Archiwum autora: michalokonski

Stajnia Augiasza

Ci, którzy uwielbiają proste narracje i jasne objaśnienia, wiedzą od dawna: wszystkiemu winni są Żydzi. W tym przypadku konkretnie Awram Grant – facet, który w Chelsea wziął się znikąd i który rok temu spuścił już jeden zasłużony klub z Premier League. A ja mam ochotę skomplikować ten obraz. I nie muszę przy tym wracać do statystyk Izraelczyka ze Stamford Bridge, słupka, który dzielił go od wygrania Ligi Mistrzów czy faktu, że ubiegłoroczne losy Portsmouth zostały przypieczętowane poza boiskiem, na którym prowizorycznie klecona drużyna do końca toczyła heroiczny bój, także o zwycięstwo w Pucharze Anglii.

Pierwszymi winnymi są właściciele klubu – także za podminowanie autorytetu Granta kilka miesięcy temu, kiedy osiągnęli ten stopień nieprofesjonalizmu, że decyzję o ewentualnym zwolnieniu menedżera konsultowali z… piłkarzami. I za brak zdecydowania, bo kiedy sprawa przeciekła już do mediów, przestraszyli się własnej odwagi i ostatecznie zostawili go na stanowisku. Niejeden z komentujących spadek West Hamu z ekstraklasy przywołuje w tym kontekście zwolnienie również Bogu ducha winnego Roberto di Matteo z West Bromwich – następca Włocha, Roy Hogdson, wyprowadził klub z sytuacji równie beznadziejnej, co sytuacja Młotów.

W ubiegłym roku do utrzymania (a przypomnijmy: West Ham ledwo się utrzymał) wystarczyło 35 punktów, teraz może nie wystarczyć 40. Kolejne błędy właścicieli: deklaracja po tamtym sezonie, że na sprzedaż są wszyscy piłkarze poza Parkerem. Wątpię, by to zdanie zbudowało fantastyczną atmosferę w szatni (podobnie jak wyznanie, że nie jeżdżą z drużyną na mecze wyjazdowe, bo mają dość patrzenia na porażki). Oraz polityka transferowa: polecam lekturę porażającego zaiste tekstu o Barrym Silkmanie, agencie odpowiedzialnym za sprowadzenie do klubu zawodników tej klasy, co Benni McCarthy (przez półtora roku zagrał 14 razy, nie strzelił gola, kosztował klub – z pensjami włącznie – prawie 7 milionów), Mido (9 meczów, ani jednego gola), Ilan (zwolniony po 4 miesiącach) czy Barrera (14 meczów, bez gola, zapłacono za niego 4 miliony). Kieron Dyer i Frederick Ljunberg kosztowali klub, wliczając kontrakty, 34 miliony funtów, czyli tyle, ile wynosi przychód z biletów na Upton Park w ciągu dwóch (!) lat. A przecież o wieloletnich kłopotach ze zdrowiem tych zdolnych skądinąd piłkarzy wiedzą nawet początkujący fani angielskiej piłki.

Osobny punkt to wspomniana już szatnia: niezależnie od tego, czy menedżer należał do typów melancholijnych, czy wrzeszczących na zawodników, kilkunastu doskonale opłacanych profesjonalistów (wypożyczeni Keane i Bridge zarabiali grubo powyżej 60 tys. funtów tygodniowo, podobnie Upson, a taki Faubert – niemal 50 tys.), z których czterech mniej lub bardziej regularnie grywało w ostatnich miesiącach w reprezentacji Anglii, a kilku pozostałych błyszczało w reprezentacjach innych krajów, powinno mieć w sobie wystarczająco dużo charakteru, by nie poddać się bez walki. W Portsmouth walczyli do końca.

Dopiero tu dochodzimy do Awrama Granta, który rzeczywiście w stajni Augiasza nie okazał się Herkulesem. On także ponosi część winy za to, co się stało – z pewnością nie wszystko da się wytłumaczyć plagą kontuzji, np. Parkera, którego zabrakło w kilku ważnych meczach, Hitzlspbergera, o którego umiejętnościach przekonaliśmy się, kiedy wreszcie wyzdrowiał, a i Keane’a, który przychodził tu w styczniu strzelać bramki, a nie dołączać do listy niezdolnych do gry. Kwestią kluczową jest opisywana wielokrotnie bierność na ławce i nieumiejętność zareagowania na zmiany w taktyce rywala (zemściło się to choćby w dwumeczu z Birmingham w Pucharze Ligi, nie mówiąc o ostatnim meczu z Wigan, a przed laty – o finale Pucharu Ligi Chelsea-Tottenham). Widzę i opisuję 22 stracone punkty w sytuacji, gdy zespół prowadził (to pewnie tyle, ile zdobył Tottenham w spotkaniach, które zaczynał od utraty bramki…).

Mam do Awrama Granta sympatię za styl, w jakim umie przegrywać, ale widzę, że przegrywa. Chcę tylko przestrzec przed robieniem z niego kozła ofiarnego: Żydzi nie są wszystkiemu winni.

Eliksir Fergusona

Na pewno znajdą się tacy, którzy powiedzą, że ten dziewiętnasty tytuł będzie na długo ostatnim. Że po van der Sarze na emeryturę pójdą Scholes i Giggs. Że Carrick i Anderson zatrzymali się w rozwoju, a Evans czy Welbeck to nie te buty. Że Berbatow zawodzi w meczach o stawkę, Fletcher i Ferdinand mają kłopoty ze zdrowiem, a Rafael i Fabio – z okiełznaniem temperamentu. Że już w tym sezonie Manchester United rzadko zachwycał, czasem kompletnie nie przekonywał, a często wymęczał zwycięstwa. Że zdarzało się nawet, tak, tak, że wypuszczał w końcówce niemal pewny komplet punktów.

Wszystkie te zdania będą prawdziwe, jest jednak coś (ktoś?), co powstrzymuje mnie przed dociskaniem pedału do końca. Pamiętam wymianę zdań między mną a Rafałem Stecem po finale Ligi Mistrzów sprzed dwóch lat. „Myślę o dzisiejszej bezradności Alexa Fergusona i czuję, że powinienem podzielić się z Wami intymnym w gruncie rzeczy przeżyciem: patrzyłem na twarz szkockiego menedżera, kontemplowałem stan jego dziwnej nieobecności i uświadamiałem sobie, że widzę człowieka starego – pisałem wtedy. – Intymne przeżycie, bo skojarzone z bolesnym przeczuciem czekającej cię samotności, kiedy odkrywasz, że twój ojciec, twój szef, a niechby i papież, nie jest już tamtym supermanem sprzed lat, że nagle brakuje mu energii i świeżości pomysłów. A jeszcze jak zestawić to z bezwstydną młodością Guardioli…”. Mój znakomity kolega, zestawiając go zresztą z Woody Allenem (widziałeś, Rafał, „Północ w Paryżu”?) odpowiadał, że „Ferguson w Rzymie nie był stary. Był zdruzgotany klęską. Oto miara sukcesu – czuć się przegranym, gdy wygrało się niemal wszystko”. I kontynuował pochwały pod adresem człowieka, który „zawzięcie uczy się nowoczesnego futbolu” i który ładuje w drużynę ogromną energię: „Gdyby ktoś mnie pytał, to Ferguson dopiero teraz osiągnął trenerski szczyt. I nikomu nie obiecał, że się zatrzyma”.

