Słyszycie ten szmer? To setka dziennikarzy wykasowuje właśnie po pięćset niepotrzebnych słów, napisanych w ciągu poprzedniej godziny. Jest sobota, 20 listopada, 14.10 czasu Greenwich. W Londynie, na stadionie Emirates Rafael van der Vaart strzelił właśnie wyrównującą bramkę w meczu Arsenalu z Tottenhamem.Iain Macintosh, który jeszcze chwilę temu w sposób całkowicie uprawniony nabijał się z Harry’ego Redknappa i jego pożal się Boże piłkarzy (ze szczególnym uwzględnieniem Younesa Kaboula), zauważa na Twitterze, że teraz największym wyzwaniem dla dziennikarskiej braci będzie uniknięcie frazy „game of two halves”. Relacje z derbów Londynu ukazują się wprawdzie na stronach internetowych brytyjskiej prasy bez widocznych opóźnień, ale z ilu efektownych fraz wcześniej trzeba było zrezygnować, wiedzą tylko ich autorzy.
Czy to, co się stało w drugiej połowie, można wytłumaczyć nie odwołując się do czynników pozaracjonalnych? Można przynajmniej spróbować, odrzucając narzucające się interpretacje, że Arsenal zgubiła nadmierna pewność siebie, albo że gdyby nie był to Arsenal, a ktoś solidniejszy, powiedzmy Chelsea (Chelsea? a widziałeś, autorze, mecz z Birmingham?), o odrobienie strat nie byłoby tak łatwo. Dominacja Kanonierów w pierwszych 45 minutach była przecież bezdyskusyjna, nawet jeśli nie przekładała się na sytuacje bramkowe. Pierwszy gol padł po – zgoda: bajecznym – podaniu Fabregasa do Nasriego, ale gdyby nie zawahanie się Gomesa, który zanim ruszył w kierunku Francuza zrobił dwa kroki do tyłu, i gdyby nie ustawienie się Assou-Ekotto po niewłaściwej stronie piłkarza Arsenalu, kiedy ten niemal z linii końcowej uderzał na bramkę, pewnie wciąż byłoby 0:0. Druga bramka padła z kontry: żaden z pomocników Tottenhamu nie asekurował obrońców, wychodzący z szybkim atakiem gospodarze mieli nagle mnóstwo miejsca, Kaboul nie zablokował Chamakha…
2:0 to niebezpieczny wynik, nawet w tym sezonie mnóstwo razy przekonywaliśmy się, co może się wydarzyć, gdy leżąca, wydawałoby się, na deskach drużyna strzela nagle kontaktową bramkę i zaczyna wierzyć w siebie. W tym sensie można nagłą odmianę wydarzeń na Emirates tłumaczyć po prostu pechem (z perspektywy Arsenalu) czy też szczęściem (z perspektywy Tottenhamu) – bramka Garetha Bale’a padła wystarczająco szybko, by jedni zdążyli się rozkręcić, a drudzy zdenerwować. Ale przecież równie realistyczny, ba: o wiele bardziej realistyczny scenariusz na drugą połowę był taki, że goście, grający już wówczas dwójką napastników, odsłaniają się jeszcze bardziej, szybko tracą kolejną bramkę, a od tej pory jedyne, nad czym można dyskutować, to rozmiary zwycięstwa Kanonierów. Kiedy Harry Redknapp w przerwie mówił swoim podopiecznym, że trzeba zaryzykować, miał tego silną świadomość…
Ale zaryzykował. Zdjął mało widocznego Lennona i wprowadził Jermaina Defoe, który poza jednym jedynym – ale za to kluczowym – momentem był równie mało widoczny co poprzednik: wygrał główkowy (!) pojedynek z Koscielnym, przedłużając piłkę do van der Vaarta, a sekundę później Holender asystował przy bramce Bale’a. Jak rozumiem, Redknappowi nie chodziło o zmianę personelu, tylko o zmianę ustawienia (4-4-2 w miejsce 4-4-1-1), a przede wszystkim: o zmianę sektorów boiska, w których Tottenham rozgrywał swoje akcje. Jeszcze w przerwie miałem poczucie, iż problem kiepskiej gry gości wynika z tego, że piłka zbyt rzadko trafia do skrzydłowych i że Pawluczenko, do którego często adresowano długie podania, nie potrafi jej przetrzymać. Harry Redknapp tymczasem właściwie odpuścił grę skrzydłami: podjął pojedynek tam, gdzie przewaga Arsenalu była wcześniej bezapelacyjna, czyli w centrum (już nie tylko van der Vaart, ale i Gareth Bale zaczęli opuszczać miejsce przy linii bocznej), i… wygrał.
