Do 94. minuty meczu Arsenal-MU byłem przekonany, że dam tytuł „Koniec sezonu”. Że ostentacyjnie przyjmę perspektywę kibica Tottenhamu, choć i w tym przypadku byłby to tytuł nie do końca prawdziwy, bo mimo iż drużyna straciła szanse na awans do Ligi Mistrzów, musi jeszcze bronić piątego miejsca, dającego prawo gry w Lidze Europejskiej. Liverpool naciska i dziś to on jest faworytem, choćby jako gospodarz bezpośredniego spotkania – doprawdy, dla Tottenhamu sezon wcale się nie skończył, choć cel, który trzeba sobie wyznaczyć na ostatnie tygodnie jest znacząco, potencjalnie o 30 milionów funtów, mniejszy.
W ramach prasówki, którą robiłem sobie przed meczem z Chelsea, znalazłem m.in. wypowiedź Rafaela van der Vaarta na temat Harry’ego Redknappa. „Jest genialnym psychologiem – mówił o swoim menedżerze Holender. – Nie spotkałem dotąd trenera, który równie dobrze potrafiłby zmotywować piłkarzy”. Van der Vaart twierdził wręcz, że w pierwszych miesiącach w Londynie dowiedział się od trenera dużo więcej niż w ciągu lat spędzonych w Madrycie, i że to Redknapp jest kluczem do sukcesu w walce o czwarte miejsce (przypomnijmy: wypowiedź pochodzi sprzed meczu na Stamford Bridge). No to teraz Harry będzie miał okazję potwierdzić swoje umiejętności jeszcze raz: zadanie zmobilizowania na ostatnie mecze zespołu, który przegrał w takich okolicznościach, jest zaiste godne komplementów van der Vaarta.
Po pierwsze, chodzi o oba gole, zdobyte przez Chelsea nieprawidłowo. Nie ma sensu powiększać wczorajszej kaskady opinii na temat konieczności wprowadzenia do futbolu powtórek wideo – jest oczywiste, że z odległości bocznej linii nie sposób było ocenić, czy po strzale Lamparda piłka przeszła linię całym obwodem (już prędzej to, że drugi gol dla gospodarzy padł ze spalonego). Po drugie, dla mnie ważniejsze: Tottenham może mieć uzasadnione pretensje do siebie, a konkretnie do swojego bramkarza. Przecież gdyby Gomes nie przepuścił tego uderzenia z dystansu, nie byłoby problemu: zespół schodziłby na przerwę z jednobramkowym prowadzeniem i miałby kwadrans na solidne przygotowanie do drugiej połowy, podczas gdy fani i piłkarze Chelsea trwaliby w zrozumiałym niepokoju i frustracji.
Redknappowi i tak należy się uznanie, bo po takim ciosie w zęby zdołał zmobilizować zespół do twardej walki przez kolejne 45 minut; w przerwie sądziłem, że Chelsea błyskawicznie rozwiąże worek z bramkami, a nic takiego nie nastąpiło. Podobnie jak uznanie należy mu się za reakcję po fenomenalnej bramce Sandro: zamiast, jak reszta ławki, radować się prowadzeniem, zamiast pogratulować biegnącemu w jego stronę Brazylijczykowi, skorzystał z okazji, by udzielić strzelcowi instrukcji, że ma się cofnąć i dawać większą asekurację czwórce obrońców. Oto obraz człowieka, który wie, co robi i panuje nad sytuacją; znów mam ochotę zestawić go z Royem Hodgsonem (ale i, dla równowagi w tym ostatnim temacie, z Kennym Dalglishem).
