Archiwum autora: michalokonski

Planeta Katalonia

Szkółka piłkarska Barcelony, lekcja druga. Poprzednio doktor Xavi, dziś profesor Guardiola. Wtedy wykład o grze w dziada jako najdoskonalszej metodzie treningu, teraz powiązane z tym seminarium poświęcone kwestii utrzymywania się przy piłce na połowie przeciwnika. „Gramy na połowie przeciwnika tak dużo, jak tylko się da, ponieważ kiedy piłka jest na naszej połowie, robię się zdenerwowany – mówi trener Barcelony. – Bez piłki jesteśmy fatalni, dlatego chcę ją odzyskać możliwie jak najszybciej”. Ze świetnego tekstu Sida Lowe’a z „Guardiana” biorę jeszcze statystyki: dziewięciu najczęściej podających piłkarzy La Liga gra w Barcelonie. Boczny obrońca Dani Alves jest czwarty ze wszystkich zawodników hiszpańskiej ekstraklasy, jeśli idzie o liczbę dotknięć piłki na połowie rywala. Tylko bramkarz i dwaj środkowi obrońcy spędzają ponad 50 proc. czasu gry na własnej połowie. Dodajmy do tego wywód o ustawianiu się piłkarzy na boisku, stwarzaniu przewagi liczebnej, dokładnych podaniach (znów kłania się gra „w dziada”), wychodzeniu na pozycję… „W Sewilli musisz szukać piłki, w Barcelonie piłka trafia ci pod nogi” – mówi defensywny pomocnik Keita. A legendarny Carles Rexach dodaje, że bieganie jest dla tchórzy.

Cytuję pełnymi garściami z mądrości konstruktorów tej niewiarygodnej barcelońskiej maszynki w nadziei, że oprócz statystyk (posiadanie piłki 69:31, strzały 19:0, celne podania 724:119!), to one zostaną zapamiętane z dzisiejszego wieczora. W końcu ze wszystkich piłkarskich komunałów najbardziej nie lubię gorzkiej frazy „na własne życzenie”. Przecież gdyby nie nonszalancja Fabregasa i nieudane odegranie piętą do Wilshere’a tuż przed własnym polem karnym, na przerwę Arsenal schodziłby z bezbramkowym remisem. Przecież gdyby nie dokładnie ta sama co u kapitana Kanonierów próba zaimponowania gawiedzi przez van Persiego, skutkująca żółtą kartką za uderzenie piłki po gwizdku, Arsenal w jedenastu broniłby dającego awans remisu (odrzucam, jako nadmiernie znaczone patriotyzmem, tłumaczenia angielskich dziennikarzy, że Holender gwizdka nie słyszał: akurat w tamtym momencie przesadnego tumultu nie było). I gdyby nie gapiostwo Bendtnera w ostatniej minucie… nie, nie chcę już kibiców gości denerwować mówieniem, jak niewiele brakowało.

Arsene Wenger zauważył przed meczem, że naiwnością jest grać z Barceloną i myśleć, że nie straci się gola. A przecież w ciągu całej pierwszej połowy udawało się znakomicie: czwórka obrońców ustawiła się bardzo wysoko, skutecznie odcinając od podań lub łapiąc na spalonym próbującego grać na linii z nią Villę. Arsenal nie grał pięknie, ale skutecznie się bronił i o to chodziło – aż do momentu, kiedy Fabregasowi zachciało się czarować widzów…

Ale dość już o tym. Prawda jest taka, że piłkarska szkółka Barcelony jest w stanie zrobić każdej drużynie europejskiej to, co dziś zrobiła Arsenalowi Wengera, a całkiem niedawno np. Realowi Mourinho. Podania Iniesty, prowadzenie piłki przy nodze Messiego, rajdy Dani Alvesa – tego się nie da porównać z niczym znanym nam ze współczesnej piłki (no, może rajdy Dani Alvesa z rajdami Garetha Bale’a…). Z niczym też nie da się porównać tego pressingu i tej skuteczności w odbiorze, jeszcze na (patrz pierwszy akapit) połowie rywala. Biedny Fabregas, nie nagrał się przy Mascherano, biedny Wilshere, nie nagrał się przy Xavim, biedy Nasri, nie nagrał się przy Alvesu – z kluczowych pojedynków tylko ten jeden, Almunii z Davidem Villą, można uznać za rozstrzygnięty na korzyść Arsenalu.

Jest wielkim pytaniem, jak Kanonierzy zniosą kolejny w ciągu ostatnich kilkunastu dni bolesny cios. Jaki wpływ ta porażka będzie miała na walkę o mistrzostwo Anglii. Mimo wszystko jednak Manchester United to nie Barcelona… Nie mogę się doczekać na kolejną wizytę przybyszów z planety Katalonia.

PS O meczu Tottenham-Milan zamierzam blogować przez całą środę. 

Nawrócony na Dalglisha

Która to była minuta rozstrzygniętego już meczu Chelsea-MU? Dziewięćdziesiąta druga? Z pewnością najważniejsza minuta także dla spotkania Liverpool-MU: Vidić łapiący za koszulkę szarżującego Ramiresa, łapiący także drugą żółtą kartkę i dyskwalifikację, która nie pozwoliła mu zagrać z Liverpoolem. Oczywiście byli na Anfield Road słabsi piłkarze od pary stoperów Brown-Smalling (chociażby Carrick, ale może też Rooney), oczywiście w bajecznym dryblingu Suarezowi dali się okiwać nie tylko środkowi obrońcy, a po kuriozalnej główce Naniego, wstrzeliwującego piłkę we własne pole karne, nawet najlepsi stoperzy mogliby się pogubić. Myślę jednak, że z Serbem za plecami każdemu, nie tylko Portugalczykowi, trudniej byłoby zrobić głupstwo. Pewniej się gra, mając prawdziwego kapitana za plecami.

Jak to zwykle w starciu tych drużyn, wszystko było historią i do historii się odnosiło. Jeszcze przed niedzielą powszechnie wspominano ponad czterdziestoletnią (!) rywalizację Alexa Fergusona i Kenny’ego Dalglisha, a w trakcie spotkania nad każdą przepychanką unosił się duch Gary’ego Neville’a (tym razem, inaczej niż na Stamford Bridge, nie pokazał się na trybunach). Może zresztą pamięcią historyczną kierował się Alex Ferguson przy ustalaniu składu, skoro wstawił do wyjściowej jedenastki zarówno Giggsa, jak i Scholesa. Jeśli zważyć, że obok nich biegał Carrick, drugiej linii MU wyraźnie brakowało szybkości.

