Archiwum autora: michalokonski

Czy ktoś w ogóle chce wygrać tę ligę?

Słyszycie ten szmer? To setka dziennikarzy wykasowuje właśnie po pięćset niepotrzebnych słów, napisanych w ciągu poprzedniej godziny. Jest sobota, 20 listopada, 14.10 czasu Greenwich. W Londynie, na stadionie Emirates Rafael van der Vaart strzelił właśnie wyrównującą bramkę w meczu Arsenalu z Tottenhamem.Iain Macintosh, który jeszcze chwilę temu w sposób całkowicie uprawniony nabijał się z Harry’ego Redknappa i jego pożal się Boże piłkarzy (ze szczególnym uwzględnieniem Younesa Kaboula), zauważa na Twitterze, że teraz największym wyzwaniem dla dziennikarskiej braci będzie uniknięcie frazy „game of two halves”. Relacje z derbów Londynu ukazują się wprawdzie na stronach internetowych brytyjskiej prasy bez widocznych opóźnień, ale z ilu efektownych fraz wcześniej trzeba było zrezygnować, wiedzą tylko ich autorzy.

Czy to, co się stało w drugiej połowie, można wytłumaczyć nie odwołując się do czynników pozaracjonalnych? Można przynajmniej spróbować, odrzucając narzucające się interpretacje, że Arsenal zgubiła nadmierna pewność siebie, albo że gdyby nie był to Arsenal, a ktoś solidniejszy, powiedzmy Chelsea (Chelsea? a widziałeś, autorze, mecz z Birmingham?), o odrobienie strat nie byłoby tak łatwo. Dominacja Kanonierów w pierwszych 45 minutach była przecież bezdyskusyjna, nawet jeśli nie przekładała się na sytuacje bramkowe. Pierwszy gol padł po – zgoda: bajecznym – podaniu Fabregasa do Nasriego, ale gdyby nie zawahanie się Gomesa, który zanim ruszył w kierunku Francuza zrobił dwa kroki do tyłu, i gdyby nie ustawienie się Assou-Ekotto po niewłaściwej stronie piłkarza Arsenalu, kiedy ten niemal z linii końcowej uderzał na bramkę, pewnie wciąż byłoby 0:0. Druga bramka padła z kontry: żaden z pomocników Tottenhamu nie asekurował obrońców, wychodzący z szybkim atakiem gospodarze mieli nagle mnóstwo miejsca, Kaboul nie zablokował Chamakha…

2:0 to niebezpieczny wynik, nawet w tym sezonie mnóstwo razy przekonywaliśmy się, co może się wydarzyć, gdy leżąca, wydawałoby się, na deskach drużyna strzela nagle kontaktową bramkę i zaczyna wierzyć w siebie. W tym sensie można nagłą odmianę wydarzeń na Emirates tłumaczyć po prostu pechem (z perspektywy Arsenalu) czy też szczęściem (z perspektywy Tottenhamu) – bramka Garetha Bale’a padła wystarczająco szybko, by jedni zdążyli się rozkręcić, a drudzy zdenerwować. Ale przecież równie realistyczny, ba: o wiele bardziej realistyczny scenariusz na drugą połowę był taki, że goście, grający już wówczas dwójką napastników, odsłaniają się jeszcze bardziej, szybko tracą kolejną bramkę, a od tej pory jedyne, nad czym można dyskutować, to rozmiary zwycięstwa Kanonierów. Kiedy Harry Redknapp w przerwie mówił swoim podopiecznym, że trzeba zaryzykować, miał tego silną świadomość…

Ale zaryzykował. Zdjął mało widocznego Lennona i wprowadził Jermaina Defoe, który poza jednym jedynym – ale za to kluczowym – momentem był równie mało widoczny co poprzednik: wygrał główkowy (!) pojedynek z Koscielnym, przedłużając piłkę do van der Vaarta, a sekundę później Holender asystował przy bramce Bale’a. Jak rozumiem, Redknappowi nie chodziło o zmianę personelu, tylko o zmianę ustawienia (4-4-2 w miejsce 4-4-1-1), a przede wszystkim: o zmianę sektorów boiska, w których Tottenham rozgrywał swoje akcje. Jeszcze w przerwie miałem poczucie, iż problem kiepskiej gry gości wynika z tego, że piłka zbyt rzadko trafia do skrzydłowych i że Pawluczenko, do którego często adresowano długie podania, nie potrafi jej przetrzymać. Harry Redknapp tymczasem właściwie odpuścił grę skrzydłami: podjął pojedynek tam, gdzie przewaga Arsenalu była wcześniej bezapelacyjna, czyli w centrum (już nie tylko van der Vaart, ale i Gareth Bale zaczęli opuszczać miejsce przy linii bocznej), i… wygrał.

To podprowadza nas oczywiście do kwestii już tu postawionej, a rozwiniętej m.in. przez Rafała Steca w felietonie na łamach „Gazety Wyborczej”: taktycznego nosa menedżera Tottenhamu. Sam Harry, we właściwy sobie sposób, lekceważy te kwestie w publicznych wypowiedziach (mówiłem o tym w przedmeczowym wywiadzie dla Arsenalizacji): najważniejsze, jego zdaniem, są dobry kontakt z piłkarzami i ustawianie ich na boisku w taki sposób, który najbardziej im odpowiada. Van der Vaart opowiadał niedawno, jak różnią się odprawy Redknappa od nużących peror Jose Mourinho: Anglik raczej apeluje, by piłkarze grali to, co lubią, by „wyrazili siebie na boisku”, a z detali mówi tylko, kto kogo kryje przy stałych fragmentach gry. Futbol, wedle tej koncepcji, jest w gruncie rzeczy strasznie prostą grą…

Oddajmy jednak Redknappowi, co Redknappowe: mówił po meczu, że problem w pierwszej połowie nie polegał jedynie na tym, iż jego podopieczni nie wierzyli w to, że są równie dobrzy jak przeciwnik, ale również na tym, że drużyna była rozciągnięta zbyt szeroko: kiedy Tottenham tracił piłkę, Kanonierzy – z wizjonerskim Fabregasem i skutecznym pod dwoma polami karnymi Songiem – przemieszczali się środkiem, jak gdyby nie było tam żadnego piłkarza Kogutów. Do przerwy, oczywiście.

Oddajmy Redknappowi i to, że kiedy padła bramka wyrównująca, nie zaczął bronić wyniku, nie wprowadził na boisko Palaciosa, tylko nadal grał o pełną stawkę. Oczywiście z zabezpieczeniem tyłów: żeby już kompletnie dobić czytających tego bloga kibiców Arsenalu zauważę, że przy rzucie wolnym, po którym Kaboul strzelił zwycięską bramkę, w polu karnym gospodarzy było ośmiu piłkarzy w czerwonych koszulkach (plus jeden w różowej, niejaki Fabiański) i tylko trzech w białych, a w dodatku jeden z nich, Defoe, w momencie dośrodkowania wycofał się poza szesnastkę. Dokładając bezsensowne zagranie ręką Fabregasa, które dało Tottenhamowi karnego (wyglądało na to, że chciał ochronić przed uderzeniem twarz kolegi z muru – bardzo ładnie z jego strony…), zbliżamy się do jednej z odpowiedzi, gdzie od lat leżą kłopoty Arsenalu: w obronie przy stałych fragmentach gry. W ubiegłym sezonie miałem wrażenie, że coś się w tej kwestii poprawiło, no ale w ubiegłym sezonie parę stoperów tworzyli zwykle Vermaelen z Gallasem…

Tu się otwiera wątek osobny, Koscielnego i Gallasa, a właściwie tego, że zamienił stryjek siekierkę na kijek. Jednorazowy kapitan Tottenhamu (kolejne sprytne pociągnięcie Redknappa!) był wczoraj tak dobry, jak słaby był jego następca w defensywie Arsenalu. Jak podaje Michael Cox, z ośmiu wślizgów miał siedem udanych, zanotował także sześć przejęć piłki (w obu przypadkach najlepsze statystyki indywidualne na boisku) i 24 celne podania. Bywały takie mecze derbowe, w których najlepszy na boisku był obrońca, ehm, Arsenalu, Sol Campbell – wczoraj sytuacja się poniekąd odwróciła. A w kwestii Koscielnego (i Squilacciego): to już Djorou wypadał ostatnio solidniej.

Dzisiejsze media podejmują temat mistrzowskich szans obu drużyn, a to w związku z deklaracją Harry’ego Redknappa, że sprawa jest otwarta i że Koguty zamierzają walczyć o zwycięstwo w lidze. Arsene Wenger, sfrustrowany, że wymknęła mu się okazja wyjścia na pierwsze miejsce w tabeli, jakoś przyznawał rację menedżerowi Tottenhamu, choć zastrzegał, że po prostu w walce o tytuł matematycznie liczy się dziesięć zespołów. Z tymi dziesięcioma przesadził, ale coś jest na rzeczy: skoro Chelsea przegrała kolejny mecz, skoro Manchester United niemal równie często remisuje jak wygrywa, skoro Arsenal poddaje wygrane spotkanie, a Manchester City – przed dzisiejszym pogromem Fulham i Marka Hughesa, oczywiście – z upodobaniem bezbramkowo dzieli się punktami… Kto powiedział, że z wszystkimi wymienionymi wyżej drużynami nie da się powalczyć? Jedno z najcelniejszych zdań z felietonu Rafała mówiło o tym, że nigdy, przenigdy nie można uznać Tottenhamu za faworyta meczu – rzecz w tym, że nigdy, przenigdy nie można przekreślić jego szans…

Tottenham kandydatem na wygranie ligi… Nienajlepiej świadczy to o lidze, przyznaję. I siadam do oglądania powtórki dzisiejszej wygranej Manchesteru City. Cztery bramki? 24 podania wymienione przed zdobyciem jednej z nich? Solidna zazwyczaj obrona Fulham wielokrotnie rozklepana? Przyjacielskie gesty między skłóconymi ponoć piłkarzami MC, a także między nimi i trenerem? Manchester City grający ofensywnie? Wystawiający z przodu więcej niż jednego napastnika? Dopóki nie zobaczę, nie uwierzę.

