Czekam z tym wpisem do północy, żeby zawiesić go pod datą 14 kwietnia – dokładnie trzy lata od daty powstania bloga „Futbol jest okrutny”. Taka okoliczność zmienia, rzecz jasna, podejście do wydarzeń dzisiejszego wieczora. Każe popatrzeć na mecz Tottenhamu z Realem z perspektywy tych kilku lat – i tylu wcześniejszych, kiedy trudno było marzyć nie tylko o ćwierćfinale Ligi Mistrzów, ale także o awansie do niej, a nawet w ogóle o awansie do europejskich pucharów. Wspomnieć o wyrzuceniu Martina Jola w trakcie meczu z Getafe, a wcześniej np. o zatrutej lazanii (to w czasach tuż przedblogowych), potem zaś o dramatycznym rozstaniu z Keanem i Berbatowem, fatalnym początku sezonu 09/10, jeszcze pod Juande Ramosem, o przyjściu Redknappa i jego mantrze o dwóch punktach w ośmiu meczach, o straszliwej passie meczów bez zwycięstwa z Garethem Balem w składzie. I o wszystkich babolach Heurelho Gomesa, niestety…
Tak jest, jako kibic Tottenhamu jestem całkowicie usatysfakcjonowany tymi dwunastoma meczami w Lidze Mistrzów, podczas których padło kilkadziesiąt bramek. Pamiętam sierpniowe początki, i szybkie prowadzenie Young Boys 3:0 w meczu w Bernie, kiedy wyglądało na to, że dalszego ciągu nie będzie. Potem cztery gole Interu na San Siro i koncert Garetha Bale’a w drugiej połowie, powtórzony później w meczu rewanżowym. I znakomity powrót do Mediolanu, tym razem w walce o ćwierćfinał. Jasne: gdyby nie czerwona kartka Croucha w Madrycie, gdyby nie dzisiejszy błąd Gomesa, czułbym się jeszcze lepiej. Ale powodów do dumy znalazłem całkiem sporo także podczas rewanżu na White Hart Lane, gdzie zdarzył się i nieuznany gol, i słupek, i kilka kontrowersyjnych sytuacji w polu karnym Realu (moim zdaniem słusznie zinterpretowanych przez sędziego), a przede wszystkim – gdzie piłkarze odmówili poddania się jeszcze przed pierwszym gwizdkiem i do upadłego walczyli o jak najlepszy wynik. Wyjąwszy błąd bramkarza, i może jeszcze nieskuteczność środkowego napastnika, nie było widać przepaści między tymi dwiema drużynami.
Patrzę na blogową winietę i myślę o samotności bramkarzy. Mnóstwo razy w ciągu tych lat Heurelho Gomes ratował Tottenhamowi skórę, choćby w meczu z Arsenalem niemal równo rok temu (gdyby nie tamte interwencje, również nie byłoby Ligi Mistrzów…), a przecież zapamiętany zostanie dzięki wpadkom, choćby w meczach z Fulham i Udinese, albo z Manchesterem United przy golu Naniego. Oraz dzięki tej dzisiejszej, niestety. Podobnie jak Paula Robinsona z tej mojej winiety, dziś strzegącego bramki Blackburn, pamięta się w dużej mierze dzięki kępce trawy, na której podskoczyła mu piłka podczas meczu reprezentacji Anglii z Chorwacją. Ogromnie mi się spodobała reakcja Ikera Casillasa po golu Ronaldo: nie cieszył się, wyraźnie współczuł koledze po fachu…
Tottenham ma jeszcze szanse zakwalifikowania się do Ligi Mistrzów w przyszłym sezonie, ale musiałby w ciągu ostatnich siedmiu spotkań zdobywać punkty m.in. z Chelsea, Manchesterem City i Liverpoolem na wyjeździe, oraz z Arsenalem u siebie. Myślę, że wątpię (choć napisałem przed dzisiejszym meczem, że wierzę w cuda…), a w związku z tym najważniejsze pytanie, jakie sobie dziś zadaję, brzmi, czy uda się zatrzymać w drużynie Modricia czy Bale’a (a choćby i Assou-Ekotto, który wyrósł w tym sezonie na najlepszego lewego obrońcę w Anglii), wzmacniając go dodatkowo jakimś bramkostrzelnym napastnikiem. W przyszłym sezonie o awans do Ligi Mistrzów będzie jeszcze trudniej, bo do grona pretendentów z pewnością dołączy Liverpool.
Ale tak naprawdę nie o tym chciałem pisać. Trzy lata blogowania oznaczają pewnie kilkaset wpisów – trudno dziś policzyć dokładnie, ile, tej statystyki akurat nie prowadziłem. Myślę, że to trochę jak z meczami Premier League, o której w końcu głównie tu piszę: czasem były lepsze, czasem gorsze, zawsze jednak odbywały się z udziałem fantastycznej i wymagającej widowni (że tak się Wam podliżę…). Właśnie zakończył się mecz kolejny. Umorusany i poobijany schodzę do szatni, unosząc ręce i klaszcząc, żeby podziękować za doping.