o przeniesieniu drużyny kilkadziesiąt mil na północ, do Milton Keynes, gdzie wkrótce zmienił nazwę z FC Wimbledon na MK Dons (warto dodać, że odbyło się to za zgodą władz angielskiej piłki, które w niesławnym orzeczeniu uznały, iż opór przeciwko przenosinom nie leży „w szerszym interesie futbolu”). Co mieli robić: kibicować dalej tym samym piłkarzom w tej samej lidze, nawet kosztem dalszych wypraw na mecze (nie jest to w końcu aż taka rzadkość – przyjeżdżać na stadion oddalony o kilkadziesiąt mil), czy wrócić do korzeni i zacząć wszystko jeszcze raz? Zdecydowali o zostaniu w dzielnicy, powołaniu nowego klubu i zarejestrowaniu go na samym dole ligowej drabinki. W następnych tygodniach odbył się casting, w którym wzięło udział kilkuset niezrzeszonych piłkarzy, a 10 lipca 2002 r. odbył się pierwszy mecz towarzyski nowej drużyny, w którym rywalem było Sutton United. 4654 widzów oglądało klęskę debiutantów: przegrali 4:0, ale w tym przypadku wynik nie miał najmniejszego znaczenia. Jeden z debiutujących wówczas w AFC Wimbledon piłkarzy, Kevin Tilley, miał wówczas 45 lat. Grał w Wimbledonie w latach 70., a w 2002 r. teoretycznie od 15 lat nie miał do czynienia z poważnym futbolem. Wspomina: „Nagle zadzwonił do mnie Terry [Terry Eames, pierwszy menedżer AFC] i zapytał, czy nie mógłbym pomóc. Troszkę potrenowałem i zagrałem z Sutton. W gruncie rzeczy chodziło o przetrwanie, o to, żeby udowonić, że Wimbledon nie umarł”.

Oczywiście nowemu klubowi, zgłoszonemu do rozgrywek na dziewiątym szczeblu ligowej piramidy, było łatwiej niż większości bezpośrednich wówczas rywali. „W pierwszym sezonie – opowiada „Guardianowi” dyrektor wykonawczy klubu Erik Samuelson – mieliśmy budżet 700 funtów tygodniowo. Na mecze przychodziło przeciętnie trzy tysiące widzów [warto dodać: więcej niż w tym samym czasie chodziło na grający jeszcze w pierwszej lidze FC Wimbledon – MO], a bilet dla dorosłego kosztował 9 funtów – dość szybko stanęliśmy na nogi”. O wsparciu, które od początku udzielali klubowi twórcy Championship, a potem Football Managera, osobom uzależnionym od tych gier przypominać nie trzeba.

Dziś, dziewięć lat i pięć awansów później, to i owo się zmieniło. Piłkarze nie piją już w pubach z kibicami, choć tradycja regularnych spotkań i „Szalonego Gangu” jest podtrzymywana. Stadion niegdyś wynajmowany, jest już własnością klubu (choć zarząd myśli już o budowie nowego), i doczekał się właśnie nowych pryszniców w szatni dla sędziów. Klub z kolei wciąż formalnie należy do dwóch i pół tysiąca fanów, a większość zajmujących się nim osób nie pobiera pensji. Z okazji debiutu w Football League medialny cyrk rozkręcił się na całego. AFC Wimbledon będzie stałym bohaterem emitowanego przez BBC „Football Focus”, pierwszy mecz, z Bristol Rovers, pokaże Sky Sports. Oglądanie go, a następnie regularne nasłuchiwanie wieści o ludowym klubie z południowo-zachodniego Londynu, leży w „szerszym interesie futbolu” – nawet, a może zwłaszcza dlatego, że analiza składu i osłabień, do jakich doszło tego lata, pokazuje, iż łatwo nie będzie.

Liverpool znów wielki?

Wyścig zbrojeń trwa, a najszybciej i bodaj najsensowniej nowych piłkarzy kupują Manchester United i Liverpool. W obu klubach trwa wielka przebudowa – Alex Ferguson może ostatni już raz w roli menedżera odmładza kadrę mistrzów Anglii, Kenny Dalglish z kolei buduje „swoją” ekipę, mającą przywrócić odwiecznym rywalom Czerwonych Diabłów charakter, którego pod poprzednimi szkoleniowcami (za Hodgsona i w ostatnich miesiącach Beniteza) brakowało, zwłaszcza kiedy kontuzjowani byli Carragher i Gerrard.