Słabi silni, silni słabi

Takiego sezonu jeszcze nie było, dziś mogę to powiedzieć uroczyście i oficjalnie. Gnębiła mnie ta kwestia od piątku, zwróciłem się więc za pośrednictwem twittera do fachowców z Opta Sports z prośbą o dokładne dane. Okazuje się, że 35 proc. rozegranych od sierpnia meczów Premier League kończyło się remisami – jeszcze nigdy w historii angielskiej ekstraklasy ten procent nie był tak wysoki.

Wnioski? Mniej więcej takie, jakie zamykały poprzedni wpis. Jeżeli poziom Premier League się wyrównał, to raczej z winy tych teoretycznie najlepszych zespołów, które jakoś nie mogą ustabilizować formy, niż z powodu nagłego wzlotu teoretycznych słabeuszy. Przykład pierwszy z brzegu, i pierwszy chronologicznie: wyjazdowy mecz Manchesteru United z Aston Villą. Który to już raz w tym sezonie Czerwone Diabły zagrały kiepski mecz? Ile razy Stewart Downing zrobił z Wesa Browna sałatkę jarzynową? Ile razy młodzi rozgrywający AV, Barry Bannan i Jonathan Hogg (nie żartuję, naprawdę tak się nazywają, a ten pierwszy wciąż nie może zdać egzaminu na prawo jazdy), okazywali się szybsi od Fletchera i Carricka? Ile razy nie potrafili dostrzec siebie nawzajem Berbatow i Hernandez? Ile razy gubił się Vidić, mający do czynienia nie tylko z szybkim Agbonglahorem, ale także operującym za jego plecami Ashleyem Youngiem? Niby niewiele zmienił Gerrard Houllier po objęciu drużyny, ale to akurat rozwiązanie podoba mi się bardzo: szybki, dobry technicznie, wiele widzący Young szuka sobie wolnego miejsca między liniami, mniej więcej tak, jak van der Vaart w Tottenhamie, a dzięki temu pozycje na skrzydłach zajmują z meczu na mecz coraz lepszy Albrighton i wreszcie zdrowy Downing (jak dla mnie – piłkarz wczorajszego spotkania). Drobna zmiana w ustawieniu plus kilka kontuzji, wymuszających debiuty zdolnej młodzieży – i Aston Villa znów jest zespołem, który chce się oglądać. Przy całej sympatii dla Gerarda Houllier, pamiętając jego Liverpool nie spodziewałem się, że pozwoli swojej nowej drużynie grać tak efektownie. Właściwie to jego młodszym zdolniejszym należałoby poświęcić cały dzisiejszy wpis, a co do Manchesteru United, który – choć wciąż niepokonany – częściej remisuje niż przegrywa: pozostaje liczyć na to, że Rooney wróci z USA odmieniony. Albo na styczniowe transfery…

Kolejny przykład, to oczywiście „hałaśliwi sąsiedzi”, czyli Manchester City. To, że nie wygrali z dobrze zorganizowanym w defensywie Birmingham można oczywiście zrozumieć, choć patrząc przed meczem na miejsce obu drużyn w tabeli powinniśmy się raczej spodziewać łatwego zwycięstwa gospodarzy. Pytanie jednak, jak tu zwyciężać, grając wciąż w tym samym ultradefensywnym ustawieniu, z jednym Tevezem na szpicy? Ile można złożyć na barki zmagającego się z problemami osobistymi Argentyńczyka? Czy ten klub naprawdę wydał tego lata 140 milionów na transfery, dokładając je do paru setek puszczonych z dymem podczas poprzednich okienek? Przed rokiem po 13 kolejkach zespół trenowany przez Marka Hughesa miał tyle samo punktów co teraz, a los walijskiego menedżera był już zdecydowany. Wiele można powiedzieć o drużynie prowadzonej przez Roberto Manciniego, ale nie to, żeby grała lepiej niż tamta. I trudno się dziwić sfrustrowanym kibicom MC, którzy wczoraj skandowali nazwisko Craiga Bellamy’ego: szybkości i woli walki wypożyczonego do Cardiff napastnika cholernie na City of Manchester Stadium brakowało.

Przykład najmocniejszy to oczywiście klęska Chelsea z Sunderlandem, odniesiona na Stamford Bridge. Wytarte angielskie powiedzonko „bad day at the office” w tym przypadku będzie bliższe dosłowności niż mogłoby się wydawać, bo „w biurze” od kilku dni brakuje Raya Wilkinsa, legendy klubu i dotychczasowego asystenta Carlo Ancelottiego. Owszem, dziś brakowało także Alexa i Terry’ego na środku obrony, a w pomocy Essiena, no i Lamparda, ale w końcu to wciąż była drużyna mistrza Angli…

Steve Bruce, który przed dwoma tygodniami przeżył najgorsze doświadczenie w swojej menedżerskiej karierze (upokarzającą porażkę z Newcastle), dziś zaryzykował: od pierwszej minuty postawił na duet Gyan-Welbeck, który tak dobrze radził sobie w drugiej fazie meczu z Tottenhamem (wygląda na to, że tamten remis nie był z perspektywy Kogutów takim złym wynikiem i że menedżer Sunderlandu jest kolejnym, po Harrym Redknappie, dowodem na to, że czasem warto postawić na ofensywę…). Obaj znakomicie współpracowali, a napastnik z Ghany, grający w jednej linii z obrońcami, stał się ich utrapieniem i katem. Dodajmy ciężko pracującego i utrzymującego tym razem w ryzach własną agresję Cattermole’a, a także świetnego Hendersona, zasłużenie powołanego do reprezentacji Anglii, dodajmy innego kandydata do kadry, Onuohę, który strzelił bajecznie piękną bramkę… W tej drużynie występuje jeszcze solidny bramkarz, Craig Gordon, i bardzo dobry środkowy obrońca, Michael Turner, ale tym razem nie musieli się specjalnie napracować: to pomocnicy i napastnicy Sunderlandu zabiegali na śmierć pewnych siebie gospodarzy. Steve Bruce przeżył najwspanialsze doświadczenie w swojej menedżerskiej karierze, a Carlo Ancelotti musi odpowiadać na nieprzyjemne pytania o niewątpliwie najgorszy mecz Chelsea, od czasu kiedy objął rządy w tej drużynie, a może nawet od czasu, gdy w Londynie pojawił się Roman Abramowicz.

Kryzys w Chelsea? Król jest nagi? Powiedziałbym raczej, że po prostu taką mamy ligę w tym sezonie. Powiedziałbym też, że w jakimś sensie upiekło się Royowi Hodgsonowi, którego Liverpool przegrał wczoraj ze Stoke równie zasłużenie jak Chelsea z Sunderlandem, a pierwsza bramka dla gospodarzy była z gatunku takich, które padają raczej w piłce amatorskiej: zanim Fuller trafił do siatki, oglądaliśmy w polu karnym Reiny dobrych kilka sekund bezładnej kopaniny. Moją uwagę zwróciło udogodnienie dla wyrzucającego mordercze auty Rory’ego Delapa – otóż za każdym razem chłopiec od podawania piłek przynosił pomocnikowi Stoke ręcznik do wytarcia futbolówki. Może ten ręcznik powinien rzucić Roy Hodgson, pomyślałem po drugiej bramce dla gospodarzy. Szczęściarz z tego Hodgsona, myślę teraz, oglądając w kolejnych serwisach zaciętą twarz Carlo Ancelottiego – to nie o nim będą w pierwszym rzędzie pisać angielscy dziennikarze.

Osobne dwa zdania należą się Arsenalowi, który na Goodison Park wykazał się – zresztą nie pierwszy raz w tym sezonie – determinacją i wolą walki, a kiedy Everton zdołał wreszcie przejąć inicjatywę, świetnie na linii spisywał się Łukasz Fabiański. Wyjazdowe zwycięstwo nad piłkarzami Davida Moyesa to nie byle co, pamiętamy jednak o ubiegłotygodniowej wpadce z Newcastle. Cóż, taki sezon: sezon remisów i sezon klęsk faworytów. Sezon, którego jeszcze nie było.

Szarawo

Zabieram się do pisania z opóźnieniem, chyba dlatego, że musiałem odreagować frustrację podwójną: najpierw remisem Tottenhamu, później poziomem derbów Manchesteru. Zresztą sądząc po wynikach i dramaturgii kilku innych meczów, sfrustrowanych kibiców musiało być więcej. Przecież nie tylko Kaboul z Gallasem podarowali Sunderlandowi wyrównującego gola – podobny prezent sprawił Evertonowi Lee, wdając się w niepotrzebny pojedynek z Bainesem zamiast po prostu wykopać piłkę daleko w pole. Miał czas i miejsce, była 94. minuta… Podobnie w meczu Newcastle-Blackburn: gospodarze sprawili gościom aż dwa prezenty, pierwszy – co zdumiewające – pochodził do rewelacyjnego w spotkaniu z Arsenalem Tiote. W drugim przypadku środkowemu obrońcy Srok zabrakło zdecydowania w starciu z Jasonem Robertsem; memento dla stoperów Tottenhamu przed sobotą.

W meczu na St. James’ Park mieliśmy do czynienia z jednym z pięciu incydentów, które musiały w tej kolejce zakończyć się czerwoną kartką: Barton powinien wylecieć za uderzenie Pedersena i nic dziwnego, że został po fakcie zdyskwalifikowany przez Football Association. Cóż za demony ścigają tego piłkarza, który szczerze wyznaje, że nie potrafi kontrolować własnej agresji… Paradoksalnie incydent przydarzył mu się akurat wtedy, kiedy znajdował się w bardzo dobrej formie – jego podania-asysty przy golach Carrolla były ozdobą kolejnych spotkań Newcastle, a teraz straci rytm meczowy i kolejny już raz będzie musiał wszystko zaczynać od początku. Nie mógłby brać przykładu z takiego Scotta Parkera? To uwaga na marginesie, ale strach pomyśleć, o ile punktów mniej miałyby na swoim koncie Młoty, gdyby nie piłkarz, o którym kibice wołają, że jest jedynym, któremu się chce na Upton Park.