To podprowadza nas oczywiście do kwestii już tu postawionej, a rozwiniętej m.in. przez Rafała Steca w felietonie na łamach „Gazety Wyborczej”: taktycznego nosa menedżera Tottenhamu. Sam Harry, we właściwy sobie sposób, lekceważy te kwestie w publicznych wypowiedziach (mówiłem o tym w przedmeczowym wywiadzie dla Arsenalizacji): najważniejsze, jego zdaniem, są dobry kontakt z piłkarzami i ustawianie ich na boisku w taki sposób, który najbardziej im odpowiada. Van der Vaart opowiadał niedawno, jak różnią się odprawy Redknappa od nużących peror Jose Mourinho: Anglik raczej apeluje, by piłkarze grali to, co lubią, by „wyrazili siebie na boisku”, a z detali mówi tylko, kto kogo kryje przy stałych fragmentach gry. Futbol, wedle tej koncepcji, jest w gruncie rzeczy strasznie prostą grą…
Oddajmy jednak Redknappowi, co Redknappowe: mówił po meczu, że problem w pierwszej połowie nie polegał jedynie na tym, iż jego podopieczni nie wierzyli w to, że są równie dobrzy jak przeciwnik, ale również na tym, że drużyna była rozciągnięta zbyt szeroko: kiedy Tottenham tracił piłkę, Kanonierzy – z wizjonerskim Fabregasem i skutecznym pod dwoma polami karnymi Songiem – przemieszczali się środkiem, jak gdyby nie było tam żadnego piłkarza Kogutów. Do przerwy, oczywiście.
Oddajmy Redknappowi i to, że kiedy padła bramka wyrównująca, nie zaczął bronić wyniku, nie wprowadził na boisko Palaciosa, tylko nadal grał o pełną stawkę. Oczywiście z zabezpieczeniem tyłów: żeby już kompletnie dobić czytających tego bloga kibiców Arsenalu zauważę, że przy rzucie wolnym, po którym Kaboul strzelił zwycięską bramkę, w polu karnym gospodarzy było ośmiu piłkarzy w czerwonych koszulkach (plus jeden w różowej, niejaki Fabiański) i tylko trzech w białych, a w dodatku jeden z nich, Defoe, w momencie dośrodkowania wycofał się poza szesnastkę. Dokładając bezsensowne zagranie ręką Fabregasa, które dało Tottenhamowi karnego (wyglądało na to, że chciał ochronić przed uderzeniem twarz kolegi z muru – bardzo ładnie z jego strony…), zbliżamy się do jednej z odpowiedzi, gdzie od lat leżą kłopoty Arsenalu: w obronie przy stałych fragmentach gry. W ubiegłym sezonie miałem wrażenie, że coś się w tej kwestii poprawiło, no ale w ubiegłym sezonie parę stoperów tworzyli zwykle Vermaelen z Gallasem…
Tu się otwiera wątek osobny, Koscielnego i Gallasa, a właściwie tego, że zamienił stryjek siekierkę na kijek. Jednorazowy kapitan Tottenhamu (kolejne sprytne pociągnięcie Redknappa!) był wczoraj tak dobry, jak słaby był jego następca w defensywie Arsenalu. Jak podaje Michael Cox, z ośmiu wślizgów miał siedem udanych, zanotował także sześć przejęć piłki (w obu przypadkach najlepsze statystyki indywidualne na boisku) i 24 celne podania. Bywały takie mecze derbowe, w których najlepszy na boisku był obrońca, ehm, Arsenalu, Sol Campbell – wczoraj sytuacja się poniekąd odwróciła. A w kwestii Koscielnego (i Squilacciego): to już Djorou wypadał ostatnio solidniej.
Dzisiejsze media podejmują temat mistrzowskich szans obu drużyn, a to w związku z deklaracją Harry’ego Redknappa, że sprawa jest otwarta i że Koguty zamierzają walczyć o zwycięstwo w lidze. Arsene Wenger, sfrustrowany, że wymknęła mu się okazja wyjścia na pierwsze miejsce w tabeli, jakoś przyznawał rację menedżerowi Tottenhamu, choć zastrzegał, że po prostu w walce o tytuł matematycznie liczy się dziesięć zespołów. Z tymi dziesięcioma przesadził, ale coś jest na rzeczy: skoro Chelsea przegrała kolejny mecz, skoro Manchester United niemal równie często remisuje jak wygrywa, skoro Arsenal poddaje wygrane spotkanie, a Manchester City – przed dzisiejszym pogromem Fulham i Marka Hughesa, oczywiście – z upodobaniem bezbramkowo dzieli się punktami… Kto powiedział, że z wszystkimi wymienionymi wyżej drużynami nie da się powalczyć? Jedno z najcelniejszych zdań z felietonu Rafała mówiło o tym, że nigdy, przenigdy nie można uznać Tottenhamu za faworyta meczu – rzecz w tym, że nigdy, przenigdy nie można przekreślić jego szans…
Tottenham kandydatem na wygranie ligi… Nienajlepiej świadczy to o lidze, przyznaję. I siadam do oglądania powtórki dzisiejszej wygranej Manchesteru City. Cztery bramki? 24 podania wymienione przed zdobyciem jednej z nich? Solidna zazwyczaj obrona Fulham wielokrotnie rozklepana? Przyjacielskie gesty między skłóconymi ponoć piłkarzami MC, a także między nimi i trenerem? Manchester City grający ofensywnie? Wystawiający z przodu więcej niż jednego napastnika? Dopóki nie zobaczę, nie uwierzę.