Dziś interesują mnie zwłaszcza zakupy Liverpoolu. Przypomnijmy: klub zasilili Charlie Adam i Jordan Henderson, wiadomo również o nieudanej próbie kupna Stewarta Downinga z Aston Villi – większość obserwatorów jest zdania, że także do tego transferu dojdzie w ciągu najbliższych tygodni (moim zdaniem, patrząc na obecną kadrę: nawet powinno). Z wypożyczenia do Juventusu wrócił Aquilani, ale raczej nie zagrzeje miejsca na dłużej, bo gołym okiem widać, że druga linia drużyny Dalglisha jest tyleż imponująca, co przeładowana środkowymi pomocnikami. Nawet jeśli przyjąć, że Steven Gerrard nadal borykał się będzie z kontuzjami (już wiadomo, że nie wybiera się z drużyną na azjatyckie tournee) i że menedżer postawi na jakiś wariant ustawienia 4-3-3 (z wysuniętym Carrollem i operującymi za jego plecami Suarezem i Kuytem), to miejsca w pierwszej jedenastce zostanie na trzech z puli: Gerrard, Adam, Meireles, Aquilani, Lucas, Henderson, Poulsen, o ładnie się prezentujących wiosną młodych Shelveyu czy Spearingu nie zapominając. Nie wymieniam Joe Cole’a i Maxi Rodrigueza, bo jednak ich można wykorzystywać także na skrzydłach, zresztą ten pierwszy (podobnie np. jak Jovanović) zapewne odejdzie.

Ciekaw jestem strasznie tego nowego Liverpoolu. W odróżnieniu od wielu czytelników tego bloga jestem przekonany do klasy Andy’ego Carrolla (zwłaszcza w pełni sił, przecież przychodził do klubu z niezaleczoną kontuzją), a zachwytów nad techniką Suareza trudno nie podzielać – podobnie jak nad walecznością i wszechstronnością Kuyta. Steven Gerrard od lat jest jednym z najlepszych piłkarzy na Wyspach, Charlie Adam zaimponował w ubiegłym roku zasięgiem i dokładnością podań (Liverpoolskie skojarzenie: Xabi Alonso), zwłaszcza z morderczych rzutów rożnych, podobnie jak bramkami. Jeśli idzie o te ostatnie, odblokował się  Meireles. Lucasa kibice wybrali klubowym piłkarzem roku. Za Hendersona zapłacono zbyt dużo, żeby miał siedzieć na ławce – ale powiedzmy, że on może się załapywać do składu także jako prawoskrzydłowy.

Ciekaw jestem strasznie, bo kupiono Anglików, i to raczej w typie walczaka (a promowani przez Dalglisha wiosną wychowankowie, wspomniani Shelvey czy Spearing, także nie uciekają z nogami). „Strategia jest zawsze – tłumaczy w wywiadzie dla klubowej strony pomysł na tegoroczne transfery dyrektor Damien Comolli. – Chodziło o piłkarzy, którym przyglądaliśmy się od jakiegoś czasu, na pozycje, co do których mieliśmy poczucie, że są słabo obsadzone albo że mogą być lepiej obsadzone (także w sensie zwiększenia konkurencji). Ale chodziło także o dobranie piłkarzy, którzy pasowaliby do pewnego profilu, jeśli idzie o mentalność, postawę, pracowitość – wiek także nie jest bez znaczenia”. Najwyraźniej ci goście mają raczej ciężko pracować niż gwiazdorzyć, i patrząc na Adama czy Hendersona – wszystko się zgadza.

Lepsi ode mnie fachowcy od Liverpoolu wskazują na parę zalet Kenny’ego Dalglisha: nawet jeśli nie jest tak świetnym taktykiem, jak Rafa Benitez, to znakomicie potrafi trafiać do piłkarzy (od taktyki ma zresztą Steve’a Clarke’a, którego zazdroszczą mu chyba wszyscy menedżerowie Premier League – aż dziw, że ten facet pozostaje ciągle numerem dwa), zarówno każdego indywidualnie, jak całego zespołu, w sensie budowania team spirit. „Rywalizacja bez wrogości” – podsumowywał to, już po transferze Hendersona, Henry Winter, mając pewnie w tyle głowy również klubowy hymn „You’ll never walk alone”. Razem z nowymi piłkarzami, z tak inspirującym menedżerem, wspieranym przez dyrektora sportowego i właściciela, z więcej niż solidnym bramkarzem i błyskotliwymi bocznymi obrońcami (może jeszcze klasowy stoper by się przydał…) Liverpool zajdzie daleko.

Arsenal i Arsene: największe wyzwanie

Powiedzmy sobie szczerze: można sobie wyobrazić Arsenal bez Gaela Clichy. Francuz jest dobrym lewym obrońcą, ale czuł na plecach oddech Kierana Gibbsa, a za pieniądze z jego sprzedaży (choć i tak niewielkie – Clichy’emu został rok do końca kontraktu) dałoby się pewnie kupić kompetentnego zmiennika, np. Jose Enrique.