Inne kartkowe incydenty to słuszne usunięcie z boiska Fellainiego (za odwet na piłkarzu Boltonu) i Essiena za wejście w nogi Dempseya (choć Amerykaninowi żadna krzywda się nie stała, piłkarz Chelsea atakował dwiema nogami). W dwóch pozostałych przypadkach arbitrów zawiódł instynkt: zarówno Cattermole, faulujący Modricia, jak Fabregas, atakujący piłkarza Wolves, powinni wylecieć. Pomocnik Tottenhamu miał już przed rokiem złamaną nogę i skarżył się po meczu, że mógł ją mieć złamaną po raz kolejny, co groziłoby nawet zakończeniem kariery – na szczęście zdołał podskoczyć i złagodzić siłę uderzenia. Może Howard Webb okazał się w tym przypadku nadmiernie gwiazdorski, nie chcąc podejmować decyzji, której domagali się wszyscy wokół? Tak czy inaczej chwalę go za niepodyktowanie karnego dla Tottenhamu w innym gorącym momencie meczu: Zenden nie dotknął wprawdzie piłki, ale Bentley przewracał się zanim jeszcze Holender go dotknął.

Kibicom Arsenalu narażę się pewnie za wstrzemięźliwość związaną z oceną występu Fabiańskiego. Owszem, Polak trzykrotnie popisał się kapitalnym refleksem, broniąc na linii strzały piłkarzy Wolves. Mój kłopot polega jednak na ocenie jego zachowania podczas stałych fragmentów gry, kiedy ma problemy z podjęciem decyzji, wyjść czy nie wyjść, pogłębiając tym samym niepewność obrońców. Przedwczoraj kilka razy gospodarze mogli wyrównać właśnie po rzutach rożnych, a Fabiański raczej przyglądał się rozwojowi wypadków niż próbował na nie wpłynąć.

O derbach Manchesteru ani słowa. Fakt, że ambitni ponoć gospodarze nie zamierzali nawet podjąć próby wygrania tego spotkania, zwalnia nas z wysiłku dyskutowania o nim. Tym bardziej, że tematów bardziej atrakcyjnych zostało co niemiara. Pierwszy z brzegu: czy Ian Holloway, który przed jutrzejszym „meczem o sześć punktów” z West Hamem dał odpocząć aż dziesięciu piłkarzom (a i tak omal nie wywiózł punktu po niezłym spotkaniu z Aston Villą), powinien być za to ukarany przez FA? W sieci krąży jego wściekła tyrada na ten temat, radzę wyszperać. Drugi: fala piłkarzy młodszych, grających w mniej „celebryckich” klubach, którzy doczekają się zapewne powołań do reprezentacji Anglii; uczymy się nazwisk Phil Jones i Jordan Henderson. Trzeci: dlaczego z Chelsea odszedł asystent Carlo Ancelottiego, klubowa legenda Ray Wilkins. Czwarty, pewnie najważniejszy i najbardziej kontrowersyjny zarazem: spłaszczenie tabeli i mało przekonujące występy zespołów z obecnej pierwszej czwórki nie świadczą o podniesieniu średniego poziomu angielskiej ekstraklasy, a raczej o tym, że ci najlepsi zaczynają roztapiać się w ligowej szarości. Jeśli w weekend nie wydarzy się jakieś futbolowe trzęsienie ziemi, chętnie temat rozwinę.

Pochopne wnioski

„Zawsze jest inaczej”. Używałem już, jak mi się zdaje, tej użytecznej frazy, którą chętnie posługiwał się jeden z moich najstarszych kolegów redakcyjnych. Ci, którzy zwolnili już Chrisa Hughtona, Roberto Manciniego czy Roya Hodgsona mają za swoje – podobnie jak ci, którzy stawiali wykrzykniki przy mistrzowskiej formie Chelsea i Arsenalu (Tottenham chwalony był raczej za wzloty w Lidze Mistrzów; to jednak inna sytuacja). Byli też tacy, którzy grzebali Fernando Torresa albo ogłaszali narodziny Łukasza Fabiańskiego. Jak mają się teraz?

„Zawsze jest inaczej”, i dlatego blogowanie o Premier League przypomina trochę typowanie jej wyników przez Marka Lawrensona – trafienia zdarzają się rzadziej niż można by się spodziewać, rzadziej zdarzają się też konkluzje i przepowiednie trwające dłużej niż tydzień-dwa. Nie znaczy to oczywiście, że pewnych rzeczy nie warto racjonalizować. Tłumaczyć np. powrót do formy Liverpoolu powrotem do składu Kuyta – i to do linii ataku, gdzie przed laty radził sobie tak znakomicie – albo tłumaczyć odrodzenie MC obecnością na boisku Teveza – podobnie jak usprawiedliwiać słabość Chelsea brakiem w drugiej linii Essiena (o Lampardzie zdążyłem zapomnieć podczas serii zwycięstw) albo faktem, że Drogba pojawił się na boisku dopiero w 46. minucie, kiedy trzeba już było gonić wynik. To, że Tottenham traci bramki niemal we wszystkich meczach tego sezonu również można zrozumieć, skoro na środku obrony próbowano już jedenastu odmiennych kombinacji, a podstawowi stoperzy, King i Dawson, wciąż leczą kontuzje.

Jest jednak coś jeszcze: niech się nie obrażą kibice Arsenalu, jeśli napiszę, że coś jednak łączy ich drużynę z moją. Wiem, oczywiście, że oni w ostatnich latach nazbierali trofeów co niemiara (no może w latach przedostatnich, w ostatnich było z tym trochę gorzej…), a my po kroku do przodu odnotowywaliśmy zwykle dwa do tyłu, ale w końcu teraz obie drużyny grają w Lidze Mistrzów, co czyni zestawienie mniej naciąganym. Zasadniczo chodzi mi o dwie rzeczy: przywiązanie do pięknego, ofensywnego futbolu, i zaskakującą umiejętność strzelania sobie w stopę.

Co do Łukasza Fabiańskiego: jakkolwiek dobrze lub przynajmniej poprawnie grał w poprzednich meczach, prawda o okrucieństwie bramkarskiego fachu jest odbiciem tej o fachu sapera. Polakowi z pewnością nie brakuje techniki, a ostatnio nie brakuje mu chyba także wiary w siebie, zaufania trenera i kolegów – pytanie natomiast, czy nie brakuje mu koniecznego w tym sporcie pierwiastka zdrowej agresji; czy wychodząc do dośrodkowania Bartona minimalnie się nie zawahał, może w obawie przed starciem z potężniejszym od niego Carrollem? Niech mnie wyprowadzą z błędu kibice Arsenalu, ale wydaje mi się, że Łukasz, zresztą jak wielu jego kolegów z zespołu, jest po prostu miłym i grzecznym chłopcem…

Jakkolwiek długo rozpędzał się Arsenal w pierwszej połowie (o co trudno winić polskiego bramkarza), drugie 45 minut grało mu się nieporównanie trudniej; gol do szatni musiał zmotywować i szalenie ułatwić zadanie piłkarzom gości: skoro bramka wyrównująca nie padła zaraz po wznowieniu gry po strzale Walcotta, w tym szalenie nieskomplikowanym sporcie z minuty na minutę stawało się jasne, że jedni coraz mocniej wierzą w siebie, a drudzy coraz mocniej się denerwują. Chris Hughton, któremu w piłkarskiej i menedżerskiej karierze kibicowałem od zawsze, wyciągnął wnioski z lania w Pucharze Ligi (choć i tam Sroki miały momenty bardzo dobrej gry): teoretycznie wystawił dwójkę napastników, ale praktycznie Ameobi harował w drugiej linii, będąc pierwszym, od którego zaczynało się zakłócanie słynnej „passing game” Arsenalu. Obecność takich twardzieli jak Joey Barton czy Tiote zdawała się deprymować Wilshere’a i Fabregasa – po sprawiedliwości dodam jednak, że sędzia pozwalał pomocnikom Newcastle grać nieco zbyt ostro.

Jeżeli idzie o Tottenham, to nie wiem, czy mam do napisania cokolwiek, czego byście już nie wiedzieli. Przekłucia balonu nadmuchanego we wtorek spodziewali się właściwie wszyscy, zwłaszcza że przeciwnikiem był Bolton: z Kłusakami Koguty w Premier League nie wygrywają, przynajmniej na Reebok Stadium. Nieunikniona rotacja w składzie spowodowała konieczność wystawienia w środku pomocy wciąż nieznającego angielskiej piłki Sandro (trochę podobnie wprowadzał się do Chelsea Ramires…), który w głupi sposób stracił piłkę przed własnym polem karnym i na przerwę schodziliśmy z jednobramkowym prowadzeniem gospodarzy. To z kolei wymusiło na Harrym Redknappie wprowadzenie drugiego napastnika, a tym samym – odsłonięcie i tak nie najlepiej asekurowanej obrony. Kwestię, że pierwsza bramka dla Boltonu padła ze spalonego, pomijam: po pierwsze, gdyby nie gapiostwo Sandro, nie byłoby problemu spalonego, po drugie – znacznie poważniejszy błąd sędzia popełnił w końcówce meczu, nie zauważając chamskiego nadepnięcia Huddlestone’a na pierś Elmandera. To nie pierwszy raz, kiedy pomocnikowi Tottenhamu puszczają nerwy – i liczę na ostrą rozmowę wychowawczą z menedżerem, nie mówiąc o nałożonej przez Football Assotiation dyskwalifikacji. Może chłopak przyjdzie do używania rozumu…

Obrona Tottenhamu bez Dawsona i Kinga w starciu z Kevinem Daviesem kompletnie sobie nie radziła. Obserwowany przez Fabio Capello „Wielki Łokieć” wygrywał wszystkie pojedynki główkowe z Kaboulem, doskonale rozprowadzając słabo pilnowanych kolegów z drugiej linii. Przy drugiej bramce nikt nie przeszkadzał stojącemu w szesnastce Steinssonowi, przy trzeciej – Assou-Ekotto bezmyślnie popchnął wbiegającego w pole karne Lee. Owszem, Tottenham zdołał wrócić do gry, dzięki pięknym golom Huttona i Pawluczenki (wolej Rosjanina w iście vanbastenowskim stylu!), a nawet miał szansę na wyrównanie: czwarta bramka dla Boltonu padła po kontrze, kilka sekund wcześniej Gallas o mały włos nie wyszedł sam na sam z Jaskalaainenem. Ale prosimy bez złudzeń: wyższość gospodarzy nie podlegała dyskusji, Owen Coyle potrafił ocalić to, co było taką siłą jego drużyny pod Allardycem (długa piłka na Daviesa, a dalej się zobaczy), ale nauczył ją także rozgrywać po ziemi. Krycie Garetha Bale’a było niemal przez cały czas podwojone, a Walijczyk i tak kilkakrotnie zdołał uciec opiekunom i znakomicie dośrodkować – to obserwacja dla tych, którzy wyrażali po meczu rozczarowanie występem największej ostatnio gwiazdy angielskiej piłki. „Zawsze jest inaczej” – Bale też będzie się musiał nauczyć, że po naznaczonych nadmiernością pochwałach będą go spotykały naznaczone nadmiernością krytyki.