Tak poza wszystkim nie był to dobry mecz. Męczyła się zwłaszcza Chelsea, która próbowała zagrać w swoim tradycyjnym ustawieniu 4-3-3, z wykorzystaniem zarówno Torresa, jak i Drogby. Ten drugi grał teoretycznie z prawej strony, co rzecz jasna nie przynosiło efektów. Prawda jest brutalna: na papierze i w książeczce czekowej duet Drogba-Torres wygląda fantastycznie, ale Chelsea zrobiła się groźna dopiero po wejściu Kalou i Anelki. Tottenham? W defensywie dał z siebie wszystko, w ofensywie tym razem nałożył sobie samoograniczenia – dawała się zauważyć zwłaszcza znikoma liczba rajdów Bale’a i Lennona skrzydłami i głębokie cofnięcie van der Vaarta. Modrić miał kilka strat, ale oprócz Sandro był najlepszy w zespole. Kto był najgorszy? Tęsknię za Paulem Robinsonem…
Również mecz Arsenalu z Manchesterem United nie był tak naprawdę wielkim widowiskiem i również w tym przypadku o decyzjach sędziów można by mówić równie dużo, co o postawie poszczególnych piłkarzy. Znacie już moją teorię, że błędy arbitrów na przestrzeni czasu się zerują (jak raz wam ujmą, to innym razem wam dodadzą) – w tym przypadku wyzerowały się już na poziomie 90 minut, bo tak jak w końcówce powinien być karny za faul na Owenie, tak w pierwszej połowie jedenastka należała się Arsenalowi za rękę Vidicia. Chelsea kiedyś sędzia dramatycznie pozbawił szans na awans do finału Ligi Mistrzów, a dzięki wczorajszym i dzisiejszym decyzjom znów ma szanse na mistrzostwo kraju. Co było do udowodnienia; szkoda, że tylko Tottenhamowi przed laty nie uznano prawidłowo strzelonego gola na Old Trafford (piłka o blisko metr przekroczyła linię po strzale Mendesa), a teraz znowuż uznano bramkę rywala, choć piłka nie przekroczyła linii całym obwodem…
Wróćmy na Emirates. Ucieszył mnie ten wynik z paru powodów. Po pierwsze, że walka o mistrzostwo kraju toczyć się będzie do samego końca, a przyszłotygodniowy bój na Old Trafford zapowiada się epicko. Po drugie, jak każdy niemyślący plemiennie miłośnik Premier League rad jestem, że decydującą rolę w tym spotkaniu obejrzał piłkarz, którego kariera po brutalnym faulu sprzed kilkunastu miesięcy wisiała na włosku. I nie chodzi mi tylko o to, że Ramsey zdobył jedyną bramkę: Walijczyk, który wystąpił jedynie dlatego, że wczoraj na treningu jakiś uraz złapał Fabregas, stanął na wysokości zadania, celnie podając i szarpiąc do przodu wraz z Wilsherem – jak widać, kiedy ci bardziej rutynowani (zwłaszcza Nasri) zawodzą, młodziaki stają na wysokości zadania. Osobne komplementy zależą się ostatniemu z tercetu środkowych pomocników Arsenalu, niezawodnemu w odbiorze piłki opiekującemu się Rooneyem Songowi (choć nie wiem, czy najlepiej nie wypadł krytykowany tu czasem Koscielny…).
Po trzecie wreszcie, mam poczucie, że rzadki w ostatnich latach triumf nad głównym rywalem osłabi na jakiś czas presję, tak wyraźnie niszczącą Arsene’a Wengera. Zbliżające się wakacje będą czasem stawiania menedżerowi Kanonierów wielkich pytań; fakt, że ten sezon ostatecznie kończy się nienajgorzej, skłoni do udzielania bardziej umiarkowanych odpowiedzi. Czy Wenger jest reformowalny? Czy wzmocni drużynę kilkoma doświadczonymi zawodnikami o sile charakteru i mentalności zwycięzców, z silniejszym niż pozostali zmysłem do gry defensywnej (Henry Winter doradza Scotta Parkera, miałbym wobec tego zawodnika inne plany…)? Nawet w dzisiejszym meczu, już broniąc wyniku 1:0, Kanonierzy pozwolili na kontrę, podczas której czterech piłkarzy MU biegło naprzeciw dwóch środkowych obrońców (szczęśliwie dla Arsenalu Nani zdecydował się na strzał z ostrego kąta, zamiast podawać do któregoś z lepiej ustawionych kolegów), a w ostatnich minutach niemal natychmiast po każdym dalekim wykopie Szczęsnego piłka błyskawicznie wracała w okolice jego pola karnego.
Oczywiście wiem, że niekończącą się dyskusję na temat reformowalności Wengera toczymy niemal od początku istnienia tego bloga. Szczerze mówiąc nie mam nic przeciwko temu, by toczyć ją przez następne lata: jakaż jednak ciekawa jest ta liga, kiedy Francuz gra w niej jedną z głównych ról…
Rozpisałem się; o cichym marszu hałaśliwych sąsiadów do Ligi Mistrzów trzeba więc będzie kiedy indziej (można się wprawdzie zastanawiać, czy przy tej skali inwestycji Manchester City nie powinien już sięgać po mistrzostwo kraju, ale zasadniczy cel na ten rok został bez wątpienia osiągnięty). Kiedy indziej trzeba też się będzie wytłumaczyć z ubiegłotygodniowej nieobecności, na razie napiszę tyle, że jej efekty będziecie mogli ocenić we środę, kiedy nowy „Tygodnik” trafi do kiosków. Piszę o tym na blogu piłkarskim, bo sprawa jest piłkarska, choć dotyczy spraw krajowych…
