Na pewno znajdą się tacy, którzy powiedzą, że ten dziewiętnasty tytuł będzie na długo ostatnim. Że po van der Sarze na emeryturę pójdą Scholes i Giggs. Że Carrick i Anderson zatrzymali się w rozwoju, a Evans czy Welbeck to nie te buty. Że Berbatow zawodzi w meczach o stawkę, Fletcher i Ferdinand mają kłopoty ze zdrowiem, a Rafael i Fabio – z okiełznaniem temperamentu. Że już w tym sezonie Manchester United rzadko zachwycał, czasem kompletnie nie przekonywał, a często wymęczał zwycięstwa. Że zdarzało się nawet, tak, tak, że wypuszczał w końcówce niemal pewny komplet punktów.
Wszystkie te zdania będą prawdziwe, jest jednak coś (ktoś?), co powstrzymuje mnie przed dociskaniem pedału do końca. Pamiętam wymianę zdań między mną a Rafałem Stecem po finale Ligi Mistrzów sprzed dwóch lat. „Myślę o dzisiejszej bezradności Alexa Fergusona i czuję, że powinienem podzielić się z Wami intymnym w gruncie rzeczy przeżyciem: patrzyłem na twarz szkockiego menedżera, kontemplowałem stan jego dziwnej nieobecności i uświadamiałem sobie, że widzę człowieka starego – pisałem wtedy. – Intymne przeżycie, bo skojarzone z bolesnym przeczuciem czekającej cię samotności, kiedy odkrywasz, że twój ojciec, twój szef, a niechby i papież, nie jest już tamtym supermanem sprzed lat, że nagle brakuje mu energii i świeżości pomysłów. A jeszcze jak zestawić to z bezwstydną młodością Guardioli…”. Mój znakomity kolega, zestawiając go zresztą z Woody Allenem (widziałeś, Rafał, „Północ w Paryżu”?) odpowiadał, że „Ferguson w Rzymie nie był stary. Był zdruzgotany klęską. Oto miara sukcesu – czuć się przegranym, gdy wygrało się niemal wszystko”. I kontynuował pochwały pod adresem człowieka, który „zawzięcie uczy się nowoczesnego futbolu” i który ładuje w drużynę ogromną energię: „Gdyby ktoś mnie pytał, to Ferguson dopiero teraz osiągnął trenerski szczyt. I nikomu nie obiecał, że się zatrzyma”.
No więc wiem już, że nawet jeśli Barcelona i tym razem zabierze piłkarzy MU na karuzelę, a ja będę patrzył na bezradną twarz sir Alexa (bo przecież wcale nie musi się tak zdarzyć…), to podobnych słów nie napiszę. Być może lepiej byłoby dla niego, niezależnie od wyniku finału Ligi Mistrzów, przejść na emeryturę po tym sezonie, ale nie sądzę, żeby się na to zdecydował, skoro wciąż przyjeżdża do klubu jako jeden z pierwszych (o siódmej rano!?): gość mi wygląda na takiego, że póki zdrowie jako tako dopisuje, nie zrezygnuje z adrenaliny, jaką daje ten fach. Zwłaszcza, że wciąż potrafi się nią dzielić z zawodnikami.
O tych zawodnikach wypada napisać słów kilka. O 40-letnim van der Sarze, którego rolę w drużynie pokazał najdobitniej wczorajszym występem Tomasz Kuszczak. O Vidiciu, od kilku sezonów najlepszym na swojej pozycji w Premier League. O Giggsie, wobec którego każdy przymiotnik wydaje się niewystarczający. O Rooneyu, którego przekonanie do pozostania w klubie, a następnie wysłanie na kilka tygodni do USA, było majstersztykiem Fergusona (gdy to się stało, cytowałem na blogu wnioski Henry’ego Wintera; nie zmylił się mistrz taki) – kiedy Anglik ostatecznie poradził sobie z problemami w życiu osobistym, kiedy oparł się propozycji „hałaśliwych sąsiadów” i podpisał nowy kontrakt z klubem, musiał nie tyle wrócić do formy fizycznej, co oczyścić głowę. O Nanim, Valencii, Parku, z których każdy miał w tym sezonie wielkie chwile. O Berbatowie, który nawet mimo bajecznej skuteczności wciąż uważany jest za piłkarza rezerwowego. O Hernandezie wreszcie, bez dwóch zdań transferze sezonu (nawet jeśli dzisiejszy gol na Anfield znów kazałby w tym kontekście wymieniać także van der Vaarta) – jeśli zestawimy 6 milionów, jakie MU zapłacił za Meksykanina z 27 milionami wyłożonymi przez MC za Dżeko, nie mówiąc już 50 kawałkach za Torresa, mamy kolejny cegiełkę do budowy pomnika pewnego Szkota. Jestem cholernie ciekaw, jak zabierze się za kolejną przebudowę zespołu. Kto stanie w przyszłym sezonie między słupkami i kto pojawi się w środku pola. Byle nie Modrić…
Na pewno znajdą się więc tacy, którzy to mistrzostwo Anglii witać będą wzruszeniem ramion. „Nie grali jak mistrzowie” – powiedzą. Tyle że – jak trzeźwo zauważył Paul Wilson – nawet jeśli nie grali jak mistrzowie, to jak mistrzowie walczyli. Dziennikarz „Guardiana” cytuje dawnego bramkarza MU, Bena Fostera, mówiącego o „etosie zwyciężania” na przykładzie meczu z Blackpool, którzy przegrywali 2:0, żeby – oczywiście – wygrać. Czy wyobrażacie sobie MU, który roztrwania czterobramkowe prowadzenie z Newcastle (kłania się tekst Piersa Morgana, skądinąd kibica Arsenalu, bezlitośnie zestawiającego osobowości sir Alexa i Arsene’a Wengera)? Oto jeden ze składników eliksiru Fergusona.