Jednym ze wzorów do naśladowania może być w takim przypadku Fernando Torres. Jeszcze rok temu wymieniany wśród najlepszych napastników świata, ostatnie miesiące miał fatalne (podobnie zresztą jak inny filar Liverpoolu, Steven Gerrard, który przyznał właśnie, że kończy się najgorszy rok w jego karierze) i przez wielu został skreślony. No i proszę: obie bramki – pierwsza po bajecznym podaniu cichego bohatera meczu Dirka Kuyta (choć i Lucas, i młody Kelly również mogli się podobać…) – były klasy światowej. Wróciła kondycja, wróciło czucie piłki, wróciła pewność siebie: obrońcy drżyjcie.

Czy następnym, który wróci, będzie Wayne Rooney? Na razie musi wrócić w sensie ścisłym, nie metaforycznym, bo sir Alex wysłał go na kilka tygodni za ocean, by doleczył kontuzję – a właściwie, jak pisze Henry Winter, by oczyścił głowę i, korzystając z innego powietrza i innych krajobrazów, oddał się rozważaniom na temat własnej przyszłości. Bez powrotu do formy Rooneya nie wróżę Manchesterowi wielkich szans na odzyskanie tytułu mistrza Angli, nawet w obliczu dzisiejszej porażki Chelsea i faktu, że wszystkie drużyny z czołówki zaskakująco często tracą punkty. Wczoraj Wilki postawiły osłabionym chorobami i kontuzjami gospodarzom nadspodziewanie trudne warunki i przez kilkanaście minut można było odnieść wrażenie, że walczą nawet o komplet punktów (tak interpretuję ofensywne zmiany McCarthy’ego); oczywiście najważniejsze w tym meczu (oprócz zwycięstwa MU, rzecz jasna, zapewnionego po raz kolejny w doliczonym czasie gry) było pojawienie się na boisku po dwuletniej przerwie Owena Hargraevesa i jego zejście z tegoż boiska, już w szóstej minucie, z kontuzją. Chociaż tyle, że tym razem nie o kolano idzie.

Wróćmy jeszcze raz do Liverpoolu i Chelsea. Postawa drugiej linii gości w pierwszej połowie była zaskakująco pasywna – może trudno się dziwić, skoro (jak zauważył na twitterze Michał Zachodny) przypominała nieco formację Manchesteru City, z trójką defensywnych pomocników? Inna sprawa, że w City jest Yaya Toure, zawodnik bardziej typu „box-to-box”, niż klasycznie defensywny; coś jak Essien, którego dziś zabrakło. Liverpool bronił się głęboko, zwłaszcza w drugiej połowie, kiedy stąpał po kruchym lodzie i dwukrotnie musiał liczyć na znakomite interwencje Reiny, ale w sposób zorganizowany. Nie wykluczam, że ustawienie, w którym za Torresem z przodu gra Kuyt, a Steven Gerrard operuje nieco głębiej, jak przed laty Xabi Alonso, jest w tym momencie optymalne. Kibice Chelsea nie mają jednak powodów do niepokoju – choć daje do myślenia fakt, że ani Liverpoolowi, ani MC, ani AV ich pupile nie strzelili gola, to przecież dziś stworzyli co najmniej dwie kapitalne sytuacje, a po wejściu na boisko Drogby i Bosingwy potrafili zdominować przeciwnika. No i w końcu żaden dyshonor, przegrać na Anfield Road.

PS Pytał mnie K.Cieślik, gdzie można przeczytać esej Salmana Rushdiego o Tottenhamie. W „Tygodniku Powszechnym”, oczywiście, a gdzieżby indziej? Kłopot w tym, że pozyskaliśmy prawa jedynie do wersji papierowej, więc w sieci tekstu nie znajdziecie. Ale z pewnością w każdej porządnej czytelni czasopism życzliwy bibliotekarz lub bibliotekarka wynajdzie dla Was numer 22 z 2003 roku. A potem, kto wie, w poszukiwaniu kolejnych tego typu perełek zaczniecie nas czytać co tydzień?

Narodziny gwiazdy

Gdyby Garetha Bale’a nie było, należałoby go wymyślić. Może zresztą go wymyślono, może przed dwumeczem Tottenhamu z Interem kandydatem na bohatera podobnej narracji był Jack Wilshere, tylko czerwona kartka w meczu z Birmingham zepsuła szyki jej autorom?

Wizerunek piłkarza angielskiej Premier League pogarszał się z roku na rok: megagwiazdy wyjeżdżały za granicę, w gorszących okolicznościach zmieniały kluby albo awanturowały się o podwyżki, a jakby tego było mało – stawały się przedmiotem skandali obyczajowych, albo uwodząc dziewczyny kolegów, albo sypiając z prostytutkami, kiedy w domu czekała ciężarna żona (o aferach pomniejszych, jak bójki w nocnych klubach czy pijatyki w pubach, nawet nie wspominam). Gdybym był szefem angielskiej ekstraklasy, negocjującym kolejny intratny kontrakt ze sponsorem tytularnym albo zastanawiającym się, ile są warte prawa do transmisji na najbliższe sezony, byłbym w ostatnich miesiącach cholernie zmartwiony. Podobnie gdybym był patriotycznie usposobionym, żyjącym z pisania o futbolu gościem z Fleet Street. Ech, żeby jeszcze tak koronkowo nie spieprzyli mundialu…

W ciągu ostatnich dwóch dni miałem okazję zrobić sobie kilkadziesiąt nowych fiszek do i tak pokaźnego archiwum na temat Garetha Bale’a (jeśli ktoś byłby zainteresowany spożytkowaniem tej wiedzy w formie, powiedzmy, kilkudziesięciostronicowej rozprawy, oczekuję propozycji…). Rzecz w tym, że dowiedziałem się nie tylko, ile kilometrów przebiegł podczas wtorkowego meczu (dwanaście, co samo z siebie nie robi aż tak wielkiego wrażenia, ale z tego aż 1114 metrów w tempie wyższym niż 21 kilometrów na godzinę, i aż 719 metrów sprintem, czyli szybciej niż 24 kilometry na godzinę – średnia dla piłkarza Premier League to odpowiednio 691 metrów przy 21 km/h i zaledwie 324 metry przy 24 km/h, przy trzecim golu, czyli w ostatniej minucie meczu, Bale przebiegł 68 metrów z prędkością ok. 30 na godzinę!; podobno w Tottenhamie żaden piłkarz nie miał takich statystyk od czasu, kiedy zaczęto je sporządzać) albo że dowiedziałem się, skąd się wzięły i do czego służą czarne taśmy, które przykleja sobie do ud (wzięły się z Japonii, nazywają się Kinesio, wcześniej używali ich m.in. Lance Armstrong i Venus Williams, i generalnie zabezpieczają używane w ekstremalnych warunkach mięśnie przed uszkodzeniami). Angielskie media bombardują mnie informacjami również na temat jego rodziców (mieszkają wciąż w Cardiff, a Bale spędził z nimi kilka dni wolnego, które Harry Redknapp dał mu w ubiegłym tygodniu), dziewczyny (ma ją jeszcze od czasów szkoły średniej i wygląda właśnie jak dziewczyna z liceum, nie ze sceny czy wybiegu dla modelek), niechęci do alkoholu (szampana za tytuł piłkarza meczu nie otworzył i nie zamierza otwierać), skromności (na trening zdarza mu się chodzić piechotą, porównania do Messiego nie robią na nim wrażenia, o zmianie klubu nie myśli, w ogóle jako piłkarz musi się jeszcze wiele nauczyć, a jeśli idzie o szybkość, to gdzie mu tam do Theo Walcotta…), społecznego zaangażowania (właśnie broni swojej dawnej szkoły przed zamknięciem)… Doprawdy: wymarzony idol dla młodzieży i wspaniała reklama, której straszliwie w ostatnich miesiącach potrzebuje angielski futbol.

Ja oczywiście nie twierdzę, że to wszystko zostało zmyślone. Więcej: w moim, jako kibica Tottenhamu, najlepszym interesie leży to, żeby Gareth Bale rzeczywiście okazał się normalnym chłopakiem z sąsiedztwa, któremu woda sodowa nie uderza do głowy. Jestem jednak świadom, że w ciągu dwóch tygodni jego wartość rynkowa wzrosła o kilkanaście milionów funtów (mówi się, że do trzydziestu), a specjaliści od marketingu uważają, że jako młody, przystojny, utalentowany Brytol może wyciągnąć w ciągu najbliższych pięciu lat jakieś dwadzieścia milionów z reklam (doradzałbym szampony, jeden lewoskrzydłowy Tottenhamu już je reklamował). W kwestii przyszłości Garetha Bale’a wolę się więc nie zakładać – choć ucieszyła mnie rada, której udzielił mu za pośrednictwem mediów jeden z takich speców od marketingu: „Trzymaj się, chłopie, Harry’ego Redknappa”.

PS Wiem, wieczór powinien należeć do Lecha i Manchesteru City, ale mnie ciągle nie minęła Balemania. Szczęśliwie wygląda na to, że i o jednych, i o drugich będziemy jeszcze mieli okazję pisać, bo przygoda Poznaniaków z Ligą Europejską ma wszelkie szanse potrwać dłużej niż dalszy ciąg kadencji Roberto Manciniego w zespole szejków. Jeżeli jeszcze straci punkty w niedzielę z West Bromwich, albo co gorsza we środę z Manchesterem United…

Liverpool ma dyrektora, a Tottenham menedżera

Będzie jeszcze o Tottenhamie, choć mam wrażenie, że dzisiejszy wpis zainteresuje także przeżywających niełatwy czas kibiców Liverpoolu – a to w związku z powołaniem na stanowisko dyrektora do spraw strategii piłkarskiej w tym klubie człowieka, który przed laty pełnił podobną funkcję na White Hart Lane. Od razu dopowiem: został z niej zwolniony w momencie, kiedy klub znalazł się na dnie ligowej tabeli. Odchodził w niesławie, otoczony nienawiścią kibiców, którzy obwiniali go o wcześniejsze wyrzucenie z pracy popularnego menedżera. Czy Damien Comolli był powodem kłopotów, jakie Tottenham przeżywał tak niewiarygodnie niedawno? A jeśli odpowiedź przynajmniej po części miałaby być pozytywna (był jednym z powodów), to czy problem leżał w osobowości, czy raczej miał charakter strukturalny, to znaczy dotyczył funkcji, którą pełnił?