Powiedzmy sobie równie szczerze: można sobie wyobrazić Arsenal bez Cesca Fabregasa. Bywały w ostatnim sezonie miesiące, kiedy kapitan Kanonierów leczył kontuzje albo mozolnie odzyskiwał formę po tychże, a drużyna zdobywała punkty, ba: prowadzona przez Jacka Wilshere’a grała znakomicie.

Miałbym ochotę napisać również, że można sobie wyobrazić Arsenal bez Samira Nasriego, zwłaszcza że po znakomitym początku poprzedniego sezonu Francuz przygasł w drugiej części. Mógłbym napisać, że Arsene Wenger z pewnością ma plan B, a może nawet i C, że na swoją szansę czeka kolejna grupa genialnych młodzieńców, nie tylko Ramsey, ale i Lansbury czy Frimpong. Mógłbym napisać to i jeszcze więcej, podobnie jak wszystko to mógłby powiedzieć mediom sam menedżer Arsenalu.

Wydaje mi się jednak, że nikt go nie posłucha. Bo tu nie chodzi o klasę poszczególnych piłkarzy, ich zastępowalność lub nie na boisku i w szatni, ale o idący na cały świat komunikat, że ci najlepsi (szepcze się także o van Persiem, niezadowolonym z perspektywy kolejnych osłabień) nie chcą już dłużej grać dla Arsenalu. Nawet jeżeli Nasri i Fabregas ostatecznie zostaną, przed Wengerem być może największe wyzwanie w karierze: przekonać cały świat, od grupy trzydziestu chłopaków zaczynając, że jego Wielki Projekt ma jeszcze sens.

Piszę, bo sam chciałbym zostać przekonany. Ale po raz pierwszy w ciągu piętnastu lat mam wrażenie, że nie tylko ostatnie wyniki francuskiego menedżera są kwestionowane, ale także jego przywództwo. Jest inaczej niż po odejściu Petita i Overmarsa, Vieiry czy Henry’ego: do tego, że media wytykają brak przekonujących wzmocnień, a nade wszystko trofeów (sześć lat, powtarzane jak mantra) można się było przyzwyczaić, główny problem jednak w tym, że dziś dziennikarze wydają się iść krok za piłkarzami, oglądającymi się na kluby, w których szanse na sukcesy i lepsze pensje są większe.

Arsenal mógł/miał być drugą Barceloną nie tylko z powodu stylu gry, ale też filozofii rozwoju drużyny: oto grupa dzieciaków razem uczy się piłkarskiego fachu, razem wchodzi w dorosły futbol, przebija się do pierwszego zespołu i podbija świat, prowadzona przez trenera-wizjonera. Nie wątpię, że trener wciąż ma wizję. Tylko że grupa dzieciaków nauczyła się piłkarskiego fachu, weszła w dorosły futbol, przebiła się do pierwszego zespołu i… nie chce dłużej czekać (w dzisiejszym świecie nawet trudno ją winić).

Czy się doczeka w Arsenalu? To pytanie nie tylko do Wengera, ale i do właścicieli klubu, którzy do tej pory nader oszczędnie zarządzali budżetem transferowym i płacowym. Być może argumentem dla szukających innej pracy piłkarzy byłoby kilka wzmocnień, zwłaszcza w będącej piętą achillesową defensywie (na razie patrzą tylko, jak wzmacniają się rywale – Manchester United, również w przebudowie, wydał już 60 milionów…). To wprawdzie będzie już inny Wielki Projekt i inny Arsenal, ale wciąż z tymi samymi, mistrzowskimi aspiracjami. Właśnie dołącza Gervinho, ale przydaliby się jeszcze Gary Cahill, Scott Parker, Leighton Baines. Piszę i sam w to nie wierzę…

Luís André Pina Cabral Villas-Boas

Eksperta od piłki portugalskiej udawać nie zamierzam: Porto pod Villas-Boasem w meczu ligowym nie widziałem ani razu, w Lidze Mistrzów i Lidze Europy oglądałem ich wszystkiego pięć razy (z czego dwa razy przeciwko Arsenalowi), do tego doliczam jeden mecz towarzyski przed rozpoczęciem sezonu. Nic dziwnego, że pierwszym, co rzuca mi się w oczy, kiedy patrzę na cv tego chłopaka (wybaczcie to słowo, ale w końcu mówię o kimś młodszym o 7 lat…) jest data urodzenia. Nowy menedżer Chelsea jest zaledwie kilka miesięcy młodszy od Lamparda czy Drogby, a większość piłkarzy z dłuższym stażem w klubie pamięta go jako kolesia, który dostarczał im dvd z informacjami o kolejnym przeciwniku (rzućcie okiem na jedną z moich najstarszych fiszek na jego temat). Nie, żebym miał coś przeciwko młodości. Zwracam uwagę na wiek nowego menedżera Chelsea, bo mam wrażenie, że pasuje on do wizerunkowego pomysłu Romana Abramowicza: oto wschodząca gwiazda świata trenerskiego, mimo zaledwie dwuletniego stażu w roli trenera pierwszej drużyny opromieniona już sukcesem w europejskich pucharach (czuły punkt właściciela, jak wiemy…) nada starzejącej się kadrze nowy wigor i dynamikę. Z drugiej strony, być może Rosjanin liczy, że młodzieńca łatwiej kontrolować niż takich facetów jak Ancelotti czy Hiddink.