Nawróciłem się dziś na Liverpool. Przez lata ściskałem kciuki za tę drużynę równie mocno jak za jej dzisiejszych rywali; moje emocje osłabły dopiero za ery Beniteza, zbyt często znaczonej pozbawionymi klasy wypowiedziami menedżera (ciekawe skądinąd, i z pewnością do analizy, jaką rolę w wiązaniu swoich emocji z daną drużyną przypisuję trenerowi – było nie było figurze ojca…) i sukcesywnie pozbawiającej drużynę wyspiarskiego charakteru. Dziś Liverpool nie dość, że znów grał pięknie, podawał fantastycznie, a do tego walczył po angielsku, to jeszcze wnosił tę niesamowitą wartość dodaną, jaką jest menedżer będący krwią z krwi i kością z kości tego klubu. Zgłaszałem wątpliwości w momencie, jak zaczynał; teraz z przyjemnością je wycofuję i dołączam do chóru apelujących o powierzenie mu funkcji trenera także w następnych sezonach. Chemię między nim a trybunami widać gołym okiem; chemia między nim a piłkarzami przychodzi z każdym kolejnym sukcesem – i z każdym kolejnym wprowadzanym do zespołu Kellym, Shelveyem czy Wilsonem…

Na dwóch piłkarzach wypada skupić całą uwagę: na Suarezie i Kuycie. Holender, od lat jeden z najjaśniejszych punktów tej drużyny jeśli idzie o etos pracy (a więc coś, co wraz z Dalglishem lubimy najbardziej), nawet gdy bywał zmuszany do gry na niepasujących mu pozycjach, wypadał zazwyczaj dobrze lub bardzo dobrze. Szkot znów ustawia go w ataku, a Holender nie dość, że swoją inteligentną grą bez piłki, szukaniem wolnego miejsca przy linii bocznej, wyciąganiem obrońców, stwarza miejsce do gry kolegom (w poprzednich meczach głównie Meirelesowi), to jeszcze sam zaczął zdobywać bramki. Dziś strzelił może trzy najłatwiejsze w swojej liverpoolskiej historii, ale jakże sobie na nie zasłużył przez te wszystkie lata.

Urugwajczyk z kolei… Co tu dużo gadać: akcja, po której Kuyt strzelił pierwszego gola, była jedną z najpiękniejszych w tym sezonie, a niżej podpisanemu przypominała słynny rajd Ricky’ego Villi, z tą różnicą, że Argentyńczyk jednak strzelał na bramkę. Ale Suarez to również, jak widać, dobre rzuty wolne, i również bieganie po całym niemal boisku (ustawiony za Kuytem, nieraz wracał po piłkę na własną połowę), czyli etos pracy – ustaliliśmy już, że wraz z Dalglishem lubimy to najbardziej…

Wyglądający mocno przeciętnie Manchester United w tydzień mocno skomplikował sobie drogę do mistrzostwa Anglii. Czy miało to związek z niespodziewanym w sumie postawieniem w obu meczach na system 4-4-2? Z wystawieniem od pierwszej minuty Berbatowa? Z niewystawieniem Fletchera? Z nadmierną tolerancją sędziego przy faulu Carraghera (gdyby wyleciał, być może nie doszłoby do drugiego incydentu, z Rafaelem)? Nie wiemy, niestety, co na ten temat sądzą Czerwone Diabły, bo nie dość, że rozmów z mediami odmówił po meczu Alex Ferguson, to podobne postępowanie wymusił na współpracownikach i piłkarzach. Nawet klubowa telewizja nie okazała się godna rozmowy…

Mecz na szczycie

Nie myślę, by miało to jakikolwiek wpływ na walkę o mistrzostwo Anglii (w ciągu 11 spotkań trzeba by odrobić jeszcze 12 punktów), ale w kwestii trzeciego miejsca wiele się wczoraj wyjaśniło: po porażce Tottenhamu i remisie Manchesteru City Chelsea zdołała zwyciężyć, a trzeba pamiętać, że zarówno Tottenham, jak i MC, mistrzowie Anglii będą jeszcze podejmować na Stamford Bridge.

Wiadomo, że Chelsea i jej menedżer potrzebowali tego sukcesu. Moim zdaniem, zwłaszcza walką w drugiej połowie, na niego zasłużyli – choć z pewnością pomogło im nierówne sędziowanie Martina Atkinsona. Oglądałem mecz z przyjemnym poczuciem świeżości: oto dwie drużyny grające generalnie w ustawieniu 4-4-2, zostawiające rywalom sporo miejsca i niemal w każdym sektorze boiska sprowadzające pojedynek zespołowy do indywidualnego (Fletcher-Cole, Evra-Ramires, Nani-Ivanović itd., itd. – gdzie nie spojrzeć, jeden na jednego…). Oto spotkanie najwyższego kalibru toczone w tempie tak szybkim, że odnosiło się wrażenie, iż obaj menedżerowie motywowali piłkarzy „metodą Redknappa”: zamiast szczegółowych instrukcji taktycznych, krótkie błogosławieństwo dla inwencji i swobody.

Tempu przypisuję właśnie błędy sędziego – powiedzmy od razu, że dające korzyść obu stronom. Karny dla Chelsea był bodaj tak samo dyskusyjny, jak przewinienie Luiza w polu karnym MU z drugiej minuty (Atkinson nie uznał wówczas bramki po uderzeniu, jeśli dobrze zapisałem, Lamparda) – ale moim zdaniem jednak do zagwizdania. W pierwszej połowie była też ręka Terry’ego we własnej szesnastce – nastrzelona, ale nie przy ciele. Z pewnością za drugą żółtą kartkę powinien był wylecieć Luiz po faulu na Rooneyu – gdyby tak było, nie pisnąłbym słowa o takiej samej karze dla Vidicia w końcówce. Rozumiem furię Fergusona, że jego kapitan nie będzie mógł zagrać z Liverpoolem, ale czy menedżer MU nie może mówić o szczęściu, że z Chelsea zagrał Rooney, skoro w meczu z Wigan należała mu się czerwona kartka? Ile by nie wylać atramentu w narzekaniach na sędziowskie pomyłki, jestem przekonany, że pod koniec sezonu one się mniej więcej zerują: wczoraj sędzia nas skrzywdził, to jutro inny nam pomoże. Taki sport.

Trzy zdania chciałbym poświęcić trzem piłkarzom Chelsea, których uważam za współautorów zwycięstwa. Po pierwsze, Essienowi, z dawną siłą w odbiorze i precyzją w rozgrywaniu. Po drugie, Ramiresowi, który z meczu na mecz gra coraz lepiej, biega do upadłego między polami karnymi i coraz lepiej podaje. Po trzecie, Davidowi Luizowi, który już w debiucie z Fulham zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie, a tym razem, gdyby nie ta zdumiewająca fryzura, mógłbym go pomylić z jednym z legendarnych wyspiarskich stoperów, jakimś Hansenem czy Adamsem, tak świetnie się ustawiał, tak dobrze odbierał piłki, tak znakomicie znajdował się w polu karnym rywala; chciałoby się powiedzieć, że nawet jego faule były do bólu angielskie.

W sumie był to jeden z meczów sezonu. Dla Chelsea, targanej wewnętrznymi ruchawkami, ogromnie ważne zwycięstwo ze względu na morale drużyny, przyszłość menedżera i fakt, że przez następnych parę miesięcy będzie jeszcze o co walczyć. Gdybyż jeszcze Torres przypomniał sobie o strzelaniu bramek, tak jak przypomniał sobie Rooney…

PS Alasz, odpuść, jako gospodarz bardzo o to proszę. Zrób sobie wielkopostne postanowienie komentowania co trzeci raz, kiedy przyjdzie Ci na to ochota. Jest za ostro i zbyt konfrontacyjnie, naprawdę.