 

Przypomnijmy tę historię. Kiedy Alan Sugar sprzedał swoje udziały w Tottenhamie firmie Enic, nowy prezes klubu, młodziutki wtedy Daniel Levy odbył podróż po Europie, żeby zorientować się, jak wygląda porządne zarządzanie klubem. Doszedł do wniosku, że najwłaściwsza jest struktura, w której menedżer (na kontynencie częściej nazywany po prostu „trener”) odpowiada za szkolenie pierwszej drużyny, jej treningi, taktykę itd., a cała reszta, ze szczególnym uwzględnieniem polityki transferowej i kontraktowej, opieką nad zespołami juniorskimi itd., spoczywa na barkach dyrektora sportowego. Pierwsze doświadczenia, związane z duetem Glenn Hoddle-David Pleat (Hoddle był menedżerem, Pleat – dyrektorem), Levy’ego nie zniechęciły: panowie byli wprawdzie w permanentnym konflikcie, Pleat, który ćwierć wieku wcześniej prowadził Tottenham z Hoddlem w składzie, wciąż miał ambicje menedżerskie, a Hoddle żalił się, że robi mu krecią robotę u prezesa, ale w końcu mogło tu chodzić o różnice charakterologiczne – dawny trener reprezentacji Anglii do najłatwiejszych we współpracy nie należał. Poza tym Pleat, którego jednym z zadań było wyszukiwanie młodych zdolnych na zapleczu angielskiej ekstraklasy (za „główne” transfery odpowiadał jednak Hoddle), robił to znakomicie – jego oku zawdzięcza Tottenham sprowadzenie np. Paula Robinsona, Aarona Lennona, Toma Huddlestone’a, Michaela Dawsona, Jermaina Defoe czy duetu Simon Davies – Matthew Etherington.

Po zwolnieniu Hoddle’a, Pleat niemal przez cały sezon siedział także w jego fotelu, a tymczasem Daniel Levy budował kolejną konstrukcję: po drobnym i dziwacznym epizodzie z Jacquesem Santinim, rządy w Tottenhamie przejęli świetnie się dogadujący Martin Jol (jako trener pierwszej drużyny) i Frank Arnesen (jako dyrektor sportowy). W tamtym czasie wydawało mi się, że Levy ma rację i że podobny podział ról w Anglii jest wyobrażalny. Pech chciał, że Arnesena rychło podkupiła Chelsea, a Martin Jol został bez zaufanego dyrektora. To wówczas w Londynie pojawił się po raz kolejny Damien Comolli (po raz kolejny, bo wcześniej był m.in. jednym ze skautów Arsene’a Wengera, odpowiedzialnym ponoć za sprowadzenie do Arsenalu Kolo Toure, Emanuela Eboue czy Gaela Clichy’ego).

 

Przed trzema laty należałem do grona wściekłych i zbolałych fanów, zakochanych w Martinie Jolu, który po latach posuchy nie tylko dwukrotnie zajął z drużyną piąte miejsce w tabeli, ale również przywrócił jej charakter (to od czasów Holendra Tottenham znów gra piękny, ofensywny futbol, z którego słynął przez dziesięciolecia). Nic dziwnego, że szukałem kozła ofiarnego. Facet, który wydawał się nie znać zapachu szatni, za to miał łatwy dostęp do uszu prezesa, nadawał się idealnie.

Dziś myślę, że Comolli wiedział jednak, co znaczy zapach szatni i że przypisywanie mu winy za zwolnienie Martina Jola jest grubą przesadą: ostateczne decyzje i tak podejmował prezes Levy, który uznał najwyraźniej, że ma już drużynę godną walki o Champions League, i jedyne, co musi jeszcze znaleźć, to godnego jej trenera – stąd pomysł z mającym wówczas niewątpliwie lepsze niż Jol C.V. Juande Ramosem, z którym podjęto potajemne negocjacje, natychmiast zresztą nagłośnione przez media.

Jola zwolniono w okolicznościach haniebnych (kibice podczas meczu pucharowego z Getafe dowiedzieli się o tym zanim jeszcze powiedziano zainteresowanemu), a kiedy pomysł z Ramosem okazał się katastrofą, łatwo było wskazać winowajcę: Damien Comolli stracił pracę, bo trudno się było spodziewać, że straci ją Daniel Levy. Szczęśliwie dla klubu rozpaczliwy ruch z zatrudnieniem Harry’ego Redknappa, który oczywiście nie chciał słyszeć o dyrektorze sportowym, okazał się ruchem genialnym: człowiek, który miał jedynie uratować zespół przed degradacją, wprowadził go do Ligi Mistrzów…

 

Sprawą kluczową w przypadku tamtej historii w Tottenhamie, i obecnej historii w Liverpoolu, jest jasny podział obowiązków i pogodzenie się dyrektora, nawet jeśli w klubowej hierarchii formalnie stoi wyżej, z usługową rolą wobec trenera-menedżera. Kiedy przeglądam listę piłkarzy sprowadzonych przez Londyńczyków za czasów Francuza, widzę, że w przytłaczającej większości przypadków miał nosa. Nie chodzi tylko o wielkie nazwiska, jak Berbatow czy Modrić, i nie chodzi o Garetha Bale’a, którego transfer z Southampton jest wspólną zasługą Jola i Comollego, ale także o zawodników wówczas kompletnie nieznanych, którzy po kilku latach zdołali się jednak wypromować, jak Assou-Ekotto, Kaboul czy grający dziś w Milanie Kevin Prince-Boateng.

Jeśli Comollemu w kwestii polityki transferowej można coś zarzucić, to przede wszystkim fakt, że kupując, nie zawsze kierował się aktualnymi potrzebami drużyny. Martin Jol długo stukał do drzwi prezesa, dopominając się o lewoskrzydłowego i defensywnego pomocnika, a otrzymywał w zamian piątego ofensywnego pomocnika albo czwartego napastnika, bo akurat był do kupienia, albo wyglądało na to, że za rok-dwa będzie go można z zyskiem odsprzedać.

Myślenie amerykańskich właścicieli Liverpoolu jest dla mnie jasne: klub potrzebuje ciągłości, a ciągłości nie zapewni 63-letni Roy Hodgson, i tak będący pod ostrzałem za niezbyt efektowny początek pracy na Anfield. Młody dyrektor sportowy ma pracować na sukcesy tego i następnych szkoleniowców, zmiana na stanowisku trenera nie będzie oznaczała wymiany jego współpracowników czy połowy składu… Tyle że tak samo myślał przed laty Daniel Levy: kiedy czytam dzisiejsze oświadczenie Johna W. Henry’ego, w którym rzuca się w oczy słowo „innowacyjność”, mam wrażenie, jakbym słuchał tamtego młodego prezesa Tottenhamu. Diabeł tkwi w szczegółach, a zwłaszcza w tym, czy Comolli będzie umiał się dogadać z Hodgsonem. Jako człowiek, który przez lata pracował na kontynencie, obecny menedżer Liverpoolu wprawdzie dobrze zna taką strukturę zarządzania klubem, zwracam jednak uwagę, że kiedy przyszedł do Fulham, doprowadził do odejścia z Craven Cottage dyrektora Lesa Reeda. No chyba że uznamy, iż stanowisko Roya Hodgsona nie ma znaczenia, bo i tak został już spisany na straty.

 

Comollemu życzę jak najlepiej, trochę zawstydzony, że tak źle życzyłem mu wtedy. Ale powrotu do z pewnością mało innowacyjnej struktury klubu zarządzanego przez menedżera nie żałuję. To już trochę poza tematem, ale od wczoraj mam wrażenie, że geniusz Harry’ego Redknappa stanowi najlepszą ze znanych mi ilustrację działania brzytwy Ockhama. W czasach, kiedy inni menedżerowie komplikują sobie i piłkarzom życie poszukując taktycznych nowinek, skomplikowanych ustawień czy specjalnych zadań, on po prostu mówi im, by zajmowali na boisku te pozycje, które odpowiadają im najlepiej, i aby robili z piłką to, co najlepiej potrafią. Tak rozumiem deklarację z poniedziałkowej konferencji, że w przypadku Tottenhamu najlepszą obroną jest atak i że mając do dyspozycji pięciu znakomitych ofensywnych pomocników po prostu trzeba wystawić wszystkich pięciu i to możliwie tam, gdzie najlepiej się czują. „Nie mam wyjścia, muszę zaryzykować – tłumaczył dziennikarzom Harry Redknapp. – Przecież nie posadzę na ławce Modricia albo van der Vaarta. To może być dla wszystkich ostra jazda, ale w końcu gramy u siebie…”.

Nie mam złudzeń: czasem to podejście będzie się mścić, z pewnością znajdą się tacy szczególarze, którzy – jak Benitez przed dwoma tygodniami – znajdą słabe punkty konstrukcji wznoszonej przez Redknappa. Ale kiedy wczoraj w 89. minucie słyszałem, jak wołał do Garetha Bale’a: „Go on, son!”, a dziś czytam deklaracje Walijczyka, że nigdzie się z Tottenhamu nie wybiera, to myślę sobie, że jedno może mieć z drugim związek. Gdzie Bale znajdzie drugiego takiego trenera, który delegując go do gry zamiast rysować w kajeciku jakiś schemat akcji, każe mu po prostu być sobą?

Taksówka dla Maicona albo Incredi-Bale

Uwielbiam, co ja mówię, kocham mylić się w ten sposób. Niech będzie, że się na tym kompletnie nie znam. Może rzeczywiście się nie znam? Może ponad 20 lat kibicowania Tottenhamowi uczyniło ze mnie jamnika, który wciąż nie potrafi wyjść spod szafy? A czy nie jest przypadkiem tak, że już pół roku temu, po wyjazdowym zwycięstwie nad Manchesterem City, dającym Tottenhamowi prawo do gry w Lidze Mistrzów tłumaczyłem samemu sobie, że tamten czas – czas marudzenia na moją drużynę, że nawet będąc na najlepszej drodze zawsze musi coś spieprzyć, definitywnie się skończył? Że najwyższa pora wreszcie w nich uwierzyć?