Wszystkie anegdoty o Villas-Boasie znajdziecie w prasie codziennej: jak to jako nastolatek mieszkał w tym samym apartamentowcu, co Bobby Robson i któregoś dnia skorzystał z okazji, żeby wrzucić do jego skrzynki pocztowej (według innych wersji: wsunąć pod drzwi) dobrze udokumentowaną opinię przeciwko trzymaniu poza składem jednego ze środkowych napastników. Jak w wieku 21 lat trenował reprezentację Wysp Dziewiczych. Jak w Chelsea doprowadził Departament Obserwacji Przeciwnika do doskonałości (to jemu przypisuje się ów słynny raport o Newcastle, podobnie jak przedmeczowe efektowne prezentacje na power poincie). Jak skazywaną na spadek z ligi Academicę wyprowadził na 11 miejsce w tabeli. Jak w Porto odbudowywał drużynę po odejściu Raula Meirelesa i Bruno Alvesa (co ważne w kontekście Chelsea: znacznie przy tym odmłodził kadrę!). Jak – to również istotne, kiedy mówimy o zespole ze Stamford Bridge – w Porto z powodzeniem stosował ustawienie, które Londyńczykom zaaplikował Jose Mourinho, z przypominającymi nieco Drogbę i Anelkę Falcao i Hulka.

W prasie codziennej znadziecie też kolumny liczb: 13 milionów funtów przeznaczonych na wykupienie Villas-Boasa z Porto, zsumowane z kwotami przeznaczonymi na zatrudnianie i wypłacanie odszkodowań za zwolnienie jego poprzedników złoży się na 70 milionów (w prasie znajdziecie też oczywiście spekulacje na temat piłkarzy, których nowy menedżer sprowadzi do klubu; pierwsze nazwiska, jakie padają, to Moutinho i Falcao, wyceniani na, bagatela, kolejne 50-70 milionów). Czy rzucając na stół takie pieniądze Roman Abramowicz nareszcie wykaże się cierpliwością i nie wyrzuci menedżera z pracy po roku, jeśli ten ośmieli się nie zapewnić mu triumfu w Lidze Mistrzów, a przynajmniej zwycięstwa w Premier League? Wiemy, że Luís André Pina Cabral Villas-Boas umie radzić sobie z presją (miał się od kogo uczyć…) i że umie odwrócić losy meczu (statystyki pokazują, że jego zespoły lepiej grają po przerwie niż przed). Możemy założyć, że znajdzie wspólny język z Terrym i liderami szatni, i że nie będzie się przejmował narzucającymi się porównaniami z Wyjątkowym. Jednak wiele wskazuje na to, że w Chelsea, która w najbliższych miesiącach znacząco przebuduje skład, potrzebować będzie czasu na zaprowadzenie swoich porządków. Pytanie, czy dostanie go więcej niż rok, jest właściwie jedynym pytaniem, jakie dziś sobie zadaję.

Wierny Roberto

Tak, wiem: w rzeczywistości wygląda to kompletnie inaczej. W rzeczywistości mamy do czynienia z bandą nielojalnych chciwców, pazernych na „kaskę i respekcik”, jak to ujął z właściwą sobie precyzją jeden z moich młodszych kolegów. W rzeczywistości wystarczy jeden telefon od agenta, a potem cicha rozmowa w apartamencie hotelowym z prezesem potężnego klubu, żeby wszystkie dotychczasowe słowa, a choćby i pisemne umowy, przestały mieć znaczenie. Nie muszę wymieniać nazwisk, jeśli kiedykolwiek kibicowaliście jakiejś drużynie, przerabialiście to na własnej kibicowskiej skórze. Jeśli chodziło o Portsmouth – zadzwonił Tottenham, jeśli chodziło o Tottenham – zadzwonił Manchester United, jeśli chodziło o Manchester United – zadzwonił Real, jeśli chodziło o Real – zadzwoniła Barcelona, jeśli chodziło o Barcelonę – zadzwonił Milan itd., itp. I wszystko jedno, czy mówimy o piłkarzach, czy trenerach.