Kiedy umiera piłkarz

Niech Was nie zwiedzie kilka zdań o finale Pucharu Ligi – tak naprawdę dzisiejszy wpis będzie o czymś zupełnie innym, jak sądzę daleko poważniejszym niż smutne przeżycia kibiców Arsenalu sprzed paru godzin. Sam przeżyłem coś podobnego po wtorkowym meczu Tottenhamu z Blackpool i wiem, jak to jest: najpierw po bardzo dobrym występie pokonać jedną z najsłynniejszych drużyn w Europie, a potem zaliczyć frajerską wpadkę z teoretycznym słabeuszem. Wiem też, jak przebiegną następne dni, kiedy nie będzie się chciało myśleć i pisać o futbolu, wciąż przeżuwając porażkę w meczu, w którym było się częściej przy piłce, miało się więcej strzałów, fenomenalnie bronionych przez najlepszego na boisku bramkarza przeciwnika, w końcu odrobiło się stratę, a potem zrobiło się zmiany, które – wydawało się – wymuszą błędy na zmagającym się z kontuzją kolejnym z najlepszych na boisku środkowym obrońcy rywala… Przy wszystkich komplementach dla Birmingham – dla klasy Fostera i Johnsona, pracowitości środkowych pomocników, z Bowyerem na czele, dla wytrwałości Stephena Carra, którego Alex McLeish namówił przed rokiem do zmiany decyzji o przedwczesnym końcu kariery – znów wrócą tematy, w ostatnich tygodniach spychane gdzieś na dalszy plan: kwestia bramkarza i środkowych obrońców Arsenalu, problem stałych fragmentów gry, mentalnej kruchości, a także wpływu tej nieplanowanej porażki na ciąg dalszy sezonu…

Ale tak naprawdę myślałem, że o wydarzeniach weekendu uda mi się nie napisać ani słowa, a to w związku z pewnym zawstydzającym w gruncie rzeczy wyznaniem, związanym z naprawdę smutnym wydarzeniem. Nie wiem, czy też tak macie, ja tak mam z całą pewnością: od dziecka, czyli od pierwszych chwil, kiedy zacząłem rozróżniać piłkarzy, miałem ich za przedstawicieli tego innego, dorosłego świata. Mijały lata, w trakcie których chłopcy z mojego rocznika stawali się juniorami, potem przebijali się do pierwszych składów, zaczynali grać w reprezentacjach, byli podporami swoich drużyn, później rutyniarzami, aż wreszcie wchodzącymi z ławki dżokerami u schyłku kariery, a ja ciągle myślałem tak samo. I nawet jeśli w końcu uświadomiłem sobie, że kiedy ja debiutowałem w „Tygodniku Powszechnym”, mama takiego Jacka Wilshere’a dopiero zaczynała podejrzewać, że jest w ciąży, to podczas oglądania futbolu jakaś część mnie wciąż zapominała, ile mam lat. Nic na to nie poradzę: czterdziestka na karku, a ja wciąż jestem tym samym dzieciakiem z rozdziawioną gębą, który tak naprawdę uważa, że prawdziwą przepustką do dojrzałości jest pięćdziesięciometrowe podanie na nogę kolegi.

Wiadomość o śmierci piłkarza jest w tym sensie szokiem podwójnym. Umiera nie tylko ktoś, kto niejako z definicji powinien być okazem zdrowia – umiera ktoś, kogo podświadomie traktowałem jeśli nie jak ojca, to przynajmniej jak jednego ze starszych braci. Mimo iż Dean Richards w chwili śmierci miał zaledwie 36 lat, a kłopoty ze zdrowiem zmusiły go do zakończenia kariery w wieku lat 30, pamiętam przecież, jakim dzieciakiem byłem, kiedy debiutował w Tottenhamie – debiutował zresztą, od razu strzelając bramkę, w jednym z najsłynniejszych meczów w historii Premier League; w meczu, w którym do przerwy Londyńczycy prowadzili z Manchesterem United 3:0, by przegrać 3:5. Przyznaję: zamiast oglądać wczoraj spotkanie Wigan-MU wyciągnąłem płytę z tamtym pojedynkiem, by obejrzeć go po raz pierwszy od dnia, w którym został rozegrany. Myślałem, że dotrwam tylko do piętnastej minuty, żeby zobaczyć jeszcze raz radość Richardsa, ale coś kazało mi wytrwać do końca – nie wykluczam, że tym czymś było poczucie dotykania samej istoty piłki nożnej – i jej absolutnej narracyjnej nieprzewidywalności.

Kiedy przychodził do Tottenhamu, Dean Richards był jednym z najdroższych obrońców Premier League. Miał za sobą występy w angielskiej młodzieżówce, mówiło się, że już już trafi do dorosłej reprezentacji. Zaskakująco miły facet, o twarzy boksera i śmiesznym akcencie, bardzo groźny w polu karnym rywala, we własnym zbyt często dawał się ogrywać. Świetnie grał w powietrzu, co najprawdopodobniej okazało się przyczyną dramatu: dziwne migreny i zawroty głowy, długo przypisywane jakimś tajemniczym infekcjom uszu, zapewne brały się właśnie z dziesiątek i setek mikrouszkodzeń mózgu, powstałych w wyniku zderzeń z futbolówką. Być może nigdy nie powinien uprawiać sportu wyczynowo, być może, gdyby kiedyś nie odkryto jego talentu do kopania, nie pisałbym dziś pożegnalnego tekstu…

Patrzę na tamten mecz Tottenhamu z Manchesterem United. Widzę, jacy oni wszyscy byli wtedy młodzi. Pamiętam, jaki ja byłem młody. Smutno mi po śmierci tego brzydala z wielkimi uszami. Mam wrażenie, że takie wydarzenie mocno relatywizuje jakiekolwiek kibicowskie „tragedie”.

Największy wróg Chelsea

Chelsea i Everton: dwie drużyny, których sezon przebiega w rytm padających kompletnie nieoczekiwanie komend „start” i „stop”. Start. Koncertowy w wykonaniu mistrza Anglii początek rozgrywek ligowych. Stop. Niespodziewane zwolnienie Raya Wilkinsa, listopadowo-grudniowy kryzys, wypadnięcie poza pierwszą czwórkę. Start. Styczniowe megatransfery. Stop. Odpadnięcie z Pucharu Anglii i kolejna fala prasowych spekulacji, że posada Carlo Ancelottiego jest zagrożona. Z Evertonem jest w sumie podobnie: odrobienie w doliczonym czasie gry dwubramkowej straty do Manchesteru United, zwycięstwa nad Liverpoolem, Tottenhamem czy (wyjazdowe!) z Manchesterem City piłkarze Davida Moyesa przeplatali np. z kompromitującymi porażkami na Goodison Park z West Bromwich i z Boltonem. Tyle że – choć i w przypadku Evertonu przebąkiwano coś o czarnych chmurach, zbierających się nad menedżerem – lamentowanie nad straconym sezonem The Toffees wciąż utrzymuje się na poziomie moderato, po odpadnięciu zaś Chelsea z Pucharu Anglii medialna orkiestra spekulująca nad zwalnianiem Carlo Ancelottiego znów gra vivace – jeżeli nie presto… Wydarzenia przyspieszają do tego stopnia, że w „Daily Mail” całkiem serio rozważa się, czy po Ancelottim przyjdzie Van Basten, czy może… Mourinho.

