Szkółka piłkarska Barcelony, lekcja druga. Poprzednio doktor Xavi, dziś profesor Guardiola. Wtedy wykład o grze w dziada jako najdoskonalszej metodzie treningu, teraz powiązane z tym seminarium poświęcone kwestii utrzymywania się przy piłce na połowie przeciwnika. „Gramy na połowie przeciwnika tak dużo, jak tylko się da, ponieważ kiedy piłka jest na naszej połowie, robię się zdenerwowany – mówi trener Barcelony. – Bez piłki jesteśmy fatalni, dlatego chcę ją odzyskać możliwie jak najszybciej”. Ze świetnego tekstu Sida Lowe’a z „Guardiana” biorę jeszcze statystyki: dziewięciu najczęściej podających piłkarzy La Liga gra w Barcelonie. Boczny obrońca Dani Alves jest czwarty ze wszystkich zawodników hiszpańskiej ekstraklasy, jeśli idzie o liczbę dotknięć piłki na połowie rywala. Tylko bramkarz i dwaj środkowi obrońcy spędzają ponad 50 proc. czasu gry na własnej połowie. Dodajmy do tego wywód o ustawianiu się piłkarzy na boisku, stwarzaniu przewagi liczebnej, dokładnych podaniach (znów kłania się gra „w dziada”), wychodzeniu na pozycję… „W Sewilli musisz szukać piłki, w Barcelonie piłka trafia ci pod nogi” – mówi defensywny pomocnik Keita. A legendarny Carles Rexach dodaje, że bieganie jest dla tchórzy.
Cytuję pełnymi garściami z mądrości konstruktorów tej niewiarygodnej barcelońskiej maszynki w nadziei, że oprócz statystyk (posiadanie piłki 69:31, strzały 19:0, celne podania 724:119!), to one zostaną zapamiętane z dzisiejszego wieczora. W końcu ze wszystkich piłkarskich komunałów najbardziej nie lubię gorzkiej frazy „na własne życzenie”. Przecież gdyby nie nonszalancja Fabregasa i nieudane odegranie piętą do Wilshere’a tuż przed własnym polem karnym, na przerwę Arsenal schodziłby z bezbramkowym remisem. Przecież gdyby nie dokładnie ta sama co u kapitana Kanonierów próba zaimponowania gawiedzi przez van Persiego, skutkująca żółtą kartką za uderzenie piłki po gwizdku, Arsenal w jedenastu broniłby dającego awans remisu (odrzucam, jako nadmiernie znaczone patriotyzmem, tłumaczenia angielskich dziennikarzy, że Holender gwizdka nie słyszał: akurat w tamtym momencie przesadnego tumultu nie było). I gdyby nie gapiostwo Bendtnera w ostatniej minucie… nie, nie chcę już kibiców gości denerwować mówieniem, jak niewiele brakowało.
Arsene Wenger zauważył przed meczem, że naiwnością jest grać z Barceloną i myśleć, że nie straci się gola. A przecież w ciągu całej pierwszej połowy udawało się znakomicie: czwórka obrońców ustawiła się bardzo wysoko, skutecznie odcinając od podań lub łapiąc na spalonym próbującego grać na linii z nią Villę. Arsenal nie grał pięknie, ale skutecznie się bronił i o to chodziło – aż do momentu, kiedy Fabregasowi zachciało się czarować widzów…
Ale dość już o tym. Prawda jest taka, że piłkarska szkółka Barcelony jest w stanie zrobić każdej drużynie europejskiej to, co dziś zrobiła Arsenalowi Wengera, a całkiem niedawno np. Realowi Mourinho. Podania Iniesty, prowadzenie piłki przy nodze Messiego, rajdy Dani Alvesa – tego się nie da porównać z niczym znanym nam ze współczesnej piłki (no, może rajdy Dani Alvesa z rajdami Garetha Bale’a…). Z niczym też nie da się porównać tego pressingu i tej skuteczności w odbiorze, jeszcze na (patrz pierwszy akapit) połowie rywala. Biedny Fabregas, nie nagrał się przy Mascherano, biedny Wilshere, nie nagrał się przy Xavim, biedy Nasri, nie nagrał się przy Alvesu – z kluczowych pojedynków tylko ten jeden, Almunii z Davidem Villą, można uznać za rozstrzygnięty na korzyść Arsenalu.
Jest wielkim pytaniem, jak Kanonierzy zniosą kolejny w ciągu ostatnich kilkunastu dni bolesny cios. Jaki wpływ ta porażka będzie miała na walkę o mistrzostwo Anglii. Mimo wszystko jednak Manchester United to nie Barcelona… Nie mogę się doczekać na kolejną wizytę przybyszów z planety Katalonia.
PS O meczu Tottenham-Milan zamierzam blogować przez całą środę.