To dlatego dzisiejsza wiadomość o tym, że Roberto Martinez odrzucił ofertę Aston Villi i przedłużył kontrakt z Wigan wydaje się pochodzić z nierzeczywistości. Oto młody, ambitny menedżer, coraz powszechniej doceniany na Wyspach i poza nimi, prowadzący klub o najkrótszej historii spośród zespołów ekstraklasy; klub od lat z najwyższym trudem utrzymujący się w Premier League (w tym sezonie od pierwszej kolejki znajdował się w strefie spadkowej, a o jego utrzymaniu zadecydowały ostatnie minuty ostatniej kolejki) i od lat borykający się z tymi samymi barierami wzrostu (mały stadion w niedużym mieście, niewielki budżet na transfery i pensje), otrzymuje propozycję od klubu o wspaniałej tradycji, z nieporównanie większym zapleczem kibicowskim i ekonomicznym, a przede wszystkim: z nieporównanie większym potencjałem piłkarskim – nawet jeżeli Ashley Young, a zapewne i Stewart Downing zdecydują się na odejście. Zamiast kolejnego roku walki o przetrwanie na wejście dostaje perspektywę bezpiecznego środka tabeli, a jeśli zdoła potwierdzić swój menedżerski kunszt – może awansu do europejskich pucharów. Otrzymuje lepsze pieniądze, lepszych piłkarzy, jego mecze (częściej pokazywane w telewizji) obsługują lepsi dziennikarze… Wytężcie wzrok i znajdźcie powody, żeby odmówić.

Roberto Martinez znalazł. „Przez ostatnie dwa lata prezes bardzo mnie wspierał i był bardzo lojalny – nadszedł czas, żebym to ja go wsparł i był lojalny wobec niego” – powiedział 37-letni menedżer, skądinąd (co zapewne nie jest tu bez znaczenia) były piłkarz Wigan. Ma w swojej karierze porażkę 9:1 z Tottenhamem, po której wraz z piłkarzami zdecydował się na zwrócenie kosztów podróży podróżującym do Londynu kibicom, i kolejne potężne lanie w tym mieście (8:0 z Chelsea), ale mimo tamtych cięgów nie zrezygnował z przywiązania do ofensywnej, technicznej piłki. Nawet jednak, gdyby lubił futbol siłowy i toporny, byłby dziś bohaterem mojego romansu. Pal licho, że w rzeczywistości wygląda to zupełnie inaczej.

Jol: zachwyty i wątpliwości

Mam dla niego mnóstwo sympatii. Jego przyjście do Tottenhamu, w 2004 r., zbiegło się z ważnymi zmianami w moim życiu i miałem poczucie, że jakoś tym zmianom towarzyszył. Już pierwszy jego mecz w roli menedżera, z Arsenalem na White Hart Lane, stał się klasykiem nawet jak na zawyżone standardy meczów derbowych: drużyna przegrała wprawdzie, ale po kapitalnym meczu, a wynik 4:5 zapowiadał, że po czasach ultradefensywnego Jacquesa Santiniego naprawdę idzie nowe.

Jak było dalej, mniej więcej pamiętamy. Wielka forma Robbiego Keane’a, wybitna gra Michaela Carricka (którego Santini w ogóle nie wystawiał i który w Manchesterze United nie wzbił się już na ten poziom), debiut Michaela Dawsona, pojawienie się na White Hart Lane Edgara Davidsa, a w końcu zatruta lazania, która – zjedzona w podlondyńskim hotelu przed ostatnim meczem sezonu – pozbawiła zespół szans na grę w Lidze Mistrzów. Ładny, ofensywny futbol i świetna gra obronna (w sezonie 2005/06 tylko 38 straconych bramek w lidze), przełamanie klątwy Chelsea, świetne mecze Berbatowa, który z Keanem tworzył wówczas najlepszy duet napastników w ekstraklasie, ale też Lennona, Robinsona (gol w meczu z Watfordem!), kolejny klasyk, czyli wygrany 3:4 mecz z West Hamem… W sumie dwukrotnie piąte miejsce w lidze, pierwsze od lat doświadczenia gry w europejskich pucharach, sukcesy transferowe (to Jol przekonał Garetha Bale’a, że Tottenham jest dla niego lepszym miejscem od Manchesteru United – sześciu piłkarzy, którzy jesienią pokonali Inter na White Hart Lane, debiutowało w klubie za jego czasów). Oraz, co jak na standardy Tottenhamu naprawdę było sporym osiągnięciem: poczucie, że już nikt się z nas nie śmieje.