Przyznam, że te spekulacje irytują mnie w równym stopniu jak przed miesiącem i mam poczucie, że największym wrogiem Chelsea może się okazać – nie pierwszy zresztą raz – jej właściciel. Oczywiście w styczniu Roman Abramowicz potężnie sypnął groszem, pytanie jednak, na ile będzie cierpliwy w oczekiwaniu na efekt tych wydatków. Pytanie, na ile to jego decyzje destabilizowały pracę sztabu szkoleniowego i pionu dyrektorskiego. Pytanie też, w jakim stopniu np. transfer Torresa był uzgadniany z menedżerem (casus Szewczenki sprzed lat…). W jakiej formie na razie znajduje się Hiszpan musiał podczas meczu z Fulham dostrzec nawet Rosjanin, skoro widzieli to wszyscy kibice i skoro widzą to szkoleniowcy, którzy zaordynowali właśnie Torresowi dodatkowe treningi szybkościowe.

Wczoraj, w spotkaniu pucharowym z Evertonem, najdroższy piłkarz w historii Chelsea oczywiście nie mógł zagrać, co oznaczało powrót do tyleż sprawdzonego, co nie zawsze ostatnio efektywnego ustawienia z Drogbą, Maloudą i, zamiast Anelki, Kalou w trzyosobowym ataku (ech, gdyby w Chelsea grał niejaki Sturridge, którego z taką przyjemnością oklaskujemy w Boltonie…), oraz Mikelem, Ramiresem i Lampardem w drugiej linii. Wymieniam te nazwiska, żeby podkreślić nieobecność w wyjściowej jedenastce choćby Essiena (a na prawej obronie Bosingwy; Luiz podobnie jak Torres nie mógł zagrać, więc Ivanović wystąpił na stoperze, a z boku ustawiono rzadziej w tym sezonie wykorzystywanego Ferreirę) – ale i w Evertonie nie mógł przecież grać przerażająco skuteczny Saha. Chelsea znów zbyt rzadko atakowała skrzydłami (któż zresztą miał to robić, skoro Ashley Cole musiał uważać na Colemana, a Ferreira na Bainesa?). W kwestii nosa menedżera, Ancelottiego wypada pochwalić za zmiany: druga linia z Essienem prezentowała się lepiej niż z zachowawczym Mikelem, a Anelka wniósł sporo zamieszania w podmęczonej linii obrony gości, częściej niż Kalou schodząc do boków, wyciągając za sobą stoperów i ostatecznie przyczyniając się do strzelenia przez Chelsea bramki, która powinna była przesądzić o zwycięstwie, a w konsekwencji – o nierozpisywaniu się przeze mnie na ten temat.

Że tak się nie stało, zdecydował nos drugiego menedżera: do rzutu wolnego w końcówce dogrywki początkowo przymierzał się Arteta, ale Moyes wolał, aby wykonawcą był Baines, a potem, kiedy przyszło już do rzutów karnych, jako ostatniemu Szkot kazał strzelać Philowi Neville’owi, w przekonaniu, że właśnie tak doświadczony piłkarz poradzi sobie z presją, nawet jeśli jego pozycja na boisku raczej nie uprawniałaby do myślenia o nim w kontekście jedenastek. Pomyśleć, że zabiegający w styczniu o Neville’a Tottenham składał oferty w wysokości… 250 tys. funtów.

Jak widać porażka z Evertonem pozostaje dla mnie tym, czym w istocie była: wypadkiem przy pracy. Po losowaniu Ligi Mistrzów można uznać, że ćwierćfinał jest w zasięgu ręki, na odwojowanie miejsca w pierwszej czwórce zostało kilkanaście spotkań – paradoksalnie może to i lepiej, że o Puchar Anglii zaawansowana wiekowo kadra Chelsea nie musi się już martwić? Dzisiejszy mecz Arsenalu z Leyton Orient z pewnością przyprawił Arsene’a Wengera o ból głowy z tego właśnie powodu: Kanonierzy wciąż walczą na czterech frontach, ale konieczność rozegrania w tej walce jeszcze jednego meczu jest wiadomością fatalną. Arsenal, podobnie jak Manchester United, może być mistrzem Anglii, może wygrać Ligę Mistrzów i dwa krajowe puchary, na to wszystko jednak trzeba mieć szeroką i wyrównaną kadrę, a wyobraźmy sobie, co by było, gdyby kontuzja odniesiona w powtórzonym meczu z Leyton Orient uniemożliwiła któregoś z kluczowych piłkarzy Arsenalu starcia z europejskimi i angielskimi gigantami.

Nie wiem, rzecz jasna, czy rozpisując się o możliwościach, które wciąż mają ich najwięksi rywale, bardzo kibiców Chelsea pocieszyłem.

Scenariusz Xaviego

Nie wiem, czy Wy też tak macie, ja mam tak na pewno: zawsze, kiedy patrzę na Arsenal i Barcelonę, przeżywam pokusę, żeby przestać mówić o piłce nożnej, a zacząć o literaturze, filmie, sztukach plastycznych, teatrze. Chrzanić te wszystkie pułapki ofsajdowe i wysoko, oj zdecydowanie za wysoko ustawioną linię obrony, olać kwestię ustawienia, pressingu i wolnego pola. Przejść na stronę metafory.

Przyznaję bez bicia: około 80. minuty wykasowałem kilkanaście mniej lub bardziej efektownych zdań o kontraście między Barceloną a jej angielskim klonem (czy też, jak zdążyłem napisać w okolicy 30. minuty, jej angielską podróbką). Wykasowałem uwagi na temat niezdolności do wyciągania wniosków z lekcji pobieranych w ubiegłym roku, a powiązanych przede wszystkim z zaangażowaniem całej drużyny w odbiór piłki, mający miejsce już przed bramką rywala i zmuszający do błędu jego obrońców. Pressing, szybkość i precyzja podań Barcelony w pierwszej fazie meczu tak samo jak przed rokiem zwalały z nóg człowieka przyzwyczajonego na codzień do oglądania Premier League; to właśnie w końcówce pierwszej połowy wymieniałem z redaktorem Mucharskim esemesy, z których wynikało, że stary Cruyff (przez Pepa Guardiolę) wymyślił futbol na nowo i uczynił z tej gry test na inteligencję. Niby było lepiej niż w tamtym legendarnym już meczu, kiedy w ciągu 20 minut Barcelona zrobiła z Arsenalu arcydietetyczną papkę, ale było lepiej tylko dlatego, że Messi psuł okazję za okazją (choć przyznajmy: raz czy drugi zakotłowało się także pod bramką Valdesa).