No więc wiem już, że nawet jeśli Barcelona i tym razem zabierze piłkarzy MU na karuzelę, a ja będę patrzył na bezradną twarz sir Alexa (bo przecież wcale nie musi się tak zdarzyć…), to podobnych słów nie napiszę. Być może lepiej byłoby dla niego, niezależnie od wyniku finału Ligi Mistrzów, przejść na emeryturę po tym sezonie, ale nie sądzę, żeby się na to zdecydował, skoro wciąż przyjeżdża do klubu jako jeden z pierwszych (o siódmej rano!?): gość mi wygląda na takiego, że póki zdrowie jako tako dopisuje, nie zrezygnuje z adrenaliny, jaką daje ten fach. Zwłaszcza, że wciąż potrafi się nią dzielić z zawodnikami.

O tych zawodnikach wypada napisać słów kilka. O 40-letnim van der Sarze, którego rolę w drużynie pokazał najdobitniej wczorajszym występem Tomasz Kuszczak. O Vidiciu, od kilku sezonów najlepszym na swojej pozycji w Premier League. O Giggsie, wobec którego każdy przymiotnik wydaje się niewystarczający. O Rooneyu, którego przekonanie do pozostania w klubie, a następnie wysłanie na kilka tygodni do USA, było majstersztykiem Fergusona (gdy to się stało, cytowałem na blogu wnioski Henry’ego Wintera; nie zmylił się mistrz taki) – kiedy Anglik ostatecznie poradził sobie z problemami w życiu osobistym, kiedy oparł się propozycji „hałaśliwych sąsiadów” i podpisał nowy kontrakt z klubem, musiał nie tyle wrócić do formy fizycznej, co oczyścić głowę. O Nanim, Valencii, Parku, z których każdy miał w tym sezonie wielkie chwile. O Berbatowie, który nawet mimo bajecznej skuteczności wciąż uważany jest za piłkarza rezerwowego. O Hernandezie wreszcie, bez dwóch zdań transferze sezonu (nawet jeśli dzisiejszy gol na Anfield znów kazałby w tym kontekście wymieniać także van der Vaarta) – jeśli zestawimy 6 milionów, jakie MU zapłacił za Meksykanina z 27 milionami wyłożonymi przez MC za Dżeko, nie mówiąc już 50 kawałkach za Torresa, mamy kolejny cegiełkę do budowy pomnika pewnego Szkota. Jestem cholernie ciekaw, jak zabierze się za kolejną przebudowę zespołu. Kto stanie w przyszłym sezonie między słupkami i kto pojawi się w środku pola. Byle nie Modrić…

Na pewno znajdą się więc tacy, którzy to mistrzostwo Anglii witać będą wzruszeniem ramion. „Nie grali jak mistrzowie” – powiedzą. Tyle że – jak trzeźwo zauważył Paul Wilson – nawet jeśli nie grali jak mistrzowie, to jak mistrzowie walczyli. Dziennikarz „Guardiana” cytuje dawnego bramkarza MU, Bena Fostera, mówiącego o „etosie zwyciężania” na przykładzie meczu z Blackpool, którzy przegrywali 2:0, żeby – oczywiście – wygrać. Czy wyobrażacie sobie MU, który roztrwania czterobramkowe prowadzenie z Newcastle (kłania się tekst Piersa Morgana, skądinąd kibica Arsenalu, bezlitośnie zestawiającego osobowości sir Alexa i Arsene’a Wengera)? Oto jeden ze składników eliksiru Fergusona.

Nieoczekiwanie dla siebie samego, znów rozpisałem się o Manchesterze United, a planowałem wpis o Manchesterze City, który po zwycięstwie w Pucharze Anglii i dzisiejszej porażce Arsenalu ma jeszcze szanse na trzecie miejsce. Chciałem, po pierwsze, dołączyć do chóru tych, którzy oburzali się umieszczeniem finału FA Cup w środku ligowej kolejki: rozgrywano go w chwili, gdy wszyscy emocjonowali się zdobytym kilkanaście minut wcześniej mistrzostwem MU i niewiarygodnym spotkaniem Blackpool-Bolton. Po drugie, chciałem zwrócić uwagę na to, że w ostatnich tygodniach o obliczu tej drużyny stanowili ci, których nie sprowadzano za astronomiczne pieniądze (z istotnymi wyjątkami Yaya Toure czy Silvy) – tacy Richards, de Jong, Hart, a przede wszystkim Kompany. „Cierpliwości – mówił niedawno Patrick Viera w znakomitej rozmowie na łamach „Timesa” (nie linkuję, bo płatna). – Budujcie drużynę, jakbyście budowali dom. Od fundamentów, czyli od obrony. I od organizacji gry”.

Z pewnością do MC będzie okazja wrócić. Podobnie jak do Tottenhamu – w tym przypadku okazję będę potrafił znaleźć i… bez okazji. Dziś na Anfield zaimponowali przede wszystkim na poziomie wspomnianych przez Vierę fundamentów: najlepsi w drużynie, a tym samym na boisku, byli Dawson, Sandro, Modrić, a przede wszystkim Ledley King. To w zasadzie niewiarygodne: po siedmiu miesiącach nieobecności wrócić nie w pełni sił i zagrać na takim poziomie. Przyznam, że zapomniałem, jak może wyglądać gra defensywy Tottenhamu, kiedy King jest na boisku; jak sama jego obecność działa na kolegów, jak telepatycznie układa się jego współpraca z Dawsonem. Niby nie mam powodów narzekać na Gallasa, ale tu jesteśmy na jakimś pozapiłkarskim poziomie. I jak tu nie trzymać tego faceta w klubie, mimo chronicznych kłopotów z kolanami, mimo będących konsekwencją braku regularnego treningu urazów pachwin, skoro nawet gdy gra dziesięć meczów w sezonie, jest to dziesięć meczów znakomitych?

Pisząc o spotkaniu z Liverpoolem – i uprzedzając pytania – nie mogę nie dodać, że moim zdaniem karny Tottenhamowi się nie należał: faul Flanagana na Pienaarze, jeśli w ogóle był do odgwizdania (takich starć zdarza się przecież w meczu kilkanaście), to przed polem karnym. Z Howardem Webbem mieliśmy zawsze pieskie szczęście (przypomnę dwubramkowe prowadzenie na Old Trafford i zmieniającego losy meczu karnego z kapelusza za rzekomy faul Gomesa na Carricku), a tu proszę: jaka odmiana. I jaka odmiana, że jakiś piłkarz z White Hart Lane potrafi strzelać jedenastki…

W kwestii Ligi Europy Harry Redknapp mówi swoje: że nie ma najmniejszej ochoty grać we czwartek wieczorem na drugim końcu kontynentu, żeby potem spędzać cały piątek w podróży i szykować się do niedzielnego meczu w lidze. Na piątym miejscu zależy mu jednak, bo – jak mówi – to kwestia dumy. A pewnie też i wakacyjnych planów: ponieważ zespół przewodzi w klasyfikacji Fair Play, prawo gry w Europa League dostanie i tak, tyle że będzie musiał rozpocząć sezon trzy tygodnie wcześniej, co już kompletnie mu się nie uśmiecha.

Z Awramem Grantem (i z West Hamem w Premier League) pożegnam się osobno. To musi być osobny wpis. Podobnie jak osobny wpis należeć się będzie piłkarzom Iana Hollowaya – wszystko jedno, czy za tydzień na Old Trafford spadną z Premier League, czy też (czego im wszyscy, łącznie z kibicami MU jak sądzę, szczerze życzymy) wywalczą utrzymanie.