Dobra, dość tych wzdychów. Najwyższa pora przede wszystkim na poważne potraktowanie Harry’ego Redknappa. Naśmiewanie się z niego należy wśród części angielskich wyjadaczy do dobrego tonu (druga część jest z nim zwyczajnie zaprzyjaźniona): że żaden z niego strateg, że w taktyce jest kiepski – czego dowody złożył poniekąd przed pierwszym meczem z Young Boys Berno, a potem przed dwoma tygodniami w Mediolanie… Że owszem, piłkarze go lubią, że nie nudzą się z nim podczas treningów, że potrafi z nimi rozmawiać, ale jak przychodzi do odprawy, to mówi po prostu: „siądziemy na nich od pierwszej minuty i zobaczymy, co się wydarzy”. Najwyższa pora na potraktowanie Redknappa serio, bo nawet jeśli przyznać, że Inter miał słabszy dzień i że brakowało mu kilku podstawowych piłkarzy (a nam to niby nie brakowało?!), to przecież takie porażki temu zespołowi i temu trenerowi nie zdarzały się dotąd nadmiernie często. Menedżer Tottenhamu zapowiadał szturm, wierzył w jego powodzenie, nie kombinował np. z wystawieniem od pierwszej minuty bardziej defensywnie usposobionego Palaciosa (nie zrobił tego także od 45. minuty, kiedy musiał zdjąć kontuzjowanego van der Vaarta; wykazał się też pomyślunkiem, cofając wprowadzonego w miejsce Holendra Jenasa i dając Modriciowi więcej swobody z przodu). „Najlepszą obroną jest atak”, powtarzał przed meczem. Jakże piłka nożna potrafi być czasem prosta…

Tym, co w drużynie Tottenhamu imponowało mi najbardziej, była… drużyna właśnie. Pal licho błyski geniuszu Walijczyka, Chorwata czy Holendra, dziś na White Hart Lane oglądaliśmy zespół, w zasadzie bez słabych punktów i w zasadzie bez indywidualnych błędów. Za dużo miejsca miał na San Siro Sneijder między obrońcami a pomocnikami Tottenhamu? Na White Hart Lane nie miał go wcale. Skrzydłowi gubili kryjących ich bocznych obrońców? Nie tym razem, a jeśli nawet raz czy drugi udało się przedrzeć Biabianiemu, zatrzymywał go asekurujący Assou-Ekotto Kaboul. Przede wszystkim jednak: to Tottenham, nie Inter, dyktował warunki gry. To on narzucił szalone tempo, to on odbierał piłkę rywalowi, często jeszcze na jego połowie, to on potrafił przerzucić akcję z jednego skrzydła na drugie, a kiedy trzeba – zaatakować także środkiem, to on więcej biegał, to on mocniej się przepychał w pojedynkach jeden na jeden.

Oczy całego piłkarskiego świata zwrócone były na Garetha Bale’a i Walijczyk nie zawiódł. To jedna z moich pomyłek, bo przyznaję: nie mieściło mi się w głowie, że można powtórzyć wyczyn z Mediolanu – zwłaszcza że hat-tricka sprzed dwóch tygodni Bale ustrzelił w momencie, kiedy piłkarze Interu wyraźnie spuścili z tonu. W tym momencie najwyraźniej nikt nie jest w stanie go powstrzymać (no, może poza Rafaelem i Philem Nevillem…), nikt nie jest w stanie dotrzymać mu kroku, kiedy zaczyna przyspieszać. Paradoksalnie, Walijczyk przedostaje się pod bramkę rywali bardzo prostymi środkami, nie drybluje, nie błyszczy techniką, po prostu kopie piłkę prosto przed siebie i zaczyna biec: 50, 60, 70 metrów… Pytanie do Rafy Beniteza: dlaczego dziś tak rzadko Maicona asekurował któryś z defensywnych pomocników, podwajając krycie (że skrzydłowi Interu nie wracają do obrony, to Redknapp mówił jeszcze wczoraj na konferencji)? „Taxi dla Maicona” kibice Tottenhamu zamawiali już po godzinie gry, a najgorsze było jeszcze przed Brazylijczykiem. A może po prostu Javier Zanetti nie wytrzymuje 90 minut gry w tempie dość naturalnym dla Premier League, ale w Europie nieczęsto spotykanym?

O Bale’u będę musiał napisać osobno, podsumowując ten niewiarygodny rok, który zaczynał jako rezerwowy. Będę musiał wrócić do trwających zimą spekulacji, że zostanie wypożyczony gdzieś na północ, wspomnieć o kontuzji Assou-Ekotto, która umożliwiła mu w zasadzie powtórny debiut, a wkrótce – zakończenie feralnej statystyki, mówiącej, że Tottenham z nim w składzie nigdy nie wygrywa. Napomknąć o miejscu pochodzenia, o przywiązaniu do domu i rodziny (wspominałem rano, że kiedy Redknapp dał mu w ubiegłym tygodniu parę dni wolnego, doradzając wyprawę nad jakieś ciepłe morze, ten pojechał spędzić parę dni u mamy w Cardiff). Wszystko to trzeba będzie zrobić, i przyjdzie na to czas, kiedy w kolejce po skrzydłowego Tottenhamu ustawiać się będą Reale i Barcelony. Na razie można pochwalić jeszcze kilku jego kolegów, zwłaszcza niezmordowanego Modricia, który nie tylko wielokrotnie odbierał piłkę przeciwnikom, ale w pierwszej połowie popisał się fantastyczną akcją i bajecznym podaniem do van der Vaarta. Cud boski, że Holender nie spalił…

Pochwalić należy też Kaboula i Gallasa, twardych i zdecydowanych, a nade wszystko niepopełniających głupich błędów; sprzed pola karnego Tottenhamu Sneijder mógł wykonać tylko jeden rzut wolny. Cudiciniego, który w tych nielicznych przypadkach, kiedy miał coś do obronienia – robił to z dużym spokojem. Assou-Ekotto, który bez problemów radził sobie z Biabianym. Lennona, który zwłaszcza w ciągu pierwszych 45 minut szarpał po prawej stronie. Huddlestone’a, który – podobnie jak Modrić – niezbyt często zapędzał się do przodu, za to odbierał piłki, a następnie uruchamiał szybki atak swoim firmowym kilkudziesięciometrowym podaniem na skrzydło. Croucha, który zepsuł wprawdzie wyborną sytuację w pierwszej połowie (po jednym z pierwszych rajdów Bale’a strzelał, zamiast podawać do lepiej ustawionego van der Vaarta), ale zdobył kluczową drugą bramkę i wygrał niezliczoną ilość pojedynków z obrońcami, zgrywając piłkę kolegom. Van der Vaarta wreszcie, który w swoim dziesiątym występie w barwach Tottenhamu strzelił szóstego gola. Aż szkoda przerywać tę wyliczankę.

Tottenham Hotspur… Drużyna, z którą nie będziecie się nudzić. Drużyna, która myśli wyłącznie o grze ofensywnej, która gra szybki futbol, która kocha zagrania z pierwszej piłki i rajdy po skrzydłach. Drużyna, w której doskonale czują się tacy mistrzowie piłkarskiego fachu jak Hoddle czy Modrić, Gascoigne czy van der Vaart, Ginola czy Bale, Klinsmann czy Defoe. Przypomnijmy: ostatni raz takie emocje na White Hart Lane przeżywano 48 lat temu, kiedy w Pucharze Europy legendarna drużyna Billa Nicholsona walczyła jak równy z równym z Benficą z Eusebio w składzie. Wszystko wskazuje na to, że to jeszcze nie koniec. Salman Rushdie swój fundamentalny esej o Tottenhamie pisał po marnym 1:0 w finale Pucharu Ligi z Leicester, w 1999 r. Najwyższy czas nie na pojedynczy esej, ale na całą książkę.

Liga Mistrzów na żywo: White Hart Lane, 20.45

10.40

Nawet jeśli to się skończy kolejną bolesną lekcją, daną Harry’emu Redknappowi i jego piłkarzom przez skądinąd wybitnego taktyka i mistrza rozgrywek pucharowych Rafę Beniteza, i tak czekam na dzisiejszy wieczór pełen ekscytacji. Ubiegłoroczny zwycięzca Ligi Mistrzów na White Hart Lane, telewizyjne transmisje na cały świat i powszechne – po zdumiewającym wyniku sprzed dwóch tygodni – oczekiwanie na wielkie widowisko… Coś, do czego kibice takiego Manchesteru United, Arsenalu, Chelsea czy Liverpoolu, zdołali w ostatnich latach przywyknąć, dla fana Tottenhamu wciąż jest nowością, wciąż widok jego piłkarzy wsłuchujących się w przeróbkę Haendlowskiego hymnu „Zadok the Priest” przyspiesza mu bicie serca.

Będę tu sobie blogował w ciągu dzisiejszego dnia, dopisując kolejne akapity zapewne niezbyt regularnie, bo wirus, który mnie zaatakował, wciąż daje o sobie znać, a w dodatku za kilka godzin czeka mnie wyprawa do lekarza, ale całkiem zwyczajnie nie mogę wytrzymać w łóżku. Nawet podrzemując między jednym a drugim atakiem kaszlu układam sobie w myślach scenariusz tego meczu, modląc się zwłaszcza, by gospodarzom wystarczyło koncentracji w ciągu pierwszego kwadransa – kwadransa, który przesądził o wyniku meczu na San Siro.

 

11.11

Na wczorajszej konferencji prasowej Harry Redknapp był w swoim żywiole: groził Football Assotiation bojkotem pomeczowych konferencji prasowych, jeśli ukarze go za – skądinąd nie do końca uzasadnioną – krytykę sędziego Clattenburga po sobotnim meczu z MU, flirtował z jedną z włoskich dziennikarek i żartował z siedzącego w pierwszym rzędzie dżentelmena, że wygląda jak syn Rafy Beniteza. Nade wszystko jednak był w swoim żywiole, zawczasu odkrywając karty i zapowiadając szturm swojej drużyny. Stara klisza „najlepszą obroną jest atak” znajduje tu zastosowanie po raz kolejny – trudno się bronić nie tylko ze względu na to, że w defensywie zabraknie kontuzjowanych Ledleya Kinga i Michaela Dawsona, a w bramce nie wystąpi pauzujący za czerwoną kartkę z Mediolanu Gomes. Także w drugiej linii Tottenhamu brakuje po prostu piłkarzy myślących o zabezpieczaniu tyłów, poza nienajlepszym w tym sezonie i za dziewięć godzin obsadzonym raczej w roli rezerwowego Palaciosem. Nawet jeśli ustawienie Londyńczyków może nieco przypominać stosowane przez Beniteza 4-2-3-1, to owa dwójka środkowych (Modrić i Huddlestone, ewentualnie Jenas) również myśleć będzie przede wszystkim o grze do przodu, nawet jeśli nie zabraknie jej, Chorwatowi zwłaszcza, serca do walki o piłkę.