Nieoczekiwanie dla siebie samego, znów rozpisałem się o Manchesterze United, a planowałem wpis o Manchesterze City, który po zwycięstwie w Pucharze Anglii i dzisiejszej porażce Arsenalu ma jeszcze szanse na trzecie miejsce. Chciałem, po pierwsze, dołączyć do chóru tych, którzy oburzali się umieszczeniem finału FA Cup w środku ligowej kolejki: rozgrywano go w chwili, gdy wszyscy emocjonowali się zdobytym kilkanaście minut wcześniej mistrzostwem MU i niewiarygodnym spotkaniem Blackpool-Bolton. Po drugie, chciałem zwrócić uwagę na to, że w ostatnich tygodniach o obliczu tej drużyny stanowili ci, których nie sprowadzano za astronomiczne pieniądze (z istotnymi wyjątkami Yaya Toure czy Silvy) – tacy Richards, de Jong, Hart, a przede wszystkim Kompany. „Cierpliwości – mówił niedawno Patrick Viera w znakomitej rozmowie na łamach „Timesa” (nie linkuję, bo płatna). – Budujcie drużynę, jakbyście budowali dom. Od fundamentów, czyli od obrony. I od organizacji gry”.
Z pewnością do MC będzie okazja wrócić. Podobnie jak do Tottenhamu – w tym przypadku okazję będę potrafił znaleźć i… bez okazji. Dziś na Anfield zaimponowali przede wszystkim na poziomie wspomnianych przez Vierę fundamentów: najlepsi w drużynie, a tym samym na boisku, byli Dawson, Sandro, Modrić, a przede wszystkim Ledley King. To w zasadzie niewiarygodne: po siedmiu miesiącach nieobecności wrócić nie w pełni sił i zagrać na takim poziomie. Przyznam, że zapomniałem, jak może wyglądać gra defensywy Tottenhamu, kiedy King jest na boisku; jak sama jego obecność działa na kolegów, jak telepatycznie układa się jego współpraca z Dawsonem. Niby nie mam powodów narzekać na Gallasa, ale tu jesteśmy na jakimś pozapiłkarskim poziomie. I jak tu nie trzymać tego faceta w klubie, mimo chronicznych kłopotów z kolanami, mimo będących konsekwencją braku regularnego treningu urazów pachwin, skoro nawet gdy gra dziesięć meczów w sezonie, jest to dziesięć meczów znakomitych?
Pisząc o spotkaniu z Liverpoolem – i uprzedzając pytania – nie mogę nie dodać, że moim zdaniem karny Tottenhamowi się nie należał: faul Flanagana na Pienaarze, jeśli w ogóle był do odgwizdania (takich starć zdarza się przecież w meczu kilkanaście), to przed polem karnym. Z Howardem Webbem mieliśmy zawsze pieskie szczęście (przypomnę dwubramkowe prowadzenie na Old Trafford i zmieniającego losy meczu karnego z kapelusza za rzekomy faul Gomesa na Carricku), a tu proszę: jaka odmiana. I jaka odmiana, że jakiś piłkarz z White Hart Lane potrafi strzelać jedenastki…
W kwestii Ligi Europy Harry Redknapp mówi swoje: że nie ma najmniejszej ochoty grać we czwartek wieczorem na drugim końcu kontynentu, żeby potem spędzać cały piątek w podróży i szykować się do niedzielnego meczu w lidze. Na piątym miejscu zależy mu jednak, bo – jak mówi – to kwestia dumy. A pewnie też i wakacyjnych planów: ponieważ zespół przewodzi w klasyfikacji Fair Play, prawo gry w Europa League dostanie i tak, tyle że będzie musiał rozpocząć sezon trzy tygodnie wcześniej, co już kompletnie mu się nie uśmiecha.
Z Awramem Grantem (i z West Hamem w Premier League) pożegnam się osobno. To musi być osobny wpis. Podobnie jak osobny wpis należeć się będzie piłkarzom Iana Hollowaya – wszystko jedno, czy za tydzień na Old Trafford spadną z Premier League, czy też (czego im wszyscy, łącznie z kibicami MU jak sądzę, szczerze życzymy) wywalczą utrzymanie.