Lato Kogutów

Kiedy dziś myślę o momencie przełomowym, przypomina mi się kilka dni stycznia i lutego: najpierw szaleństwo spekulacji o trzydziestomilionowym transferze napastnika (Forlan? Rossi?), w czasie gdy Liverpool wraz z nowym menedżerem zakontraktował Suareza i Carrolla, a potem przegrana batalia o przejęcie stadionu olimpijskiego. Niedługo później Tottenham wygrał wprawdzie z Milanem w Lidze Mistrzów, ale w kolejnych trzynastu meczach odniósł jedno zwycięstwo. I nie to, że w którymkolwiek z tych spotkań grał źle – na ogół było tak, jak wczoraj z Manchesterem City: piękna piłka bez efektu bramkowego, bo albo ustawienie z van der Vaartem powodowało, że w polu karnym przeciwnika brakowało jednego piłkarza, albo niepewni miejsca w wyjściowej jedenastce Defoe, Pawluczenko i Crouch gubili rytm meczowy i formę. „Nie zamierzam popełniać samobójstwa” – mówił wczoraj po meczu Harry Redknapp, dumny z tegorocznych osiągnięć i przekonany, jak sądzę, że nieprędko uda się je powtórzyć.

Mam bowiem wrażenie, że w tym roku Tottenham osiągnął swój szczyt możliwości – głównie ze względów ekonomicznych. Nawet jeśli klub byłoby stać na jednorazowe wydanie trzydziestu milionów za piłkarza, nie byłoby go stać na późniejsze płacenie temu piłkarzowi (a w ślad za nim pewnie niezadowolonym z niższych pensji kolegom) ponad stu tysięcy tygodniowo. Jednym ze źródeł dotychczasowych sukcesów prezesa Levy’ego (oprócz nowatorskich pomysłów, jak rozdzielenie sponsoringu na klubowych koszulkach między mecze ligowe i pucharowe) była struktura płacowa: nawet największe gwiazdy zarabiały tu najmniej w porównaniu z innymi klubami czołówki, góra kilkadziesiąt tysięcy funtów tygodniowo. W tym roku i tak prezes zdecydował się na zaoferowanie najlepszym zawodnikom lepszych umów (Gareth Bale nowy kontrakt podpisywał aż dwukrotnie, przed i w trakcie sezonu), co natychmiast znalazło odbicie w wynikach finansowych. Teraz ekstra wydatki udało się sfinansować dzięki ekstra przychodom z Ligi Mistrzów, ale w przyszłym roku trudno na to liczyć: brutalna prawda jest taka, że zanim w klubie zacznie się rozmawiać o naprawdę bramkostrzelnym napastniku, trzeba będzie kilku piłkarzy sprzedać (a sprzedać tych niechcianych, jak Bentley czy Keane, nie będzie łatwo, bo ich wypożyczenia do innych klubów nie okazały się sukcesem).

Zwłaszcza że porażka w walce o przejęcie stadionu olimpijskiego oznacza oddalenie się na lata perspektywy wzrostu dochodów z biletów na mecze. White Hart Lane w każdej kolejce wypełnia się po brzegi, lista oczekujących na karnet liczy 25 tys. ludzi – żyjemy w takich czasach, że zapewnienie klubowi stabilnych źródeł finansowania jest co najmniej równie ważne, jak kompetentny menedżer czy znakomity lewoskrzydłowy. Bez nowego stadionu Tottenham nie będzie mógł rywalizować z MU, Chelsea, Arsenalem, MC i Liverpoolem.

Ten ostatni klub za poprzednich właścicieli pogrążony był w kryzysie; nowy na początku chętnie sięgnął do kieszeni w przekonaniu, że wzmocnienia zespołu plus baza kibicowska plus światowa marka w niedługiej perspektywie wystarczą do – także finansowego – powrotu w szeregi elity. Po transferach Suareza i Carrolla (ten ostatni sfinansowany dzięki megapieniądzom za Torresa), ale też, co warto podkreślić, po odważnym sięgnięciu po klubowych wychowanków, charyzmatyczny menedżer Kenny Dalglish w błyskawicznym tempie pozwolił zapomnieć o traumatycznej końcówce rządów Beniteza i katastrofalnym epizodzie Hodgsona – w przyszłym roku ten zespół znów będzie tam, gdzie zwykle.

A Manchester City? Jedynymi, którzy mogą powstrzymać dalszy triumfalny marsz tego klubu, są szejkowie, do których należy. Nie że przestaną go finansować, ale że jakimś nieoczekiwanym ruchem zdestabilizują to, co wydaje się jakoś ustabilizowane. Drużyna nie gra pięknie, czasem zęby bolą, patrząc na ultradefensywne ustawienie Roberto Manciniego, ale… Włoch osiągnął to, czego od niego oczekiwano – a przecież zapewne sięgnie jeszcze po Puchar Anglii i może nawet trzecie miejsce w lidze. Dzisiejsza prasa pełna jest spekulacji, kogo w przyszłym roku zobaczymy pod znakiem „Blue Moon” (pisze się choćby o Fabregasie i Ibrahimoviciu) – niewątpliwie do wszystkich pokus finansowych, jakie może zaoferować MC gwiazdom piłki dochodzi podstawowy afrodyzjak: Liga Mistrzów. Choć nie mogę nie zauważyć, że zaspokojenie pragnień kosztowało ponad 300 milionów i że część z tych pieniędzy (transfery Jo, Roque Santa Cruza, może też Dżeko) z pewnością zmarnowano…

Niezadowolonym z osiągnięć Harry’ego Redknappa w Tottenhamie dam za przykład Aston Villę, która po rocznym życiu z przestrzelonym budżetem i odejściu postawionego wobec konieczności oszczędzania Martina O’Neilla z drużyny o zbliżonym do Kogutów statusie zmieniła się w zespół broniący się przed spadkiem. W przyszłym roku, po niemal pewnym odejściu Ashleya Younga (jeżeli do Liverpoolu, będzie to kolejna demonstracja intencji właściciela tego klubu…), lepiej przecież nie będzie.

Oczywiście Tottenham ma potencjał, żeby znów walczyć o Ligę Mistrzów. Tyle że Daniela Levy’ego i Harry’ego Redknappa czeka tego lata mnóstwo wyzwań. Przede wszystkim: zatrzymać w klubie Lukę Modricia (Chorwat dla gry Tottenhamu wydaje mi się zdecydowanie istotniejszy niż Gareth Bale). W dalszej kolejności: zdecydować, czy korzystniejsze jest budowanie ofensywy wokół Rafaela van der Vaarta, czy dla dobra atmosfery wśród piłkarzy Holendra z manierami gwiazdorskimi sprzedać (Redknapp tłumaczy ostatnie niepowodzenia właśnie obniżką formy przemęczonego van der Vaarta, który po mundialu właściwie nie miał czasu na solidne przygotowanie do sezonu, i długo leczącego kontuzję Bale’a). Problemy pomniejsze to kwestia obsady bramki i tego, kto oprócz Dawsona tworzyć będzie podstawową parę stoperów. Problem fundamentalny: czy zadłużać się na lata, żeby znaleźć środki na rozbudowę White Hart Lane, czy szukać kolejnej lokalizacji nowego obiektu (batalia prawna, mająca na celu zakwestionowanie zwycięstwa West Hamu w boju o stadion olimpijski, jest raczej skazana na klęskę)? I kto po Harrym Redknappie, jeśli ten za kilkanaście miesięcy obejmie posadę trenera reprezentacji? Wśród tych wszystkich pytań jedno wydaje się pewne: Redknapp ma rację, bo tak niezwykłego sezonu, jak ten dobiegający końca, fani Tottenhamu szybko nie przeżyją.