W niesłusznie niezauważonym nad Wisłą ubiegłotygodniowym wywiadzie dla „Guardiana” Xavi opowiada o filozofii gry swojej drużyny, o jej edukacji, o modelu wprowadzonym przez Cruyffa, a upostaciowionym w… grze w dziada („Najlepsze ćwiczenie: uczysz się odpowiedzialności i tego, jak nie tracić piłki. Jak stracisz, trafiasz do kółeczka. Pum-pum-pum-pum, zawsze bez przyjęcia. A jak jesteś w kółeczku, wszyscy się z ciebie nabijają. Lepiej nie być w kółeczku”). Mówi o szukaniu na boisku przestrzeni, ale też porównuje Arsenal i Barcelonę: „Różnica polega na tym, że u nas jest więcej piłkarzy, którzy myślą zanim zagrają, i robią to szybciej. Kluczem jest edukacja. Piłkarze ćwiczą tu 10-12 lat. Kiedy trafiasz do Barcelony, pierwsza rzecz, której cię uczą, to myślenie. Myśl, myśl, myśl. Szybko. Podnieś głowę, rozejrzyj się, znajdź wolne pole, popatrz, pomyśl. Rozejrzyj się, zanim jeszcze dostaniesz piłkę. Kiedy ją dostaniesz, musisz wiedzieć, który z kolegów jest nieobstawiony. Pum. Z pierwszej piłki. Weźmy takiego Busquetsa – najlepszego pomocnika w grze z pierwszej piłki. Przyjmuje, rozgląda się, gra z pierwszej piłki. Niektórzy potrzebują dwóch albo trzech dotknięć, ale zważywszy na to, jak szybki jest dziś futbol, to zbyt długo. Alves, z pierwszej piłki, Iniesta, z pierwszej piłki. Messi, z pierwszej piłki. Piqué, z pierwszej piłki, Busquets, ja… siedmiu albo ośmiu takich gości”.

Miałem ten wywiad w głowie przez całą pierwszą połowę, a i w drugiej do mnie wracał, ale w zupełnie innym kontekście: w drużynie Arsenalu był piłkarz jak ulał pasujący do opisu kapitana Barcelony, i nie był to Fabregas. Jack Wilshere, którego tyle razy wyśmiewał pod moimi wpisami niejaki Alasz, rozegrał może najlepszy mecz w życiu, a każdy jego ruch był jak ze scenariusza Xaviego. Pum-pum-pum-pum, pierwsza piłka, a kiedy się nie dało, to kilkanaście kroków z futbolówką przy nodze, szybkość, wyobraźnia, dziękujemy bardzo. Warto pamiętać, że chłopak przed rokiem o tej porze grał w Boltonie (gdzie grał wtedy Szczęsny, nie muszę przypominać).

Oczywiście to Barcelona pozostaje faworytem dwumeczu. Oczywiście to Katalończycy mieli przewagę w posiadaniu piłki, liczbie celnych podań, przechwytów, przechwytów na połowie przeciwnika i w tym wszystkim, w czym zawsze mają przewagę. A jednak tym razem nie wygrali. Tym razem także ich wysoko ustawiona linia obrony dała się zaskoczyć, ich bramkarz pozwolił sobie wbić piłkę przy krótkim słupku, ich defensywni pomocnicy zaspali przy szybkim kontrataku. Tym razem chłopaki z Arsenalu nie spękały, że zacytuję klasyka zajmującego się zupełnie inną tematyką: walczyły do końca, nawet ryzykując, że stracą kolejną bramkę (ale Barcelona tym razem była jakaś łaskawa, no i był Szczęsny…), ba: okazały się lepiej przygotowane fizycznie. Arsene Wenger ma święte prawo mówić o triumfie swojej filozofii: przed rokiem mówił, że na całym boisku, od bramkarza do środkowego napastnika, wszyscy piłkarze Barcelony byli od jego piłkarzy lepsi, szybsi, mocniejsi; że lepiej podawali. Tym razem już tak nie powie: nawet jeśli jego drużyna nie przejdzie dalej, zapamiętamy tę noc.

Ta słynna świeżość

Wszystkiego się spodziewałem, tylko nie tego. Przecież to Tottenham, do cholery. Symbol jazdy bez trzymanki, beztroskich błędów w obronie, a potem dopiero kawaleryjskich ataków. Drużyna prowadzona przez trenera, który w szatni ma, owszem, tablicę z namalowanym boiskiem, ale nigdy nic na niej nie przykleja ani nie rysuje. O tym, jaką filozofię futbolu prezentuje Harry Redknapp, napisano już setki słów, ale najlepiej streścił ją on sam, pytany przed kilkoma dniami o powrót do menedżerki Kenny’ego Dalglisha: „O ile wiem w tym sporcie wciąż chodzi o to, że gra się po jedenastu i kiedy ma się piłkę, to trzeba podać ją do kolegi, a kiedy się jej nie ma – trzeba ją odzyskać. Przecież tu nie ma żadnych magicznych sztuczek”. Dziś również magicznych sztuczek nie było, było za to mnóstwo ciężkiej pracy, imponująca koncentracja i znakomita organizacja gry. Jakby ten zespół przygotował nie Redknapp, zdecydowanie przez zbyt wielu nazywany „Harrym Houdinim”, ale, dajmy na to, Mourinho czy Benitez. Wiele mówiło się w minionych miesiącach o tym, że Tottenham przyniósł Lidze Mistrzów zaskakujący powiew świeżości: dziś również było zaskakująco, ale tym razem dzięki uporządkowaniu, nie dzięki improwizacji, dzięki zaangażowaniu całej drużyny w grę obronną, a nie w szalone ataki. Żeby o Tottenhamie mówiono jako o dającym lekcję gry na wyjeździe? Świat się kończy.

Od kogo zacząć? Od Gomesa, który przez cały mecz nie miał nic do roboty, ale który w kluczowych momentach doskonale interweniował? Od Czorluki, któremu Flamini o mało nie złamał nogi? Od trójki stoperów (Czorlukę zmienił Woodgate, dla którego był to pierwszy występ w meczu o stawkę od niemal półtora roku; Dawson i Gallas byli po prostu bezbłędni)? Od Assou-Ekotto, który moim zdaniem jest w tym sezonie najsolidniejszym lewym obrońcą na Wyspach?

Nie, wypada zacząć od Wilsona Palaciosa, który – nie śmiem powiedzieć, że od czasu znalezienia w Hondurasie ciała porwanego brata – stracił gdzieś formę z pierwszych kilkunastu miesięcy w Premier League, a po serii spotkań, w których straszył porażająco niecelnymi podaniami, stracił także miejsce w podstawowym składzie. Dziś był wzorem defensywnego pomocnika: asekurował ofensywnie usposobionych bocznych obrońców, kiedy tylko zapuszczali się pod bramkę Milanu, nie dawał Seedorfowi nawet dziesięciu centymetrów przestrzeni, kiedy Holender znajdował się przy piłce – tylko w pierwszej połowie miał pięć udanych odbiorów, zaraz po przerwie dwa kolejne, a potem przestałem liczyć.

Po Palaciosie należy pochwalić Sandro. Młody Brazylijczyk to największa niespodzianka w składzie i debiutant w Lidze Mistrzów. Po transferze z Internacionale Redknapp długo na niego nie stawiał, twierdząc, że musi upłynąć sporo czasu, zanim chłopak nauczy się angielskiej piłki. Później Sandro niby dostawał szanse, ale ciągle działo się jakoś tak, że w meczu, w którym wychodził od pierwszej minuty ktoś dostawał czerwoną kartkę albo Tottenham zaczął zbierać bęcki, i trzeba było na gwałt zmieniać ustawienie: Brazylijczyk schodził po dwudziestu paru minutach. Sobotni mecz z Sunderlandem był chyba pierwszym, który dograł do końca, a przecież wystąpił w nim tylko dlatego, że Modrić leczył się po operacji wyrostka. Miarą bycia piątym kołem u wozu jest scena sprzed wyjazdu na mecz z Young Boys, w rundzie kwalifikacyjnej Champions League, kiedy chłopaka odesłano z lotniska do domu, bo nikt w klubie mu nie powiedział, że nie został zgłoszony do pierwszej fazy rozgrywek. Dziś on także był znakomity, inteligentnie pilnując porządku w środku pola i świetnie odnajdując się w defensywie – to jego odbiór i podanie do Modricia, który następnie przedłużył piłkę w kierunku Lennona, pozwoliło zainicjować tę najważniejszą akcję z 80. minuty.