Czy to musiało się tak skończyć? Tottenham kiepsko zaczął rozgrywki 2007/08, a prasa sfotografowała jego przedstawicieli podczas rozmów z Juande Ramosem, który poprzedniej wiosny jako trener Sevilli wyeliminował drużynę z Pucharu UEFA. Od tamtej pory Jol uchodził za człowieka skazanego – dyrektor sportowy Damien Comolli kopał pod nim dołki, dziennikarze i zawodnicy spekulowali, ile jeszcze zostało mu czasu, aż w końcu nadszedł dzień meczu Pucharu UEFA z Getafe, kiedy wiadomość o jego zwolnieniu przedarła się na trybuny jeszcze w trakcie gry, co dało efekt zaiste surrealistyczny: właściwie nikt z kibiców i dziennikarzy nie koncentrował się na tym, co dzieje się na boisku. Sam Jol o zwolnieniu dowiedział się z esemesa, którego wysłał mu bratanek.

Nie wiem, czy nie był to najgorszy dzień w moim kibicowskim życiu. Angielska prasa porównywała prezesa klubu do sowieckich dygnitarzy, a określenie „haniebne traktowanie” należało do najłagodniejszych. Martin Jol był wówczas symbolem wszystkiego, co w Tottenhamie pozytywne: otwarty i szczery, z wielkim poczuciem humoru i honoru (po tegorocznym zwolnieniu z Newcastle Chrisa Hughtona, dawnego współpracownika i przyjaciela z White Hart Lane, odmówił przejęcia po nim drużyny), uwielbiany przez dziennikarzy i szanowany przez zawodników, lubiący grać ofensywnie, młody menedżer prowadzący młodą drużynę… Można było odnieść wrażenie, że nawet jeśli spece w tym fachu, jak Mourinho czy Ferguson (który swego czasu chciał go ściągnąć na Old Trafford i zatrudnić w roli asystenta), łatwo z nim wygrywali, to on uczył się na błędach – podobnie jak uczyli się jego zawodnicy.

Teraz jednak wszyscy jesteśmy w innym miejscu. Następca Jola w Tottenhamie, Juande Ramos, omal nie spuścił klubu z Premier League, zaś następca Ramosa z kolei, Harry Redknapp, osiągnął w końcu to, co nie udało się Holendrowi: przedarł się z klubem do Ligi Mistrzów. Czy Jol również dałby radę to osiągnąć – nigdy się nie dowiemy. Jego późniejsze osiągnięcia trenerskie w HSV (piąte miejsce, półfinał Pucharu UEFA) i Ajaxie (wicemistrzostwo i puchar kraju) były jakoś porównywalne z tymi z londyńskich czasów, ale pewnie ciut poniżej oczekiwań. Niewątpliwie za każdym razem zapowiadało się lepiej, niż się ostatecznie kończyło (HSV długo przewodził w tabeli) – a i z czasów Tottenhamu jestem przecież w stanie przypomnieć sobie mecze, które drużyna przegrywała mimo bezpiecznego prowadzenia. Czy tym razem będzie inaczej? W Fulham presja jest mimo wszystko mniejsza: miejsce w środku tabeli i kilka fajnych meczów w Lidze Europy jak na pierwszy sezon powinny wystarczyć. Romantyk we mnie powie po cichutku, że jeśli Jol osiągnie więcej, a Tottenham będzie za rok szukał menedżera, bo obecny przesiądzie się na fotel trenera reprezentacji, to…

Ale nie, za wcześnie o tym mówić. Zwłaszcza w kontekście niesławnego odejścia z Fulham Marka Hughesa, który wypowiedział umowę z dotychczasowym pracodawcą, licząc na bardziej atrakcyjne oferty z AV i Chelsea, i na razie musiał obejść się smakiem. Klasa nie jest czymś, co w świecie futbolu byłoby nadreprezentowane. Kiedy piszę tu o Martinie Jolu, piszę właśnie o człowieku z klasą – jednak zawieszając osąd o tym, jakim Holender stał się w ciągu minionych lat menedżerem. Kolejny start już za trzy tygodnie, kiedy Fulham rozpocznie sezon w Lidze Europy.

Tasiemiec

Najdłuższy serial zbliżającego się lata? Odpowiedź wydaje się prosta: transfer Luki Modricia z Tottenhamu do Manchesteru United. Rozpisanie go na odcinki wydaje się banałem nawet dla kompletnie niedoświadczonego scenarzysty.