Mistrzowie

Od czego zacząć? Od modlitwy Hernandeza przed pierwszym gwizdkiem, wysłuchanej już po 36 sekundach (powiedział Pan: „i oto daję ci nieuważnego Davida Luiza”)? Od dziecięcej radości sir Alexa Fergusona po końcowym gwizdku (Szkot znalazł się o krok od DWUNASTEGO w karierze mistrzostwa Anglii)? A może, przewrotnie, od meczu z Schalke, który miał jego zawodnikom zakłócić przygotowania do najważniejszego spotkania sezonu (nie z nimi te numery: Szkot od tylu lat umiejętnie stosuje rotację składu, że każdy z piłkarzy potrafi tu grać z każdym, każdy potrafi się wkomponować w drużynę i żaden nie pęka – nawet jeśli chodzi o półfinał Ligi Mistrzów)? Z tematów do omówienia jest przecież jeszcze przyszłość Carlo Ancelottiego, mocno po tej porażce wątpliwa (choć osobiście – piszę to bez wielkich nadziei – Włocha bym zostawił, oczywiście radykalnie przebudowując starzejący się zespół, w którym dziewięciu piłkarzy wyjściowej dziś jedenastki sprowadził do klubu Jose Mourinho). I generalnie cały sezon, w którym zespoły z górnej połówki tabeli wiele razy dołowały, za to te z dołu zaskakująco się podciągnęły.

Nie, zacznę jednak od Ryana Giggsa. Niby nie nabiegał się tyle, co szalejący na prawym skrzydle Antonio Valencia (czy ten gość, co go krył, naprawdę nazywał się Ashley Cole?!) albo harujący z lewej i w środku Park (od lat znakomicie wypadający w meczach o wielką stawkę; dziś pozbawiający Essiena i Lamparda przestrzeni do nabrania powietrza, a w kwestii ustawienia często wymieniający się pozycjami z Rooneyem, co przyprawiało Ivanovicia o spore kłopoty), ale dwa jego podania były w tym meczu absolutnie kluczowe. Nie przypadkiem realizator pokazał słynny transparent o piłkarzu, który znów doprowadzi was do płaczu… Gdyby nie kapitalne zagranie Walijczyka do Parka, który przytomnie natychmiast przekazał piłkę Hernandezowi (transfer roku, bez dwóch zdań), wszystko przecież mogłoby się potoczyć inaczej. Piłkarską klasą, doświadczeniem, przeglądem pola i precyzją podań Giggs wyrasta ponad głowy rywali i kolegów – jak słusznie zauważył ktoś na Twitterze, ten gość ma chyba piwnicę pełną butelek szampana, przyznawanych wraz z tytułem piłkarza meczu.

Kiedy Chelsea otrząsnęła się z pierwszego szoku (albo kiedy MU odpuścił nieco niebywały pressing z początku spotkania) było już za późno. Strzelić trzy bramki na Old Trafford, kiedy przegrywa się 2:0? W zasadzie niemożliwe. Widzowie niezaangażowani w końcówce pierwszej połowy mogli się zastanawiać, czy Ivanović dogra do końca, czy może wyleci z czerwoną kartką (po szybkiej żółtej, dwa razy mógł zobaczyć kolejną, ale Howard Webb nie chciał najwyraźniej psuć widowiska – pewnie również dlatego nie podyktował karnego za rękę Lamparda), czy może w drodze pod prysznic wyprzedzi go David Luiz, mający szaleństwo w oczach po błędzie z pierwszej minuty i reprymendzie od Ancelottiego (w tym przypadku sędziego uprzedził menedżer, zdejmując Brazylijczyka po 45 minutach). Carlo Ancelotti powiedział po meczu, że w zasadzie powinien w przerwie wymienić 10 z 11 zawodników; Chelsea w drugiej połowie ocknęła się, a widzowie niezaangażowani mogli zastanawiać się z kolei, czy drużyna Manchesteru jest naprawdę tak mocna piłkarsko jak psychicznie – przez niedługi czas jednak. Gdyby Rooney i Hernandez zechcieli wykorzystać okazje stwarzane im w końcówce przez Valencię, skończyłoby się pogromem.

Gdybanie jest czymś, czego z pewnością nienawidzą menedżerowie. Wszystkiego się spodziewał Carlo Ancelotti, ale nie tego, że jego misternie tkany plan gry w tym meczu załamie się już w pierwszej minucie. W zasadzie za decyzje personalne trudno go ganić: zarówno ustawienie, jak i skład osobowy wydawały się przed meczem optymalne. Kalou czy Anelka – w świetle ostatnich tygodni prosty wybór, podobnie jak postawienie na Drogbę zamiast Torresa. Szkoda, że Benayoun tak długo odzyskuje rytm meczowy po kontuzji, bo pewnie więcej wniósłby w grę Chelsea po przerwie niż Ramires. A 50-milionowego prezentu od Abramowicza Włochowi współczuję od dawna; kłopot menedżera Chelsea przypomina trochę ten Redknappa z van der Vaartem: jeśli Holender, to nie Defoe albo nie Lennon…

W sumie nie ma się co rozgadywać. W 1992 r. Alex Ferguson zapowiedział, że w kwestii liczby tytułów mistrzowskich pobije swoich największych rywali. Za tydzień, góra dwa, dotrzyma słowa.

Aktorzy prowincjonalni

No więc rozmawiałem z Mariuszem Walterem. O polskiej piłce. Długo i serio – prawdę powiedziawszy nawet w dwóch turach, bo jedno spotkanie nie wystarczyło. Pomysł na rozmowę był taki, że jestem zamożnym człowiekiem, który zastanawia się nad kupnem jednego z klubów polskiej ekstraklasy. Chodzi o duże miasto, które ma nowoczesny stadion i zaplecze finansowo-biznesowe – z pewnością jest szansa na to, żeby mecze oglądało 20 tysięcy kibiców. W dodatku jako chłopiec kibicowałem temu klubowi, chciałbym się więc zbliżyć do dawnych marzeń. Ale poczytałem trochę o polskiej piłce, także o doświadczeniach ITI z Legią i… mam zrozumiałe obawy.

Mariusz Walter przyjął tę konwencję i rozmawialiśmy o politykach, kibolach, profesjonalizmie polskich piłkarzy, trenerów i działaczy, a także o pieniądzach, jakie trzeba włożyć w klub i o tym, czy można na tym zarobić. Nawet o spotkaniu Staruchowicz-Rzeźniczak, uzależnieniu Kamila Grosickiego i o Hubniku, który „rzuca się z głową tam, gdzie niejeden bałby się wstawić nogę”. Padły mocne słowa na temat napięć między Maciejem Skorżą a Markiem Jóźwiakiem oraz sugestia, że ten pierwszy nie może być pewny swojej posady: „Kiedy patrzę z perspektywy na odejście pana Urbana, właśnie po długiej serii porażek, mam poczucie, że w analogicznej sytuacji z panem Skorżą jesteśmy ciut mądrzejsi. Ale, proszę darować banał, zawsze jest gdzieś granica. Jeśli w telewizji próby wprowadzenia jakiegoś programu nie odpowiadają widzowi, trudno prace nad nim kontynuować w nieskończoność”. I deklaracja na temat sprowadzanych przez klub piłkarzy: „Ten rok jest obarczony tak wieloma błędami w kwestii transferów, że wyczerpał naszą tolerancję wobec nietrafnych decyzji”. Zauważyłem, że ich ocena to jedyny punkt, w którym zgadzają się „Gazeta Wyborcza” i „Rzeczpospolita”: oba dzienniki uważają, że w każdej innej firmie koncernu ITI odpowiedzialni za to wylecieliby za sabotaż. Mój rozmówca przyjął to z humorem, co – patrząc na ostatnie wyniki Legii i znając kwoty, jakie w ciągu tych sześciu lat włożono w klub – naprawdę doceniam.