Wymieniajmy więc dalej: Lennona i Pienaara, którzy nie tylko, zwłaszcza w pierwszej połowie, szarpali skrzydłami, ale przede wszystkim przykładnie wracali pod własną bramkę po każdej stracie. Tym, jak myślę, można tłumaczyć decyzję o wystawieniu na lewej pomocy Pienaara właśnie, a nie wygrywającego ostatnio dla Tottenhamu mecze Krajnczara – Chorwat jednak zdecydowanie mniej myśli o grze obronnej. Wspomnijmy van der Vaarta, który nieustannie pokazywał się do gry, zaskakująco strzelał, a kilkoma niebanalnymi zagraniami udowodnił, że nawet w meczu walki może być miejsce na piękno.

I osobny fragment poświęćmy Crouchowi, który znów wyszedł na boisko dzięki zastrzykom przeciwbólowym (Redknapp mówi, że plecy Anglika są w dużo gorszym stanie niż plecy Bale’a, który – jak wiemy – nawet do Mediolanu nie pojechał), przez 90 minut wygrywał główkę za główką, a kiedy przyszedł Ten Jeden Moment uderzył precyzyjnie po ziemi, jakby był grzejącym dziś ławę Jermainem Defoe w pełni formy. Śmieją się z Croucha w całej Europie, prasa wciąż widzi go na liście transferowej , Redknapp tymczasem trzyma go w swoich kolejnych klubach i ma powody do zadowolenia. Przypomnijmy zresztą, że to Crouch, kwietniowym golem w meczu na City of Manchester Stadium, dał Kogutom przepustkę do futbolowego raju.

Wróćmy jednak na San Siro, gdzie pierwsza połowa wyglądała tak, jakby to Tottenham grał u siebie. W drugiej, po wejściu Pato za Seedorfa, Milan odzyskał inicjatywę, ale tak naprawdę był w stanie zagrozić Londyńczykom jedynie po kilku rzutach rożnych. Zbyt wolno się to toczyło, w zbyt wielu miejscach boiska zderzało się z pressingiem gości, zbyt często Ibrahimović dawał się łapać na spalonym. Uparcie powtarzana przed meczem klisza, że Milan jest stary, żeby poradzić sobie z młodym (czytaj: szybkim) Tottenhamem, okazała się prawdziwa. Goście skontrowali raz, Yepes nie dał rady w porę sfaulować Lennona, i wystarczyło.

Oczywiście mecz nie był klasykiem (pocieszmy się, że prawdziwe granie czeka nas jutro…) i obawiam się, że oprócz wyniku, który dla przyszłości Tottenhamu może mieć ogromne znaczenie, będzie pamiętany głównie dzięki incydentom zdecydowanie nieprzyjemnym: kontuzji Abbiattiego, faulu Flaminiego, za który Francuz bez dwóch zdań powinien wylecieć z boiska, i wszystkich szaleństw Gennaro Gattuso, który nie wiedzieć czemu upodobał sobie starcia z drugim trenerem Tottenhamu Joe Jordanem – słynnym twardzielem, a przed laty byłym napastnikiem Milanu (Włoch próbował uderzyć Szkota głową w twarz; Jordan ani drgnął…). A przecież nie ja jeden spodziewałem się wszystkiego, tylko nie tego. I zgoda: to dopiero pierwszy mecz, jest rewanż, a nawet jeśli i on zakończy się pomyślnie, przyjdą trudniejsi rywale, poza tym istnieje obawa, że zaangażowanie w Ligę Mistrzów może odbić się negatywnie na postawie w Premier League i mimo tych wszystkich niezapomnianych przeżyć sezon będziemy kończyć rozczarowani, ale dziś jest moment, w którym można pozwolić sobie na luksus niemyślenia o tym. Co tam stadion olimpijski, „Spurs are on their way to Wembley”…

Cholerne United

Wygląda na to, że rzeczywiście wraca. Trochę mu zajęło, bo prawie rok, podczas którego były kontuzje, nieudany mundial, afera obyczajowa i rebelia kontraktowa, ale chyba w końcu wraca. A skoro naprawdę wraca, to staje się rozstrzygającym argumentem za mistrzostwem Anglii dla Manchesteru United.

Ale zaraz, chwileczkę. Strzelił niewiarygodnie piękną bramkę, fakt (może należałoby napisać: zaczął w ogóle strzelać bramki…). Ale czy był wczoraj najlepszy na boisku? Osobiście wątpię, choć widzę, co mówią i piszą Angole (może zresztą mówią to i piszą właśnie dlatego, że są Angolami?). Tyle że w piłce nożnej jest tak, że podobne bramki dają ich strzelcom potężny zastrzyk wiary w siebie, więc może w którymś z kolejnych meczów rzeczywiście będzie najlepszy? Nie za dużo tych znaków zapytania?

Z pewnością w sobotnie południe w Manchesterze wydarzyło się coś ważnego: kibice ostatecznie wybaczyli Rooneyowi szaleństwa sprzed paru miesięcy. Co się zaś tyczy dystansu między sąsiadami, trzeba jednak powiedzieć, że się zmniejszył: tym razem MC grało w piłkę, nie murowało bramki, może należałoby wręcz powiedzieć, że prezentowało się lepiej niż gospodarze, wśród których zdumiewała liczba niecelnych podań i złych przyjęć. Bardziej niż Rooney podobali mi się David Silva i Vincent Kompany. W drugiej połowie przypomniał o sobie Wright-Philips: po jego wejściu na boisko gra gości toczyła się zdecydowanie szybciej, nieźle wypadł też Micah Richards, w którego przypadku – podobnie jak w przypadku Wrighta-Philipsa – nie wiadomo, czy ma jakąkolwiek przyszłość pod Mancinim. Jeśli grałby tak co tydzień…

Co do ustawienia United (bez Berbatowa w wyjściowej jedenastce), trzeba powiedzieć, że się sprawdziło – choć zwłaszcza w pierwszej połowie były momenty, kiedy Rooneya nie wspierali zawodnicy z drugiej linii (raz w polu karnym pojawił się Fletcher i od razu zrobiło się groźnie). W defensywie Smalling sprawiał lepsze wrażenie od Evansa, w ofensywie klasą dla siebie był Nani. Ale generalnie znów mieliśmy do czynienia z „cholernym United”: wymęczyli, do licha. Idą na mistrza.