Redknapp mówi, że kluczem do zwycięstwa będzie gra jego skrzydłowych, Bale’a i Lennona – że to oni będą próbowali przedzierać się pod pole karne Interu, zwłaszcza, że skrzydłowi gości raczej nie będą przesadnie angażować się w przerywanie ich akcji. Problem oczywiście w tym, że w razie potrzeby krycie Walijczyka i Anglika podwajać będzie jeden z defensywnych pomocników Interu, ale w przypadku udanej akcji i dośrodkowania to z kolei stworzy okazję któremuś z zawodników wchodzących z drugiej linii. Gareth Bale, który w ciągu ostatnich dwóch tygodni z największej (może obok Wilshere’a) nadziei futbolu brytyjskiego stał się jedną z największych nadziei futbolu europejskiego, mówił wczoraj, że tak jak Cristiano Ronaldo nauczył się żyć z podwojonym kryciem, tak i on musi iść w ślady Portugalczyka, ucząc się stale nowych sztuczek. Co do mnie, nie wierzę, by dzisiejszego wieczora możliwe było powtórzenie takich rajdów jak te z San Siro. Już wtedy przypisywałem ich skuteczność tyleż szybkości Walijczyka, co rozkojarzeniu Włochów, przekonanych o rozstrzygniętym godzinę wcześniej wyniku. Maicon został niedawno wybrany na najlepszego obrońcę poprzedniej edycji Ligi Mistrzów (za najlepszego bramkarza uznano Julio Cesara, wśród pomocników wygrał Sneijder, wśród napastników – Milito, Inter zgarnął więc komplet wyróżnień)…

Już prędzej myślę, że może zagrożenie dla Interu pojawi z prawej strony, gdzie szybkość Lennona może sprawić kłopoty Chivu. Skrzydłowy, do którego dośrodkowań zawsze zgłaszano zastrzeżenia, teraz podaje jakby celniej, reszta więc w głowie i nogach Petera Croucha. To nie przypadek, że jedyne gole napastnika Tottenhamu w tym sezonie padały w Lidze Mistrzów: obrońcy Premier League umieją już sobie z nim radzić, na europejskich boiskach styl gry drągala z Londynu wciąż jest niespodzianką. Oczywiście Benitez zna Croucha na wylot, trenował go w Liverpoolu, więc z pewnością będzie wiedział, co podpowidzieć Lucio i Samuelowi…

 

11.45

Tottenham ma dobre powody, żeby walczyć co najmniej o remis: zwycięstwo Interu zapewni mu awans już po czterech kolejkach i pozwoli wystawiać w dwóch ostatnich meczach, z Werderem i Twente, rezerwowych. Tym bardziej, że ma w perspektywie nie tylko rozgrywki ligowe, ale i klubowy Puchar Świata. W ten sposób nadzieja zespołów zajmujących obecnie trzecie i czwarte miejsce w grupie na urwanie punktów obrońcy trofeum – a w perspektywie także prześcignięcie Tottenhamu – radykalnie wzrasta.

Zadanie Interu jest oczywiście nieco utrudnione: z powodu kontuzji nie zagrają Julio Cesar, Cambiasso i Stanković, niewykluczone też, że Benitez da odpocząć fenomenalnemu w tym sezonie Eto’o – tu jednak ma mocnego zmiennika w postaci Milito. O ile w przypadku składu Tottenhamu nie mamy raczej wątpliwości, Hiszpan zastanawia się także, czy za plecami napastnika wystawi, jak przed dwoma tygodniami, znakomitych Biabiany’ego i Coutinho (młody Brazylijczyk był wówczas, moim zdaniem, najlepszy na boisku, nawet jeśli uwaga mediów skupiła się na Bale’u), czy raczej wymieni któregoś z nich na silniejszego Pandewa. Pytanie też, kto zagra w środku pomocy w miejsce Cambiasso: angielskie media spodziewają się świetnie znanego Redknappowi z czasów Portsmouth kolejnego siłacza, Muntariego.

 

12.20

Wspomniany wyżej Muntari pojawia się w angielskich mediach w jeszcze jednym kontekście: że kiedy Harry Redknapp będzie zmuszony do sprzedania Interowi Garetha Bale’a (sam prezydent Moratti przyznał, że złożył stosowną ofertę jeszcze w wakacje), w rozliczeniu przyjmie pod swoje skrzydła jednego z dawnych podopiecznych. Na razie Redknapp zdecydowanie odpowiada, że Walijczyk nie jest na sprzedaż, bo klub, który zamierza zadomowić się w Lidze Mistrzów, nie może pozbywać się swoich najlepszych piłkarzy. Sam Bale z kolei na razie wydaje się stąpać twardo po ziemi: pamięta, że jeszcze 10 miesięcy temu nie mieścił się w składzie, mówi, że wiele swojemu menedżerowi zawdzięcza i że musi się jeszcze wiele nauczyć, zanim zacznie się przejmować transferowymi plotkami. Nie bez taniego liryzmu warto dodać, że o stąpaniu po ziemi świadczy także to, gdzie spędził kilka dni urlopu, przyznanego mu w ubiegłym tygodniu przez Redknappa po wyczerpującej pierwszej fazie sezonu: zamiast, jak niektórzy, do Dubaju, Bale pojechał do rodziców, do Cardiff…

 

13.30

Mam zaplanowane dwa następne punkty: o kluczowych pojedynkach i o Benitezie, ale – niestety – najpierw do lekarza. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo…

 

15.20

Kluczowe pojedynki, rzecz jasna oprócz starcia Bale-Maicon, to Samuel Eto’o z Williamem Gallasem i Philippe Coutinho z Alanem Huttonem – w obu przypadkach zdecydowanie więcej atutów, przede wszystkim szybkość i aktualna forma, jest po stronie Interu – chyba że rację ma Nie płakałem po Mourinho, przekonujący w jednym z komentarzy, że młodzi Coutinho i Biabiany tracą na wyjazdach połowę wartości. Ale najciekawiej zapowiada się porównanie (trudno to nazwać pojedynkiem, bo na boisku pewnie widzieć się będą rzadko) dwóch genialnych holenderskich rozgrywających – Sneijdera i van der Vaarta. Przyjaciele z dawnego Ajaxu, koledzy i rywale z reprezentacji, a także ludzie, którym niezbyt powiodło się w Madrycie, będą mogli coś sobie wzajemnie udowodnić. Już zresztą zaczęli, wymieniając między sobą złośliwe esemesy w stylu, kto czyją koszulką czyści Puchar Mistrzów.

Więcej do udowodnienia ma oczywiście piłkarz Tottenhamu, który w ciągu zaledwie dwóch miesięcy stał się rewelacją Premier League (a kosztował, przypomnijmy, tylko 400 tys. więcej niż za niejakiego Bebe zapłacił Alex Ferguson…). Pytanie tylko, czy starczy mu sił; po mundialu miał skrócone wakacje, podczas okresu przygotowawczego w Realu nie grał zbyt wiele – praktycznie zaczął sezon w Tottenhamie bez jakiegokolwiek rozruchu, za co płacił i płaci serią urazów. Na Old Trafford w sobotę zszedł na kilkanaście minut przed końcem, wydawało się, że naciągnął któreś ze ścięgien, ale w poniedziałek Redknapp tłumaczył już, że raczej chodziło o skurcze i że Holender jest trochę zmęczony zbyt dużą ilością piłki. Arcyważny mecz we wtorek przychodzi zatem zbyt szybko…

A propos urazów w Interze polecam wpis na blogu Rafała Steca; przeczytałem jak zwykle z zainteresowaniem, choć nie znalazłem kropki nad i: zajeżdża Benitez swoich piłkarzy, czy nie?

 

16.15

To jeszcze a propos Interu i kontuzji (sprawę wywołała, jak się okazuje „La Gazetta dello Sport”): „Wszystkie drużyny łapią kontuzje” – tłumaczył na wczorajszej konferencji prasowej Benitez, podając statystyki, z których wynika, że 40 proc. kontuzji mięśniowych (bo ich dotyczył zarzut) przydarzyło się, kiedy jego piłkarze byli na zgrupowaniach reprezentacji, a 85 proc. to powtórki urazów z poprzedniego sezonu. Bronił się także – w związku z porównaniami do Mourinho – że 80 proc. treningów toczy się z piłką i przy piłce, i że drużynie brakuje czasu na regenerację w związku z liczbą meczów do rozegrania we wszystkich rozgrywkach, a także z faktem, iż także wielu jego piłkarzy nie wróciło odpowiednio wcześnie z mistrzostw świata.

W ogóle ostatnie konferencje prasowe Hiszpana upływają pod znakiem porównań, bo wczoraj musiał (lub chciał) polemizować także z Royem Hodgsonem, narzekającym, że odziedziczył w Liverpoolu dużo kosztownych niewypałów. Było ostro, nawet jak na angielskie standardy, padły też liczby, mające dowodzić racji Hiszpana, ale nie będę Was nimi zanudzał, bo w końcu nie o Liverpoolu dziś rozmawiamy. Napiszę tylko, że im więcej czasu upłynęło od wyjazdu Beniteza z Anglii, tym częściej na Anfield Road wspomina się go z rozrzewnieniem.

Sam o Benitezie w Liverpoolu napisałem w ciągu poprzedniego sezonu tysiące słów. Mnożyłem wątpliwości co do jego transferów, narzekałem na brak klasy w relacjach z kolegami-menedżerami i na chłód panujący od jakiegoś momentu w liverpoolskiej szatni, jednego wszakże nie kwestionowałem: taktycznego kunsztu, udowadnianego wielokrotnie, ale najwyraźniej może w rozgrywkach Ligi Mistrzów właśnie. Triumf nad Realem Ramosa byłby tylko jednym z wielu przykładów – upieram się, że pierwszy mecz z Tottenhamem był przykładem najświeższym, bo Benitez świetnie wiedział, jak poradzić sobie z rywalem, a wynik „na papierze” zepsuła jedynie porażająca skala sukcesu odniesionego przez Inter w pierwszej połowie. Oto dlaczego trudno mi być przed dzisiejszym wieczorem optymistą, choć – jak napisałem na początku – cokolwiek się stanie, czekam na niego z ekscytacją… Darujcie autocytat: wiele można powiedzieć o Tottenhamie, ale nie to, że można się oglądaniem go znudzić.