Czy po tej rozmowie kupiłbym klub polskiej ekstraklasy? Gdybym rozumował jak biznesmen – z pewnością nie. Gdybym rozumował jak biznesmen zakochany w piłce – tu odpowiedź nie byłaby już oczywista. Mariusz Walter wie, o jakiej Legii marzy, i jest to marzenie całkiem nieodległe od tego, o czym piszemy na tym blogu (w rozmowie nieustannie konfrontujemy zresztą te dwa światy – angielskiej i polskiej piłki). Nie chce na Łazienkowskiej „lepszej publiczności”, tylko tego, by doping na „Żylecie” utrzymywał się w ramach obowiązującego prawa. Mówi, że ktoś, kto nie wie, co to jest Powiśle, co to jest Bemowo i Praga, nie będzie też wiedział, jaką wartość dla setek tysięcy warszawiaków ma jego praca, a w ślad za tym pozycja Legii w lidze (a liczy się – dodaje – tylko zwycięstwo)… „Coś takiego trudno zrozumieć Brazylijczykowi, dla którego nieudany rok w Polsce to po prostu przykry epizod, do poprawienia gdzie indziej”. To właściwie paradoksalne, zważywszy na wizerunek jednego z najskuteczniejszych polskich biznesmenów, ale wizja Mariusza Waltera jest do głębi romantyczna: zazdrości Wiśle zatrudnienia trenera i dyrektora sportowego z zagranicy, ale sam chce opierać klub na ludziach stąd: „Niech mi pan da dwa lata. Zobaczy pan, że nasza akademia wychowa tych umownych chłopaków z Powiśla: kolejnego Żyrę, Łukasika, Wolskiego, Efira…”.

W sumie bardzo ciekawe doświadczenie, nie tylko dziennikarskie. Polska piłka wprawdzie pozostała dla mnie – jak mówi współwłaściciel Legii – „równaniem, które ma tyle niewiadomych, że nawet szkoła polskich matematyków nie poradziłaby sobie”, a zachowania kiboli jak nie rozumiałem, tak nie rozumiem, ale i tak mam poczucie, że obraz rzeczywistości wzbogacił mi się i skomplikował. „Tygodnik Powszechny” z wywiadem zatytułowanym „Aktorzy prowincjonalni” jutro w kioskach.

A to jeszcze nie koniec

Do 94. minuty meczu Arsenal-MU byłem przekonany, że dam tytuł „Koniec sezonu”. Że ostentacyjnie przyjmę perspektywę kibica Tottenhamu, choć i w tym przypadku byłby to tytuł nie do końca prawdziwy, bo mimo iż drużyna straciła szanse na awans do Ligi Mistrzów, musi jeszcze bronić piątego miejsca, dającego prawo gry w Lidze Europejskiej. Liverpool naciska i dziś to on jest faworytem, choćby jako gospodarz bezpośredniego spotkania – doprawdy, dla Tottenhamu sezon wcale się nie skończył, choć cel, który trzeba sobie wyznaczyć na ostatnie tygodnie jest znacząco, potencjalnie o 30 milionów funtów, mniejszy.

W ramach prasówki, którą robiłem sobie przed meczem z Chelsea, znalazłem m.in. wypowiedź Rafaela van der Vaarta na temat Harry’ego Redknappa. „Jest genialnym psychologiem – mówił o swoim menedżerze Holender. – Nie spotkałem dotąd trenera, który równie dobrze potrafiłby zmotywować piłkarzy”. Van der Vaart twierdził wręcz, że w pierwszych miesiącach w Londynie dowiedział się od trenera dużo więcej niż w ciągu lat spędzonych w Madrycie, i że to Redknapp jest kluczem do sukcesu w walce o czwarte miejsce (przypomnijmy: wypowiedź pochodzi sprzed meczu na Stamford Bridge). No to teraz Harry będzie miał okazję potwierdzić swoje umiejętności jeszcze raz: zadanie zmobilizowania na ostatnie mecze zespołu, który przegrał w takich okolicznościach, jest zaiste godne komplementów van der Vaarta.

Po pierwsze, chodzi o oba gole, zdobyte przez Chelsea nieprawidłowo. Nie ma sensu powiększać wczorajszej kaskady opinii na temat konieczności wprowadzenia do futbolu powtórek wideo – jest oczywiste, że z odległości bocznej linii nie sposób było ocenić, czy po strzale Lamparda piłka przeszła linię całym obwodem (już prędzej to, że drugi gol dla gospodarzy padł ze spalonego). Po drugie, dla mnie ważniejsze: Tottenham może mieć uzasadnione pretensje do siebie, a konkretnie do swojego bramkarza. Przecież gdyby Gomes nie przepuścił tego uderzenia z dystansu, nie byłoby problemu: zespół schodziłby na przerwę z jednobramkowym prowadzeniem i miałby kwadrans na solidne przygotowanie do drugiej połowy, podczas gdy fani i piłkarze Chelsea trwaliby w zrozumiałym niepokoju i frustracji.

Redknappowi i tak należy się uznanie, bo po takim ciosie w zęby zdołał zmobilizować zespół do twardej walki przez kolejne 45 minut; w przerwie sądziłem, że Chelsea błyskawicznie rozwiąże worek z bramkami, a nic takiego nie nastąpiło. Podobnie jak uznanie należy mu się za reakcję po fenomenalnej bramce Sandro: zamiast, jak reszta ławki, radować się prowadzeniem, zamiast pogratulować biegnącemu w jego stronę Brazylijczykowi, skorzystał z okazji, by udzielić strzelcowi instrukcji, że ma się cofnąć i dawać większą asekurację czwórce obrońców. Oto obraz człowieka, który wie, co robi i panuje nad sytuacją; znów mam ochotę zestawić go z Royem Hodgsonem (ale i, dla równowagi w tym ostatnim temacie, z Kennym Dalglishem).

Tak poza wszystkim nie był to dobry mecz. Męczyła się zwłaszcza Chelsea, która próbowała zagrać w swoim tradycyjnym ustawieniu 4-3-3, z wykorzystaniem zarówno Torresa, jak i Drogby. Ten drugi grał teoretycznie z prawej strony, co rzecz jasna nie przynosiło efektów. Prawda jest brutalna: na papierze i w książeczce czekowej duet Drogba-Torres wygląda fantastycznie, ale Chelsea zrobiła się groźna dopiero po wejściu Kalou i Anelki. Tottenham? W defensywie dał z siebie wszystko, w ofensywie tym razem nałożył sobie samoograniczenia – dawała się zauważyć zwłaszcza znikoma liczba rajdów Bale’a i Lennona skrzydłami i głębokie cofnięcie van der Vaarta. Modrić miał kilka strat, ale oprócz Sandro był najlepszy w zespole. Kto był najgorszy? Tęsknię za Paulem Robinsonem…

Również mecz Arsenalu z Manchesterem United nie był tak naprawdę wielkim widowiskiem i również w tym przypadku o decyzjach sędziów można by mówić równie dużo, co o postawie poszczególnych piłkarzy. Znacie już moją teorię, że błędy arbitrów na przestrzeni czasu się zerują (jak raz wam ujmą, to innym razem wam dodadzą) – w tym przypadku wyzerowały się już na poziomie 90 minut, bo tak jak w końcówce powinien być karny za faul na Owenie, tak w pierwszej połowie jedenastka należała się Arsenalowi za rękę Vidicia. Chelsea kiedyś sędzia dramatycznie pozbawił szans na awans do finału Ligi Mistrzów, a dzięki wczorajszym i dzisiejszym decyzjom znów ma szanse na mistrzostwo kraju. Co było do udowodnienia; szkoda, że tylko Tottenhamowi przed laty nie uznano prawidłowo strzelonego gola na Old Trafford (piłka o blisko metr przekroczyła linię po strzale Mendesa), a teraz znowuż uznano bramkę rywala, choć piłka nie przekroczyła linii całym obwodem…