O meczu WBA-WHU pisać mi jakoś niesporo. Owszem, dramaturgia, ale kosztem kuriozalnych błędów obu drużyn. Podobno losy spotkania odwróciło przemówienie, wygłoszone w przerwie przez kapitana gości Scotta Parkera (przyczynek do moich prastarych sporów z fanami Chelsea: czy Awram Grant, pozostawiający kwestie motywacji komuś innemu, jest bierny, czy rozumny?). Z innych kwestii warto zwrócić uwagę na trzeciego w ostatnich trzech meczach gola Sturridge’a dla Boltonu. Do tej pory sowicie obdarzał inne kluby dobrodziejstwami swojej długiej ławki Tottenham; dziś – choć przecież zimą oddał m.in. Keane’a, Bentleya czy O’Harę – sam z tej ławki korzysta: kontuzje lub przygotowania do meczu z Milanem wyeliminowały w komplecie podstawowy kwintet pomocników Redknappa, a rezerwowi i tak zdołali wygrać na Stadium of Light (drugą w odstępie tygodnia bardzo ładną bramkę strzelił Krajnczar, który w styczniu przebąkiwał o odejściu, a na San Siro zapewne zagra od pierwszej minuty). Warto też zauważyć występ Luisa Suareza w nieoczekiwanie remisującym Liverpoolu – choć tym razem bez gola, to jego gra z piłką i bez piłki wyglądała fantastycznie. Warto pochwalić bramkarza Wolverhampton, Hennesy’ego, za wielki mecz na Emirates. Warto wreszcie, choć właśnie przeczytałem na temat afery Graya i Keysa zdumiewające teksty w polskiej prasie, odnotować udany powrót do Premier League Sian Massey.

Zdaję sobie sprawę, że wiele moich ostatnich wpisów przypomina telegramy. W kończącym się tygodniu usprawiedliwia mnie mnóstwo roboty redakcyjnej, ale w następnym z pewnością znajdę więcej czasu na futbol. W końcu znów jedziemy do Mediolanu…

Diamenty nie są wieczne

O tym, jak niewiarygodna była to kolejka, napisano już wiele, także pod moim ostatnim wpisem. Im więcej o tym wszystkim czytam, tym bardziej się zastanawiam, na co my właściwie poświęcamy najlepsze godziny naszego życia? Na oglądanie meczów, których sędziowie nie potrafią porządnie poprowadzić (casus Arsenal-Newcastle, ale i Tottenham-Bolton oraz Everton-Blackpool, gdzie arbiter odgwizdywał faul zawodnika Blackpool, gdy Saha trafiał właśnie do siatki – gdyby zastosował przywilej korzyści, Francuz zdobyłby w tym meczu pięć goli…)? Na kibicowanie drużynom, których bramkarze mają maślane ręce (przypadek Gomesa z Tottenhamu, grającego chyba najgorszy mecz w życiu Gordona z Sunderlandu oraz Rachubki z Blackpool, którego po kuriozalnej stracie uratowała jedynie interwencja Evatta, akrobatycznie wybijającego piłkę z pustej bramki), których obrońcy nie umieją porządnie kryć (przypadek stoperów Newcastle, ale też MU, gdzie kryminalnie odpuszczono pierwszy róg dla Wolves, Hutha przy bramce Gyana, i Samby, przepuszczającego piłkę do Rodallegi), których pomocnicy grają nie fair (Scholes po siatkarsku próbujący wepchnąć piłkę do bramki Wilków, i Giggs, faulujący Doyle’a), nie potrafią zapanować nad emocjami (przypadek nie tylko Diaby’ego, ale także atakującego Szczęsnego Nolana)?

Futbol nie jest okrutny, futbol jest paradoksalny. Weźmy Manchester United, który przez blisko rok nie daje się pokonać żadnej z drużyn Premier League, po czym przegrywa z ostatnim zespołem w tabeli (chociaż fakt, że zamiast duetu Ferdinand-Vidić oglądaliśmy Vidicia z Evansem, może służyć za jakieś racjonalne wytłumaczenie). Weźmy ostatni zespół w tabeli, który wygrał w tym sezonie z pięcioma spośród siedmiu najlepszych klubów ekstraklasy. Weźmy Arsenal, o którym aż się prosi dać jakieś mocne zdanie, np. że mistrzem Anglii po prostu nie może być drużyna dająca sobie wyrwać czterobramkowe prowadzenie (wiem: rozżaleni kibice Kanonierów podnoszą, że wejście Bartona w Diaby’ego było ostre, że Nolan powinien zostać ukarany za wywrócenie Szczęsnego, a zwłaszcza, że drugi karny został wzięty z kapelusza, ale niech zważą, iż sędzia nie uznał prawidłowego gola Besta – na powtórkach widać, jak Rosicky łamie linię spalonego…). Weźmy wreszcie Chelsea, która mając atak wart pewnie 100 milionów z górą nie potrafi przez 90 minut wytworzyć jednej czystej sytuacji.

Na co więc poświęcamy najlepsze godziny naszego życia? Lubimy patrzeć, jak piłkarze taplają się w błocie, jak na stadionach Wigan i Wolves? Cieszy nas ciche bohaterstwo, jak w przypadku grającego z rozbitą głową bramkarza Blackpool i obrońcy tej drużyny, lądującego z kontuzją uda we własnej bramce, ale niedopuszczającego do niej piłki, a nade wszystko Charliego Adama, którego uraz podciął kolegom skrzydła – kiedy opatrywano go za linią, Everton wreszcie wyszedł na prowadzenie?

A może oglądamy to ze względu na piękno bramek, zdobywanych przez strzelców nieprawdopodobnych, jak Tiote, zajmujący się dotąd głównie faulowaniem przeciwników Newcastle, cały sezon grzejący ławę w Tottenhamie Krajnczar, wypożyczony do Aston Villi Walker, który po sześciu zaledwie meczach w Premier League otrzymuje powołanie do reprezentacji, debiutujący w ligowym meczu Blackpool Puncheon albo kapkujący przed uderzeniem na bramkę Robinsona McCarthy z Wigan?

Lubimy w nieskończoność debatować o taktyce, jak przed, w trakcie i po spotkaniu Chelsea z Liverpoolem? Ten mecz zasługuje na osobne potraktowanie, ale – w odróżnieniu od wszystkich wczorajszych – bardziej ze względu na rozgrywane przez menedżerów szachy niż wynikające z tego emocje. Pomysł Carlo Ancelottiego wydawał się klarowny (i ćwiczony w tygodniu z Sunderlandem): wykorzystać wszystkich, z wyjątkiem Maloudy, najgroźniejszych piłkarzy, licząc że ich nieustający ruch będzie siał zamieszanie w defensywie Liverpoolu – że Torres z Drogbą będą schodzić do linii bocznej, rozciągając obronę, podobnie jak operujący między liniami Anelka. Problem w tym, że się nie udało: obaj napastnicy grali zbyt statycznie, a Anelka nie umiał znaleźć sobie wolnego miejsca do gry, z kolei boczni obrońcy nie mogli atakować tak, jak pewnie spodziewał się menedżer Chelsea, absorbowani rajdami Kelly’ego i Johnsona. Nie oglądało się tego dobrze: wszędzie tam, gdzie Ancelotti liczył na stworzenie przewagi, na piłkarza Chelsea czekał piłkarz Liverpoolu. Goście więcej biegali, zaczynając pressing od niezmordowanego Kuyta, co momentami stwarzało wrażenie, jakby było ich na boisku o kilku więcej niż gospodarzy. Świetny mecz zagrał Lucas, defensywą bezbłędnie dyrygował Carragher. Czy to zasiadający na ławce obok Dalglisha Steve Clarke jest odpowiedzialny za niewiarygodną wręcz poprawę organizacji gry Liverpoolu? W takim razie jakże muszą pluć sobie w brodę włodarze Chelsea, że nie zdecydowali się na ponowne zatrudnienie sprawdzonego współpracownika Mourinho i Granta…

