Wrócił Rooney. Nie mogę zacząć inaczej, choć wszyscy zaczynają od Berbatowa. Wrócił Rooney i znów był tym nieusuwalnym trybikiem w manchesterskiej machinie. 72 sekunda: klik, zgranie do Bułgara. 23 minuta: cyk, podanie do Koreańczyka. W sumie tych podań 108, z czego blisko 90 celnych, dwie asysty, bieganie od pola karnego do pola karnego, nieustające absorbowanie obrońców, zdaje się, że dawno czegoś takiego nie oglądaliśmy w wykonaniu Anglika. Równanie na mistrzostwo Anglii: Nani zdrów i w formie dodać Rooney zdrów i w formie dodać Berbatow zdrów i w formie – i nawet Ryan Giggs okazuje się niepotrzebny.
Oczywiście, oczywiście, oczywiście: Bułgar miał swój dzień, udawało mu się wszystko, a akcja z 47. minuty, którą rozpoczął jeszcze przed własną bramką (co on tam robił, u licha?) odbiorem piłki i fantastyczną wymianą podań z Patricem Evrą, była równie piękna, jak okropny był błąd Pascala Chimbondy przy golu z 27. minuty. To właśnie był bułgarski książę w pigułce: błyskotliwa technika, olśniewające i precyzyjne odegrania piętą i zewnętrzną częścią buta, nieco leniwy trucht w stronę pola karnego rywala, a potem zabójczy finisz. Niczego Berbatowowi nie odbierając (od początku sezonu idzie mu zresztą nieźle albo całkiem dobrze, choć październik i listopad miał słabsze niż sierpień i wrzesień), rozmiary pogromu Blackburn tłumaczyć należy również katastrofalną postawą defensywy tego zespołu, dziwnie odbiegającą od standardów narzucanych zwykle przez Sama Allardyce’a. Podobny błąd, co Chimbonda, dwa tygodnie temu popełnił przecież Givet, zamiast do Robinsona podając piłkę wprost pod nogi Pawluczenki… Sam zdobywca pięciu goli mówił, że wczoraj po prostu wychodziły im rzeczy, które od dawna ćwiczyli na treningach i rzeczywiście: momentami przypominało to grę treningową, w której nawet krytykowany tu często Anderson zrobił kawał dobrej roboty.
O Dymitarze Berbatowie pisałem na blogu nieraz. Przed rokiem zastanawiałem się, czy zawiódł, we wrześniu mówiłem o nowym początku. Dziś ma jedenaście goli w dwunastu meczach, jest jednym z czterech (obok Andy’ego Cole’a, Shearera i Defoe’a) piłkarzy, którzy zdobyli pięć bramek w jednym meczu Premier League, wczorajszy występ powinien więc definitywnie zakończyć debatę na temat sensowności jego przejścia do MU, a zwłaszcza wysokości związanej z tym ceny. Co piszę także pod swoim, niepoprawnego nostalgika, adresem: czas zapomnieć o rzucie wolnym w meczu z West Hamem (to wtedy wygłosiłem, wciąż pamiętane w domu, przemówienie do telewizora, w którym pierwszy raz pojawiła się fraza „bułgarski książę”), o woleju w meczu z Middlesbrough czy karnym w finale Pucharu Ligi z Chelsea (ależ mu wtedy puściły emocje…): Berbatow jest napastnikiem Manchesteru United i nie tylko finansowo czy prestiżowo, ale także sportowo nie ma powodów żałować przeprowadzki.
Inspirujący trop do rozmowy o lidze angielskiej rzuca niezajmujący się nią przecież na co dzień Rafał Stec. Choć do tego konkretnego meczu MU przywiązuje, moim zdaniem, zbyt duże znaczenie, to sformułowana pod jego wpływem sugestia, że tytuł wróci na Old Trafford, jest z pewnością warta namysłu. Cytuję: „W Chelsea trwa wymiana kadry kierowniczej, odzieranie Carlo Ancelottiego z autorytetu szefa i – ponoć – kuszenie Josepa Guardioli. Arsenal tradycyjnie zdejmuje maskę zwycięzcy wtedy, gdy już prawie wygrał, i przypomina, że najlepiej czuje się właśnie jako prawie-zwycięzca, który zwycięży na pewno i nieodwołalnie, dajemy państwu słowo honoru i w ogóle przysięgamy na życie naszych żon, konkubin i kochanek, ale zwycięży dopiero jutro albo pojutrze. W Manchesterze City też bulgocze, Tottenham nigdy nie zniżał się do uporczywego kolekcjonowania punktów, o z trudem odzyskującym równowagę Liverpoolu szkoda gadać…”. Rzeczywiście to, co dzieje się w Chelsea, jest szokujące, i jak można się było spodziewać niedzielna prasa pełna jest przecieków na temat zmęczenia Carlo Ancelottiego nieustannym wtrącaniem się Romana Abramowicza w sprawy klubu (trafił, chłopina, z deszczu pod rynnę, po współpracy z Berlusconim…) – a kryzysowi za kulisami towarzyszy kryzys na boisku, gdzie poprawa po ubiegłotygodniowym upokorzeniu z rąk Sunderlandu na Stamford Bridge jest mocno względna. Z tym wtrącaniem może być podobnie w Manchesterze City: szejków zirytuje w końcu antyfutbol, zbyt rzadko przerywany popisami takimi jak z Craven Cottage, zwolnią Manciniego i wszystko trzeba będzie zaczynać od początku.