Wróćmy na Emirates. Ucieszył mnie ten wynik z paru powodów. Po pierwsze, że walka o mistrzostwo kraju toczyć się będzie do samego końca, a przyszłotygodniowy bój na Old Trafford zapowiada się epicko. Po drugie, jak każdy niemyślący plemiennie miłośnik Premier League rad jestem, że decydującą rolę w tym spotkaniu obejrzał piłkarz, którego kariera po brutalnym faulu sprzed kilkunastu miesięcy wisiała na włosku. I nie chodzi mi tylko o to, że Ramsey zdobył jedyną bramkę: Walijczyk, który wystąpił jedynie dlatego, że wczoraj na treningu jakiś uraz złapał Fabregas, stanął na wysokości zadania, celnie podając i szarpiąc do przodu wraz z Wilsherem – jak widać, kiedy ci bardziej rutynowani (zwłaszcza Nasri) zawodzą, młodziaki stają na wysokości zadania. Osobne komplementy zależą się ostatniemu z tercetu środkowych pomocników Arsenalu, niezawodnemu w odbiorze piłki opiekującemu się Rooneyem Songowi (choć nie wiem, czy najlepiej nie wypadł krytykowany tu czasem Koscielny…).

Po trzecie wreszcie, mam poczucie, że rzadki w ostatnich latach triumf nad głównym rywalem osłabi na jakiś czas presję, tak wyraźnie niszczącą Arsene’a Wengera. Zbliżające się wakacje będą czasem stawiania menedżerowi Kanonierów wielkich pytań; fakt, że ten sezon ostatecznie kończy się nienajgorzej, skłoni do udzielania bardziej umiarkowanych odpowiedzi. Czy Wenger jest reformowalny? Czy wzmocni drużynę kilkoma doświadczonymi zawodnikami o sile charakteru i mentalności zwycięzców, z silniejszym niż pozostali zmysłem do gry defensywnej (Henry Winter doradza Scotta Parkera, miałbym wobec tego zawodnika inne plany…)? Nawet w dzisiejszym meczu, już broniąc wyniku 1:0, Kanonierzy pozwolili na kontrę, podczas której czterech piłkarzy MU biegło naprzeciw dwóch środkowych obrońców (szczęśliwie dla Arsenalu Nani zdecydował się na strzał z ostrego kąta, zamiast podawać do któregoś z lepiej ustawionych kolegów), a w ostatnich minutach niemal natychmiast po każdym dalekim wykopie Szczęsnego piłka błyskawicznie wracała w okolice jego pola karnego.

Oczywiście wiem, że niekończącą się dyskusję na temat reformowalności Wengera toczymy niemal od początku istnienia tego bloga. Szczerze mówiąc nie mam nic przeciwko temu, by toczyć ją przez następne lata: jakaż jednak ciekawa jest ta liga, kiedy Francuz gra w niej jedną z głównych ról…

Rozpisałem się; o cichym marszu hałaśliwych sąsiadów do Ligi Mistrzów trzeba więc będzie kiedy indziej (można się wprawdzie zastanawiać, czy przy tej skali inwestycji Manchester City nie powinien już sięgać po mistrzostwo kraju, ale zasadniczy cel na ten rok został bez wątpienia osiągnięty). Kiedy indziej trzeba też się będzie wytłumaczyć z ubiegłotygodniowej nieobecności, na razie napiszę tyle, że jej efekty będziecie mogli ocenić we środę, kiedy nowy „Tygodnik” trafi do kiosków. Piszę o tym na blogu piłkarskim, bo sprawa jest piłkarska, choć dotyczy spraw krajowych…

Nieobecny usprawiedliwiony

No stało się, niestety. Obowiązki służbowe, ale – żeby było ciekawiej – mające ścisły związek z piłką nożną, uniemożliwiły mi blogowanie po ostatniej kolejce Premier League (choć nie mogę nie zauważyć, że w pewnych dramatycznych kwestiach, dotyczących np. Arsenalu i Tottenhamu, ale także Manchesteru United, przyniosła ona potwierdzenie formułowanych tu tez) i, co gorsza, uniemożliwią również blogowanie po półfinałach Ligi Mistrzów. Powrócę pod koniec tygodnia; mam wielką nadzieję, że to, co teraz robię, choć dotyczy futbolu geograficznie zdecydowanie nam bliższego, również zdoła Was zainteresować. Ale na razie cicho sza…

Gran derbi

Czasami trzeba powiedzieć po prostu „brawo”. Pal licho dyskusje o mistrzostwie Anglii albo o czwartym miejscu, liczenie punktów i meczów, które zostały. To było spotkanie z gatunku tych, które uwielbiają oglądać kibice i które uwielbiają rozgrywać piłkarze. Mecz, w którym zwycięstwo którejkolwiek ze stron byłoby potwierdzeniem tytułowej tezy, że „futbol jest okrutny” – dzisiejszego wieczora na szczęście nie był.

To się po prostu nie może udać, powtarzałem sobie od momentu, kiedy zobaczyłem składy. 4-2-3-1 Arsenalu na ultraofensywne 4-4-2 Tottenhamu. Gospodarze z nieruchawym Huddlestonem w środku pomocy (lepszy byłby już Sandro) i bez szybkiego Defoe’a z przodu, co pozwalało obrońcom Arsenalu ustawiać się wysoko, bez ryzyka, że nie zdążą dogonić wychodzącego za ich plecy napastnika – coś, co w pierwszej połowie notorycznie przytrafiało się defensywie Tottenhamu z Walcottem. To się nie mogło udać: już pierwszy gol gości był klasycznym przykładem tego, jak łatwo rozgrywa się piłkę, hm…, mistrzom rozgrywania piłki, kiedy de facto mają przewagę jednego zawodnika. Te wszystkie wymiany podań i pozycji, za którymi nie gospodarze nie nadążali… A że się udało? Tottenham wrócił do gry, korzystając z momentu gapiostwa rozluźnionych Kanonierów po golu Walcotta, i dokładnie to samo zdarzyło się przy kapitalnej skądinąd kontaktowej bramce Huddlestone’a. Lekcje po meczu z Liverpoolem nieodrobione; oto dlaczego ta grupa ludzi nie zdobędzie mistrzostwa Anglii.

Tak tylko na marginesie przyszło mi do głowy, że widząc trenera równie znerwicowanego, jak skulony na ławce rezerwowych i nieustannie czochrający grzywkę Wenger, piłkarze Arsenalu po prostu muszą mieć problem z wiarą w siebie. Co innego ci od Redknappa, po raz nie wiem już który w tym sezonie skutecznie odrabiający straty i mający za plecami kogoś, kto każdą trenerską decyzją – nawet tymi najbardziej hucpiarskimi, jak widać – zdejmuje z nich presję. Nie posuwam się tak daleko jak inni blogerzy, uwielbiam patrzeć na grę Arsenalu, ale widzę problem francuskiego menedżera: nie sposób go nie widzieć, kiedy oprotestowuje niemal każdą decyzję znakomicie przecież sędziującego arbitra.