Biorę twitterowców na świadków: przed meczem spodziewałem się bezbramkowego remisu, i pewnie tak by się skończyło, gdyby nie niespodziewane nieporozumienie między Czechem a Ivanoviciem (skądinąd nie pierwsze w tym meczu). Postawa mistrza Anglii rozczarowaniem weekendu? Wyścig o czwarte miejsce wciąż daleki od rozstrzygnięcia, a Liverpool – grający przecież bez Suareza i Carrolla – właśnie się do niego włączył? Lepiej, żeby Chelsea odpuściła sobie ustawienie w diament? Trójką środkowych obrońców grywało się z powodzeniem w latach 90., czyli akurat wtedy, kiedy Kenny Dalglish odnosił swoje największe sukcesy menedżerskie. Futbol nie jest okrutny, futbol jest paradoksalny…

Remanenty

A co tam, podzielę się z Wami strumieniem świadomości: o pewnych rzeczach nie potrafię przestać myśleć, nawet jeśli od emocji poniedziałkowego wieczora minęło już kilkadziesiąt godzin.

Najpierw Fernando Torres: czy wart jest tych pieniędzy i jak Chelsea będzie szukała dla niego miejsca w składzie. Wątpliwości na ten temat zgłaszałem już na gorąco, podczas zamykania okienka, ale teraz rzecz wypada uporządkować. W kwestii pieniędzy: skoro Roman Abramowicz chciał zapłacić 50 milionów, nie warto już epatować sumami, za które Arsene Wenger zbudował drużynę zajmującą obecnie wyższą pozycję w tabeli (można jedenastkę Kanonierów zestawić w ten sposób, że nawet naszpikowana gwiazdami, w całości będzie tańsza od nowego napastnika Chelsea). Torres, choć przez ostatnie półtora roku na zmianę leczył się, mozolnie próbował odzyskać formę i znów się leczył, wciąż pozostaje jedną z najznamienitszych marek w świecie futbolu: ktoś wycenił ją na tyle, postawmy więc kropkę (i zobaczmy kontekst: Carroll – 35 milionów, Bent – 24…). Nie wykluczam zresztą, że zmiana warunków zewnętrznych może Torresowi posłużyć: inne otoczenie, inne treningi i inne wyzwania (walka o mistrzostwo kraju i triumf w Lidze Mistrzów…) usuną poczucie wypalenia i dadzą Hiszpanowi świeżość w podejściu do codziennych obowiązków.

Gorzej widzę wkomponowywanie Torresa w drużynę Chelsea. Od czasów Jose Mourinho grała ona trójką z przodu: wysuniętym napastnikiem i dwoma fałszywymi skrzydłowymi (ostatnio Drogba, a za nim Malouda i z konieczności ustawiany na prawej stronie Anelka). Był wprawdzie moment, kiedy Carlo Ancelotti próbował przejść na 4-4-2, z Anelką i Drogbą z przodu, a za nimi czwórką środkowych pomocników w diamencie, ale jako że Lampardowi nie służyło to najlepiej, przestał eksperymentować. W 4-3-3 Torres z Drogbą nie zagrają, na „klasyczne” 4-4-2 brakuje prawoskrzydłowego, „diament” z kolei, oprócz Lamparda, nie będzie leżał również Maloudzie (więcej o kłopotach z ustawieniem Torresa pisze Jonathan Wilson). O kłopocie z posadzeniem Anelki na ławce nie wspominam.

A może problem jest przejściowy, skoro Drogba ma już 33 lata? A może w ogóle nie ma się czym przejmować, skoro Torres zaraz złapie kolejną kontuzję? Ale w takim razie wracamy do punktu wyjścia: czy warto było wydawać 50 milionów? Pod tym względem o wiele lepiej wygląda sytuacja Liverpoolu po zakupie Carrolla i Suareza – były piłkarz Ajaxu potrafi grać w systemie 4-3-3 i takiego też spodziewam się ze strony Kenny’ego Dalglisha, gdy Carroll się wykuruje: brakującym ogniwem w ofensywnej układance może być wówczas albo Maxi, albo Jovanović, albo Joe Cole, oczywiście jeżeli ten ostatni przypomni sobie, jak się gra w piłkę.

O tym, że bywają wzmocnienia, które okazują się kłopotem, świadczy przykład… Tottenhamu i Rafaela van der Vaarta. Zgoda, zgoda: w pierwszej części sezonu Holender strzelił wiele bramek, a zważywszy na kwotę, za jaką go sprowadzano, wciąż pozostaje jednym z najbardziej udanych transferów sezonu. Zwróćmy jednak uwagę, że Holender robił furorę w Premier League, kiedy Jermain Defoe leczył kontuzję. Gdy Anglik wrócił, okazało się, że to nie działa: dwóch maluchów z przodu na Wyspach rzadko stanowi zagrożenie, o czym w Tottenhamie przekonywano się już za czasów Martina Jola i prób zestawiania ataku Defoe-Keane. Można oczywiście do pierwszej jedenastki awansować Croucha lub Pawliuczenkę, ale wtedy pojawia się pytanie, czy zespół stać na sadzanie na ławce Defoe’a lub, strach pomyśleć, van der Vaarta…

Po zamknięciu okienka transferowego i hiobowych wieściach na temat stanu zdrowia Kinga (operacja), Kaboula (operacja), Huddlestone’a (kłopoty z powrotem do zdrowia po operacji), Gallasa (problem z biodrem), Bale’a (problem z plecami), a także w związku z trzymeczową karencją Dawsona i operacją wyrostka Modricia, nie wygląda na to, żeby Tottenham było stać na więcej niż piąte miejsce. Zwłaszcza, że Arsenal trzyma poziom, w MU zaczął strzelać Rooney, w MC Dżeko, a Chelsea kryzys sprzed paru tygodni ma zdecydowanie za sobą. Za kilka godzin mecz z Blackburn, w środku obrony mogą zagrać Bassong z Woodgatem (pierwszy występ po ponadrocznej nieobecności na boiskach ekstraklasy i zaledwie dwóch sparingach rozgrywanych w drużynie rezerw) – poważnie się zastanawiam, czy w ogóle to oglądać.

PS Padały pod ostatnim wpisem pytania o straty wygenerowane przez Chelsea w ostatnim roku rozliczeniowym i podwojone po transferach Torresa i Luiza, w kontekście reguł finansowego fair play. Po pierwsze, w ostatnich miesiącach (nieuzwględnianych jeszcze w rozliczeniu) Londyńczycy mocno przyoszczędzili na pensjach Ballacka, Deco czy Joe Cole’a, po drugie w niedługim czasie mają znaleźć sponsora tytularnego Stamford Bridge, a po trzecie i najważniejsze, zanim UEFA zacznie to wszystko liczyć na poważnie, minie jeszcze trochę czasu. Kibicom Chelsea polecam lekturę uspokającego artykułu na Sportintelligence.