Sprawa komplikuje się nieco ze zdejmowaniem przez Arsenal maski zwycięzcy, a przynajmniej ja wciąż nie pozbyłem się złudzeń. Umówmy się, że jeśli nie uda się w tym roku, to nie uda się nigdy (ale przecież, że powtórzę do znudzenia, nie uda się bez nowego bramkarza, środkowego obrońcy i defensywnego pomocnika…). Zgoda: przegrywali u siebie z Newcastle i Tottenhamem, zgoda: także wczoraj z Aston Villą dwukrotnie stawiali pod znakiem zapytania dwubramkowe prowadzenie, ale w skali całego sezonu poprawa jest wyraźna. Czy zauważyliście, że biorąc pod uwagę tylko mecze wyjazdowe Arsenal kosi najwięcej punktów? Że radzi sobie także pod nieobecność Fabregasa? Coś się jednak zmieniło…
O Tottenhamie po ostatnim tygodniu mogę napisać jedno: uporczywie kolekcjonuje punkty, ze szczególnym upodobaniem robiąc to, kiedy trzeba gonić wynik (aż 16 punktów udało się zdobyć odrabiając straty). O kacu po Lidze Mistrzów nie ma mowy, nie tylko dlatego, że Londyńczycy zdołali dziś wygrać. Nawet gdyby Liverpool dowiózł prowadzenie do końca meczu (a wiele wskazywało, że tak będzie: najpierw Carragher zablokował strzał Defoe’a, później Meireles wybił piłkę z linii bramkowej po uderzeniu Bale’a, potem Defoe nie wykorzystał karnego, a kiedy wreszcie trafił do siatki – liniowy słusznie podniósł chorągiewkę; bardzo dobre powody, żeby spuścić nos na kwintę), kibice z White Hart Lane nie mogliby narzekać na występ dziesiątkowanej kontuzjami przed i trakcie meczu drużyny.
Zaiste, emocjonujące to było spotkanie, z godnym przeciwnikiem: Liverpool zwłaszcza w pierwszych 45 minutach grał bardzo dobrze, przede wszystkim w drugiej linii, której udało się zdominować środek pola (trudno się dziwić, skoro liczba niecelnych podań Palaciosa przekroczyła dziesięć zanim piłkarze zdążyli porządnie się spocić – och, jakże dziś brakowało pomyślunku i dokładności Huddlestone’a…). Gdybyż jeszcze Roy Hodgson uporządkował grę defensywną. Pomijając samobójczego gola Skrtela: przy zwycięskiej bramce Lennon ośmieszył Konchesky’ego, a wcześniej jedynym pomysłem obrońców gości na przerywanie szybkich ataków gospodarzy było faulowanie; w sumie Liverpool zebrał dziś pięć zasłużonych żółtych kartek. Nabijaliśmy się tu często z Lucasa, on akurat grał dobrze (90 proc. podań celnych, 10 udanych wślizgów), podobnie jak jego partner ze środka, Meireles – to tu Portugalczyk powinien grać, nie na skrzydle. Torres tuż przed przerwą fanastycznie podawał do Maxiego i sam z łatwością dochodził do pozycji – ale z wykończeniem było już gorzej. Wielkie brawa dla Sebastiana Bassonga, który w roli opiekuna Torresa zmienił kontuzjowanego Kaboula i poradził sobie znakomicie, kilka razy odbierając Hiszpanowi piłkę czystym wślizgiem w polu karnym.
Są takie tygodnie, kiedy dobrze być kibicem Tottenhamu. W ubiegły weekend komplet punktów na Emirates, dziś zwycięstwo z Liverpoolem, przedzielone przekonującym zwycięstwem nad Werderem Brema, dającym awans do fazy pucharowej Ligi Mistrzów, powrotem do treningów Michaela Dawsona i zgodą burmistrza Londynu na rozbudowę White Hart Lane. Piąte miejsce w tabeli, tylko punkt za Manchesterem City, w momencie, gdy kontuzjowani są kluczowi piłkarze: King, Dawson, Huddlestone, kiedy Defoe dopiero wraca do gry, a van der Vaart zmaga się z urazem łydki – to niewątpliwie mówi coś o potencjale tej drużyny. Jeśli słabszy dzień ma Bale (dziś akurat miał całkiem niezły, choć wspierający Johnsona Kuyt robił, co mógł), pierwsze skrzypce gra Modrić. Kiedy wysumblimowana wymiana podań nie przynosi efektu, skuteczna okazuje się długa piłka. Jeśli nie strzela Pawluczenko, to Crouch asystuje przy golach pomocników. Jeśli przeciwnik strzela bramkę albo jeśli kolega pudłuje jedenastkę, piłkarze Tottenhamu zamiast spuścić głowy zaczynają biegać dwa razy szybciej. Harry Redknapp, którego podejście do futbolu Andrzej Gomołysek nazywa posttaktyką, mówi, że chce walczyć o mistrzostwo. Moim zdaniem ta deklaracja zasługuje na potraktowanie serio.
PS Jaskrowi dziękuję za wsparcie w dyskusji pod poprzednim wpisem. I pełna zgoda z Alaszem w kwestii Boltonu. Jeszcze parę godzin temu myślałem, że druga część powyższego wpisu będzie o pojedynku dwóch arcyożywczych menedżerów, Coyle’a i Hollowaya. O tym naprawdę trzeba by osobno.