Mamy więc kwestię ustawienia i kwestię zbiorowej psychiki zespołów. Mamy kwestię filozofii gry – otwartej, stawiającej na atak dużą grupą zawodników, odpuszczającej pressing. Ale mamy też kwestie indywidualnych błędów: w przypadku Tottenhamu byłyby to wpadki Dawsona (był zbyt daleko Nasriego przy drugim golu) i Gallasa (nie wybił piłki, która następnie trafiła do Walcotta przy trzecim golu); w przypadku Arsenalu, niestety, Wojciecha Szczęsnego, którego po udanym wyjściu do Bale’a w pierwszej połowie najwyraźniej poniosła adrenalina, bo niepotrzebnie wybiegał do jednego z najszybszych piłkarzy w lidze, Aarona Lennona. Polski bramkarz zrehabilitował się oczywiście kilkoma fantastycznymi interwencjami (podobnie zresztą jak Gomes za gola Ronaldo sprzed tygodnia); zrehabilitował się również Gallas, który niemal całą drugą połowę potężnie utykał, by w chwilach, które tego wymagały, podrywać się do szybkiego biegu i przerywać akcje rywala. Nie przydałby się w drużynie Arsenalu ktoś o takim charakterze?

Miał ten mecz, jak widać, swoich bohaterów, ale najjaśniejszym był Rafael van der Vaart. Miło mi to stwierdzić, bo w ciągu ostatnich tygodni mnożyłem wątpliwości na temat gry Holendra, czasem samolubnej, a z pewnością blokującej drogę do pierwszego składu Jermaina Defoe. Wielkie spektakle wymagają jednak wielkich aktorów: van der Vaart nie tylko zdobył kapitalną bramkę i wykorzystał ważny rzut karny, ale ciężko pracował na całym boisku, odbierając (!) i podając piłki na sposób profesorski. Oglądaliśmy w tym meczu co niemiara artystów drugiej linii, ale z niejakim zdziwieniem muszę skonstatować, że nie Fabregas i Nasri (choć Francuz miał świetne pierwsze 45 minut), ale van der Vaart i Modrić ostatecznie ukradli show, co znalazło odzwierciedlenie także w końcowych statystykach. Po pierwszej połowie wydawało się nieprawdopodobne, że Tottenham skończy ten mecz jako drużyna częściej będąca przy piłce.

Wiele się mówiło w tym tygodniu o wybranym piłkarzem roku (moim zdaniem zdecydowanie na wyrost, bo tak naprawdę tylko za dwa znakomite mecze z Interem) Bale’u. Mam poczucie, że jego kontuzja tak naprawdę ułatwiła Kogutom zadanie; że próby grania większości piłek na lewą stronę były zbyt przewidywalne, a bez Walijczyka trzeba było wzbogacić instrumentarium. Po lewej stronie zresztą kolejny znakomity mecz rozegrał Benoit Assou-Ekotto – to po jego podaniu Szczęsny przewrócił Lennona, a czyste i chłodne odbiory piłki momentami Kanonierów wręcz ośmieszały. Udana też była zmiana Czorluki na Kaboula; nie jestem pewien, czy nie wymuszona kontuzją, ale odrabiającym straty piłkarzom Redknappa potrzebny był ktoś z energią młodego Francuza po prawej stronie.

A mistrzostwo Anglii i kwestia czwartego miejsca? Po tym fantastycznym meczu nadal wszystko jest możliwe. Z tym  że w kwestii wiary w niemożliwe więcej mimo wszystko zyskał dziś Tottenham.

Kwestionariusz Crevoisiera

Są mecze, o których wolelibyśmy nie pisać. Nie dlatego, że wynik nie przypadł nam do gustu albo że skomplikowały historię układającą się tak ładnie, jak marsz menedżerskiego Matuzalema po potrójną koronę. Nie dlatego również, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wróżyły bezbramkowy remis. Głównie dlatego, że pisząc o takich meczach trudno pominąć wydarzenia najbardziej kontrowersyjne, a zdecydowanie wykraczające poza czysty futbol – w przypadku derbów Manchesteru byłaby to czerwona kartka dla Paula Scholesa i awantura między Balotellim a Ferdinandem już po ostatnim gwizdku, a w meczu Arsenalu z Liverpoolem incydent między dwoma menedżerami także po zakończeniu spotkania, rozgrywanym dwanaście minut dłużej niż planowano mimo iż formalnie sędzia doliczył minut osiem.

Spróbujmy jednak przywrócić hierarchie. W przypadku tego pierwszego meczu napisać coś o pojedynku dwóch trzyosobowych formacji w środku pola i o fałszywym skrzydłowym MC Davidzie Silvie, wyciągającym za sobą O’Shea i robiącym w ten sposób po lewej stronie miejsce Kolarowowi. O nieruchawym w gruncie rzeczy Berbatowie w ataku MU (ach, jakże w pierwszej połowie brakowało pracowitego Hernandeza; problem w tym, że kiedy Meksykanin wszedł na boisko, zaraz wyleciał z niego Scholes i koncepcja gry dwójką napastników wzięła w łeb – żeby Anderson mógł załatać dziurę w pomocy, musiał zejść Berbatow…). O odwadze Roberto Manciniego, który tym razem nie ustawiał drużyny ultradefensywnie – i to mimo lania, które zebrał w poniedziałek na Anfield Road. Nade wszystko jednak: o kosztownej, choć spodziewanej nieobecności zdyskwalifikowanego Rooneya, i równie kosztownej, choć niespodziewanej nieobecności Giggsa. Ci, którzy byli architektami ostatnich triumfów MU, wczoraj nie wystąpili: efekt, niestety, widać od razu (a przecież City nie mogło skorzystać z kontuzjowanego Teveza…).

Wypada, niestety, napisać, że Alex Ferguson wie, co robi, zostawiając w meczach o wielką stawkę Dymitara Berbatowa na ławce (a może odwrotnie: gdyby Bułgar w spotkaniach tej rangi był konsekwentnie obdarzany zaufaniem, nie spudłowałby dwukrotnie w pierwszej połowie?). Wypada także zmartwić się momentem gapiostwa świetnego ostatnio Carricka. To z perspektywy MU, bo z perspektywy MC nie sposób nie zauważyć, że zwycięstwo było zasłużone, surowość kary dla Scholesa niekwestionowana itd., itp. „Hałaśliwi sąsiedzi” z Pucharem Anglii i miejscem w pierwszej czwórce, jeśli ostatecznie je zdobędą, staną się jeszcze głośniejsi, a Roberto Mancini, kto wie, może zdoła obronić swoją posadę także na następny sezon – w końcu to nie byle co, wywalić z pucharu i popsuć zabawę największemu rywalowi. Piłkarzy Włoch już ma znakomitych: od Harta, przez niedocenianego Kompany’ego (moim zdaniem spokojnie mieści się w najlepszej jedenastce sezonu, tworząc parę stoperów z Vidiciem), po Yaya Toure, Davida Silvę, Teveza oczywiście (ale wczoraj także Balotelli grał dobrze).

Są mecze, o których wolelibyśmy nie pisać… Pierwsze zdanie tekstu jako żywo stosuje się także do zakończonego przed chwilą spotkania Arsenalu z Liverpoolem. Bo nawet jeśli przejdziemy do porządku dziennego nad starciem Wenger-Dalglish i nad późniejszym, doprawdy zabawnym, uporem menedżera Arsenalu, że Eboue nie faulował Lucasa, trudno zmilczeć fakt, że przez ponad sto minut (tyle trwał mecz po dramatycznej kontuzji Carraghera) Kanonierzy potwierdzali wszystkie najbardziej zużyte stereotypy na swój temat.