Odcinek-pilot pokazałby niezakwalifikowanie się klubu macierzystego do Ligi Mistrzów oraz obnażyłby słabość drugiej linii klubu docelowego w tegorocznym finale tych rozgrywek. Właściwy pierwszy odcinek (z licznymi retrospekcjami) to zakończenie kariery przez Paula Scholesa – Modrić pod wieloma względami przypomina przecież legendarnego pomocnika MU z najlepszych lat kariery; właściwie jedyne, czego mu brakuje, żeby Rudego prześcignąć, to lepsza skuteczność. Odcinek drugi: źle przetłumaczony i nieautoryzowany wywiad Modricia dla chorwackiej prasy, z którego wynika, że wprawdzie on sam nigdzie się nie wybiera, czuje się świetnie w Londynie, uwielbia klub, menedżera i kolegów, a także fantastycznych kibiców, ale jeśli pojawi się oferta, która będzie odpowiadała zarówno Tottenhamowi, jak i jemu, oczywiście będzie gotów ją rozważyć. Zwłaszcza zdanie o tym, czym była dla niego możliwość gry w Lidze Mistrzów zwróci uwagę angielskiej prasy, która uderzy na alarm: „Modrić chce odejść!”. W odcinku trzecim obejrzymy poirytowanego Harry’ego Redknappa, który mówi, że ani on, ani prezes Levy nie zamierzają sprzedawać swoich największych gwiazd, a jeżeli ktoś już naprawdę chciałby ubić z nimi interes, to proszę bardzo: niech sobie weźmie Davida Bentleya.

Odcinki kolejne przyniosą w rolach epizodycznych czołówkę angielskich ekspertów od piłki, rozważających oczywistą skądinąd prawdę, że Chorwat pasuje do Manchesteru United jak mozarella do pomidorów i bazylii. Z niesłabnącym napięciem oglądać też będziemy intrygi równoległe, z udziałem Michaela Carricka i Dymitara Berbatowa, których jeśli nie Alex Ferguson, to z pewnością media używać będą jako karty przetargowej, mającej złagodzić Tottenhamowi utratę najlepszego piłkarza. Scenarzysta nieco bardziej doświadczony wysłałby do Chorwacji kolejno: Harry’ego Redknappa (widzę go, z Kevinem Bondem za kierownicą, jak klnie w żywy kamień na kręte nadmorskie drogi), Alexa Fergusona (umówi się z Modriciem w okolicach lotniska, żeby za dużo nie jeździć) i Daniela Levy’ego (przypłynie jachtem). Pokazałby też rozmowy piłkarza z najbliższymi kolegami (Czorluka namawiałby go do zostania, Krajnczar i Pletikosa – przeciwnie) i jego szalenie ostrożny wywiad dla oficjalnej strony klubu. Agent piłkarza nie wykluczałby na tamtym etapie żadnego scenariusza, ale oczekiwałby od Tottenhamu transferów potwierdzających mistrzowskie ambicje.

Potem Modrić wróciłby do treningów, złapałby uraz na turnieju w RPA, który utrudniłby mu przygotowania do sezonu – ale nieobecność w kolejnych meczach towarzyskich sprawiałaby, że sprawa potencjalnego transferu stawałaby się coraz głośniejsza. Rozgrywki ligowe Tottenham zacząłby (skądinąd w sposób rozczarowujący, z rażącymi nieskutecznością napastnikami) z Modriciem na ławce.

Ostatnie dni sierpnia nie pozwolą już odejść sprzed ekranów: czy Chorwat powie w ich trakcie, że od dziecka kibicował Manchesterowi United, czy poprosi o wystawienie na listę transferową albo wręcz odmówi treningów, żeby wymusić transfer do ukochanego klubu? Czy prezes Levy będzie negocjował do ostatnich minut przed zamknięciem okienka transferowego, by wycisnąć od mistrzów Anglii jak najwięcej? Ciąg dalszy nastąpi…

PS Myślałem zrobić kilka dni przerwy od blogowania, a tu proszę: West Ham zatrudnia Sama Allardyce’a (ten to zrobi rozkapryszonym gwiazdkom poligon…), Aston Villa żegna się z Gerrardem Houllier (zdrowie nie pozwala wrócić do pracy na pełnych obrotach…), a w Fulham wygasa kontrakt Marka Hughesa (czy zastąpi Francuza w Birmingham?). Plus koniec kariery Scholesa. Plus zgrupowanie reprezentacji, na którym coraz trudniej znaleźć zdrowego piłkarza. Plus przegrana wojna o FIFA. Zdecydowanie: w odróżnieniu od piłkarzy, my nie jedziemy na wakacje.