Owszem, grali pięknie dla oka. Owszem, piłka zgrabnie krążyła dookoła pola karnego Liverpoolu. Owszem, kilka zagrań z pierwszej piłki o mało co nie zmyliło obrońców gości. Rzecz jednak w tym „o mało co”: nie odbierając defensywie piłkarzy Dalglisha koncentracji i determinacji (z Walcottem i Nasrim radzili sobie nastolatkowie: Robinson i Flanagan; kolejni nastolatkowie, Spearing i Shelvey, grali w końcówce w drugiej linii), trzeba zauważyć, że Fabregas znów wyglądał na niezainteresowanego, a w związku z tym Arsenal atakował schematycznie i bez prawdziwej penetracji pola karnego Reiny. Nawet Bendtner po wejściu na boisko został ustawiony na prawym skrzydle zamiast w szesnastce Liverpoolu… Kiedy zaś w końcu piłkarzom Arsenalu się udało i w siódmej minucie doliczonego czasu gry objęli prowadzenie, to zamiast na te ostatnie kilkadziesiąt sekund porządnie się skoncentrować, popełnili dwa błędy, z których ten drugi okazał się straszliwie kosztowny. Czy jest jakaś druga drużyna, która potrafi objąć prowadzenie w 98. minucie meczu, żeby następnie dać sobie odebrać zwycięstwo?

Trudno zrozumieć zachowanie Eboue: powalił Lucasa na ziemię w sytuacji kompletnie niegroźnej, kiedy obaj gonili piłkę odchodzącą w bok, poza pole karne, i kiedy sędzia trzymał już w ustach gwizdek, by dmuchnąć w niego po raz ostatni. Z pewnością Eboue wypełniał kwestionariusz Crevoisiera, w którym sto siedemnaście (!) pytań miało przybliżyć do uzyskania jednej w gruncie rzeczy odpowiedzi: czy ta grupa ludzi MENTALNIE jest w stanie poradzić sobie z presją, czy chce, umie, potrafi zwyciężać…

Kwestii takiej raczej nie podnoszą w Liverpoolu. Po stracie Fabio Aurelio, upiornie wyglądającej kontuzji Carraghera i zejściu z boiska mającego kłopoty z kolanem i kostką Carrolla, Dalglish trzykrotnie musiał przebudować zespół, za każdym razem w sposób nieplanowany. Owszem, momentami wyglądało to na parkowanie autobusu: dziesięciu broniących na ośmiu atakujących stłoczonych na jednej tylko połowie. Ale były przecież także groźne kontry, które kto wie, jak by się skończyły, gdyby nie słabszy dzień Suareza. I była drużyna złożona, jak się rzekło, w połowie z dzieciaków, walczących jak lwy. Złośliwość końcową powtarzam tylko dlatego, że pochodzi z bloga kibiców Arsenalu: miliarder Kroenke wraca do Denver pocieszając się, że został właścicielem 62 proc. Eboue.

Powody do dumy

Czekam z tym wpisem do północy, żeby zawiesić go pod datą 14 kwietnia – dokładnie trzy lata od daty powstania bloga „Futbol jest okrutny”. Taka okoliczność zmienia, rzecz jasna, podejście do wydarzeń dzisiejszego wieczora. Każe popatrzeć na mecz Tottenhamu z Realem z perspektywy tych kilku lat – i tylu wcześniejszych, kiedy trudno było marzyć nie tylko o ćwierćfinale Ligi Mistrzów, ale także o awansie do niej, a nawet w ogóle o awansie do europejskich pucharów. Wspomnieć o wyrzuceniu Martina Jola w trakcie meczu z Getafe, a wcześniej np. o zatrutej lazanii (to w czasach tuż przedblogowych), potem zaś o dramatycznym rozstaniu z Keanem i Berbatowem, fatalnym początku sezonu 09/10, jeszcze pod Juande Ramosem, o przyjściu Redknappa i jego mantrze o dwóch punktach w ośmiu meczach, o straszliwej passie meczów bez zwycięstwa z Garethem Balem w składzie. I o wszystkich babolach Heurelho Gomesa, niestety…

Tak jest, jako kibic Tottenhamu jestem całkowicie usatysfakcjonowany tymi dwunastoma meczami w Lidze Mistrzów, podczas których padło kilkadziesiąt bramek. Pamiętam sierpniowe początki, i szybkie prowadzenie Young Boys 3:0 w meczu w Bernie, kiedy wyglądało na to, że dalszego ciągu nie będzie. Potem cztery gole Interu na San Siro i koncert Garetha Bale’a w drugiej połowie, powtórzony później w meczu rewanżowym. I znakomity powrót do Mediolanu, tym razem w walce o ćwierćfinał. Jasne: gdyby nie czerwona kartka Croucha w Madrycie, gdyby nie dzisiejszy błąd Gomesa, czułbym się jeszcze lepiej. Ale powodów do dumy znalazłem całkiem sporo także podczas rewanżu na White Hart Lane, gdzie zdarzył się i nieuznany gol, i słupek, i kilka kontrowersyjnych sytuacji w polu karnym Realu (moim zdaniem słusznie zinterpretowanych przez sędziego), a przede wszystkim – gdzie piłkarze odmówili poddania się jeszcze przed pierwszym gwizdkiem i do upadłego walczyli o jak najlepszy wynik. Wyjąwszy błąd bramkarza, i może jeszcze nieskuteczność środkowego napastnika, nie było widać przepaści między tymi dwiema drużynami.

Patrzę na blogową winietę i myślę o samotności bramkarzy. Mnóstwo razy w ciągu tych lat Heurelho Gomes ratował Tottenhamowi skórę, choćby w meczu z Arsenalem niemal równo rok temu (gdyby nie tamte interwencje, również nie byłoby Ligi Mistrzów…), a przecież zapamiętany zostanie dzięki wpadkom, choćby w meczach z Fulham i Udinese, albo z Manchesterem United przy golu Naniego. Oraz dzięki tej dzisiejszej, niestety. Podobnie jak Paula Robinsona z tej mojej winiety, dziś strzegącego bramki Blackburn, pamięta się w dużej mierze dzięki kępce trawy, na której podskoczyła mu piłka podczas meczu reprezentacji Anglii z Chorwacją. Ogromnie mi się spodobała reakcja Ikera Casillasa po golu Ronaldo: nie cieszył się, wyraźnie współczuł koledze po fachu…

Tottenham ma jeszcze szanse zakwalifikowania się do Ligi Mistrzów w przyszłym sezonie, ale musiałby w ciągu ostatnich siedmiu spotkań zdobywać punkty m.in. z Chelsea, Manchesterem City i Liverpoolem na wyjeździe, oraz z Arsenalem u siebie. Myślę, że wątpię (choć napisałem przed dzisiejszym meczem, że wierzę w cuda…), a w związku z tym najważniejsze pytanie, jakie sobie dziś zadaję, brzmi, czy uda się zatrzymać w drużynie Modricia czy Bale’a (a choćby i Assou-Ekotto, który wyrósł w tym sezonie na najlepszego lewego obrońcę w Anglii), wzmacniając go dodatkowo jakimś bramkostrzelnym napastnikiem. W przyszłym sezonie o awans do Ligi Mistrzów będzie jeszcze trudniej, bo do grona pretendentów z pewnością dołączy Liverpool.

Ale tak naprawdę nie o tym chciałem pisać. Trzy lata blogowania oznaczają pewnie kilkaset wpisów – trudno dziś policzyć dokładnie, ile, tej statystyki akurat nie prowadziłem. Myślę, że to trochę jak z meczami Premier League, o której w końcu głównie tu piszę: czasem były lepsze, czasem gorsze, zawsze jednak odbywały się z udziałem fantastycznej i wymagającej widowni (że tak się Wam podliżę…). Właśnie zakończył się mecz kolejny. Umorusany i poobijany schodzę do szatni, unosząc ręce i klaszcząc, żeby podziękować za doping.