Planeta La Masia

Znacie? To posłuchajcie. Widzieliście? To obejrzyjcie jeszcze raz. „Piękne do bólu mogą być rzeczy do bólu przewidywalne” – zaesemesował Naczelny i właściwie należałoby zauważyć, że jak na to, co dziś pokazała Barcelona, Manchester United i tak zaskakująco długo utrzymywał się w grze. Zaczął przecież bardzo dobrze, coś jak w Rzymie przed dwoma laty, w dodatku nie stracił gola w 10., a dopiero w 27. minucie, no i jeszcze zdołał wyrównać zanim Barcelona zdążyła go dobić (i cóż z tego, że podając do Rooneya Giggs był na spalonym…). Dzięki takiemu rozwojowi wypadków, na jakiś czas zakłócającemu narrację ułożoną długo przed pierwszym gwizdkiem, oglądaliśmy cały mecz z zapartym tchem, przez ponad godzinę (strasznie długo) niepewni ostatecznego rozstrzygnięcia, mimo iż wszelkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że rozstrzygnięcie może być tylko jedno. Bodaj nigdy jeszcze 90 minut nie upłynęło mi tak szybko (inna sprawa, że sędzia zakończył pierwszą połowę równo z upływem 45. minut, a do drugiej doliczył tylko trzy – spieszył się na samolot, czy co?).

Tak sobie myślę, że czas szybko upłynął również piłkarzom Manchesteru United, zwłaszcza tym z drugiej linii, którzy po prostu nie byli w stanie nadążyć za rywalami: ileż to razy Carrick i Giggs stali z rozdziawionymi gębami na trzydziestym metrze, patrząc jak tych dwóch typków, Iniesta i Xavi, którzy przed ułamkiem sekundy wyminęli ich jak slalomowe tyczki, wjeżdża właśnie w pole karne. Ileż to razy w tymże polu karnym własnej drużyny Rooney znajdował się szybciej niż środkowi pomocnicy, wspierając pogrążonych w gigantycznej zaiste opresji Vidicia i Ferdinanda. Ileż to razy obrona MU została kompletnie rozklepana przez podania, których tor zdawał się wytyczony z milimetrową precyzją – jak przy bramce Pedro, kiedy zagrana przez Xaviego piłka mijała gąszcz nóg zawodników z Manchesteru zyskując tytuł Asysty Roku.

Właściwie w świetle tego, co pokazała dziś Barcelona, jakakolwiek rozmowa o taktyce mija się z celem. Że Giggs z Carrickiem byli za wolni? Że kiedy już Carrick zdołał dwa razy rzucić piłkę za plecy Alvesa, to Hernandez nie potrafił jej przyjąć (Berbatow by potrafił…)? Że nikt z obrońców nie wyszedł na czas do Messiego, o co apelował przed meczem cytowany przeze mnie przed południem David Pleat? Zamiast stawiać podobne pytania lepiej dobrze przestudiować atlas nieba, by określić, z jakiej to właściwie planety pochodzą panowi Xavi, Iniesta czy Messi. A może by tak nazwać któreś nowoodkryte ciało niebieskie „La Masia”? O tym, że ktoś już wpadł na to, by nazwać jakąś planetoidę „Cruyff” jestem właściwie przekonany.

Dziennikarze z Hiszpanii niepokoili się nieobecnością w wyjściowej jedenastce Puyola – ale MU nie był w stanie zmusić zastępującego go Mascherano do poważniejszego wysiłku; Hernandez, o którym (oddajmy mu sprawiedliwość) rok temu mało kto z nas słyszał, w zasadzie nie dotknął piłki. Innymi słowy: obejrzeliśmy wielki mecz, w którym żaden z kandydatów do Oscara za pierwszoplanową rolę NIEANGLOJĘZYCZNĄ nie rozczarował. Co innego ci z Anglii – choć może nie przesadzajmy, może na tle Barcelony 2010/11 każdy rywal wypadłby równie blado. Żal w każdym razie, że w takich okolicznościach kończy się kariera van der Sara, a i Giggs czy Scholes pewnie już w finale Ligi Mistrzów nie zagrają. Przed Alexem Fergusonem wielkie wietrzenie szatni, a na liście moich przerażeń poczesne miejsce zajmuje przejście Modricia na Old Trafford. Może on by nadążył za Iniestą czy Xavim…

Co mi się podobało (copyright Czadoblog): że Puchar odbierał Eric Abidal i że zanim sami sięgnęli po trofeum, zawodnicy Barcelony ustawili się w szpaler, by oddać honor rywalom. A także odpowiedź Vidicia na pytanie reportera ITV, jak by najkrócej podsumował dzisiejszy mecz. „3:1” – wycedził do kamery serbski obrońca.

Co mi się nie podobało: niewymuszone błędy piłkarzy MU w kryciu przy pierwszej i drugiej bramce. Fakt, że w 90. minucie jedyne, na co było ich stać, to rozgrywanie piłki na własnej połowie. I to, że Berbatow (tak mówią), na wieść, że nie znalazł się w kadrze na finał, wyjechał ze stadionu. Różnica klas.