 

19.45

Za chwilę składy, ale wiadomo już (błogosławiony Twitterze!), że w pierwszej jedenastce Tottenhamu będzie van der Vaart. Czy jeszcze raz będzie bohaterem White Hart Lane? A może jednak będzie nim Gareth Bale, tu wychwalany pod niebiosa przez Arsene’a Wengera? Zdrowy rozsądek podpowiada mi, że to niemożliwe. Że obejrzymy Benitezowską partię szachów, zakończoną matem dla Tottenhamu – nawet jeśli emocji będzie co niemiara. Ale co tam, do meczu godzina, najwyższy czas przemienić się w kibica. Zdrowy rozsądek powróci, mam nadzieję, za kilka godzin.

 

19.50.

Są składy, w zasadzie bez niespodzianek.

Tottenham (4-4-1-1): Cucidini; Hutton, Kaboul, Gallas, Assou-Ekotto; Lennon, Huddlestone, Modric, Bale; Van der Vaart; Crouch.

Inter (4-2-3-1): Castellazzi; Maicon Lucio Samuel Chivu; Zanetti Muntari; Biabiany Sneijder Pandev; Eto’o

A więc Coutinho, którego tak tu wychwalałem, jeżeli zagra, to z pewnością nie od pierwszej minuty… Dla Younesa Kaboula to najważniejszy mecz w życiu. Zwróćcie na niego uwagę, bo facet ma wszystko, co potrzebne, by stać się wielkim obrońcą: szybkość, technikę, siłę i odwagę, którą imponuje zwłaszcza podczas niemal bezbłędnych wślizgów, także we własnym polu karnym. Jedyny właściwie feler Francuza to momenty dekoncentracji, ale szczęśliwie zdarzające się coraz rzadziej. Byle nie dziś…

Gramy do gwizdka

No dobra, miejmy to szybko z głowy i zajmijmy się poważniejszymi sprawami. Heurelho Gomes nie powinien wkraczać w rolę sędziego, nawet jeśli był słusznie przekonany, że jego drużynie należy się rzut wolny. Sekundę wcześniej w polu karnym Tottenhamu szarżował Nani, niemal do ostatniej chwili pociągany za koszulkę przez Kaboula i w związku z tym usiłujący wymusić jedenastkę. Pół sekundy wcześniej Portugalczyk przytrzymywał sobie piłkę ręką, by wzmocnić swoje argumenty. Sędzia karnego nie podyktował, Gomes przejął więc futbolówkę od Naniego, przesunął ją o kilka metrów do przodu, by wykonać rzut wolny, chwilę się ociągał, a co było potem, zobaczcie sami.

Błąd sędziego niewątpliwy i niekwestionowany: skoro nie ma karnego, jest ręka Naniego i rzut wolny dla Tottenhamu. Ale błąd Gomesa równie niewątpliwy i niekwestionowany: skoro nie ma gwizdka, lepiej zachowywać się tak, jakby go nie było i nie decydować samemu, co powinno być grane. Prosta piłka.

Uwagi ogólne można przy tej okazji wygłosić dwie: Tottenham wyjątkowo nie ma szczęścia do decyzji sędziowskich na Old Trafford, ze szczególnym uwzględnieniem decyzji Marka Clattenburga. Przed pięcioma laty ten właśnie arbiter nie zauważył, że piłka po strzale Mendesa przekroczyła linię bramkową o dobry metr, zanim Roy Carroll zdołał ostatecznie wypchnąć ją w pole. Przed dwoma laty Howard Webb podyktował karnego dla MU, mimo iż Heurelho Gomes czysto wybił piłkę spod nóg Carricka – Tottenham prowadził wówczas 0:2, decyzja sędziego pozwoliła Czerwonym Diabłom wrócić do gry.

Uwaga druga: istnieje jednak pewien rodzaj równowagi w futbolowym ekosystemie. Skoro przed dwoma tygodniami sędzia nie powinien był uznać bramki Huddlestone’a w meczu z Fulham, to teraz mógł uznać gola Naniego. Tam zyskaliśmy, tu tracimy, w bilansie wychodzimy na zero.

Otwarte pozostaje oczywiście pytanie, czy gdyby nie drugi gol dla MU Tottenham zdołałby przywieźć do Londynu wynik remisowy? Szczerze mówiąc, niewiele na to wskazywało. Wiem, rzecz jasna, że MU niejeden już raz w tym sezonie remisował wygrane mecze, ale po ubiegłotygodniowym zwycięstwie nad Stoke wydawało się, że ta maszynka zaczęła wreszcie zaskakiwać. Tottenham miał w tym meczu swoje szanse, przede wszystkim podczas wyjątkowo otwartej i – zwłaszcza jak na standardy tego stadionu – wyrównanej pierwszej połowy, kiedy to van der Vaart uderzył w słupek, a van der Sar z dużym trudem poradził sobie ze strzałem Modricia. W drugiej połowie jednak, nade wszystko po wzmocnieniu drugiej linii MU wejściem Scholesa, pomysły się wyczerpały, zszedł kontuzjowany van der Vaart i pozostało granie na aferę, czyli na główkę wprowadzonego w miejsce Holendra Croucha. Nie podejrzewam, by Vidić z Ferdinandem mieli w końcówce przeżywać ciężkie chwile, a skoro jestem przy obrońcach MU nie mogę nie zauważyć, że młody Rafael radził sobie z Garethem Balem nieporównanie lepiej niż niejaki Maicon…

Decyzja Harry’ego Redknappa o postawieniu w ataku na Robbiego Keane’a spodobała mi się niezwykle, bo jestem sentymentalnym starym durniem. To nie tylko to, że lubię Irlandczyka, ale i to, że lubię, jak moja drużyna gra piłkę po ziemi, a nie ogranicza się wyłącznie do dośrodkowań na głowę wysokiego napastnika. Jestem jednak świadom, że była to decyzja ryzykowna potrójnie: abstrahując od formy, w jakiej obecnie znajduje się Keane, i od tego, że nieliczne rajdy skrzydłami Lennona i Bale’a nie mogły się kończyć zagraniem wysokiej piłki, obecność Pawluczenki lub Croucha jest przecież konieczna również we własnym polu karnym przy stałych fragmentach gry. Efekt? Nie było komu pilnować Vidicia, kiedy strzelał pierwszą bramkę dla United…

PS Ten dzień tak mi się ułożył, że zdołałem obejrzeć jedynie spotkanie na Old Trafford. Wrzucam więc tych kilka akapitów i idę oglądać retransmisje.

Kanonada

Temat, który – jak wiecie – zaprząta mnie od jakiegoś czasu: czy ta drużyna Arsenalu jest materiałem na mistrza kraju. Sądząc po dzisiejszym wyniku, oczywiście tak. Sądząc po dzisiejszym występie, hmmm…

To był świetny mecz. Toczony w obłędnym tempie, z którego wynikały także spóźnione wślizgi (choć sędzia Clattenburg w pierwszej połowie pokazał mnóstwo kartek, o polowaniu na kości nie było raczej mowy – ot, za każdym razem uciekający z piłką zawodnik był o ułamek sekundy szybszy od goniącego). Mimo błyskawicznego – ale zasłużonego – wyrzucenia Boyaty z boiska, przez co Manchester City niemal całe spotkanie musiał grać w dziesiątkę, mecz otwarty i wyrównany. Zdecydowanie nie przypominało to starcia Interu z Tottenhamem: we środę czerwona kartka Gomesa właściwie zamknęła sprawę mówienia o tym meczu w kategoriach czysto piłkarskich. Dziś można się było zastanawiać, co  by było, gdyby piłkarze Manciniego zdążyli wcześniej strzelić samemu. Po jednym z rajdów Richardsa Silva mógł przecież zdobyć bramkę – być może kluczowa dla tego meczu była więc druga, a nie piąta minuta, czyli moment, w którym Łukasz Fabiański po raz pierwszy tego popołudnia mógł się wykazać koncentracją i refleksem?

Po czerwonej kartce sytuacja musiała się oczywiście zmienić. Problemem gospodarzy było załatanie dziury po wyrzuconym z boiska środkowym obrońcy; jak zauważa nieoceniony Michael Cox, w ciągu następnych 30 minut Mancini kilkakrotnie zmieniał ustawienie defensywy, a to umieszczając jako partnera Kompany’ego Yaya Toure, a to Richardsa (który przez moment grał także… na środku ataku), a to przesuwając na lewą obronę Barry’ego w miejsce Boatenga, a to wpuszczając w drugiej połowie Bridge’a… Spore zamieszanie, nieprawdaż? Inna sprawa, że od lat cała Anglia ogląda akcje Arsenalu przebiegające według schematu, który przyniósł Kanonierom pierwszą bramkę (wymiana piłki po obwodzie, wejście z drugiej linii w pole karne, zagranie z klepki do będącego już w szesnastce kolegi, wykończenie akcji przez wchodzącego…), a nie znaczy to, że ktokolwiek nauczył się ów schemat neutralizować. Ktokolwiek – nie defensywa prowizorycznie klecona w warunkach frontowych…

Za każdym razem, kiedy oglądam w tym sezonie Arsenal, myślę o możliwościach, jakie daje im sprowadzony przed sezonem Marouane Chamakh. Marokańczyk, jak wszyscy pozostali w tej drużynie, uwielbia grę kombinacyjną, ale jego wzrost pozwala także na częstsze dośrodkowania w pole karne, a co za tym idzie – śmielszą grę skrzydłami. Gdybyż jeszcze Gael Clichy nieco lepiej centrował (choć przy Waynie Bridge’u jego statystyki i tak nie są złe: lewy obrońca MC dośrodkowywał w pole karne rywala 49 razy, za każdym razem niecelnie…). Słabsza w ostatnich tygodniach forma Arszawina przestaje być problemem, skoro wraca Walcott, obrona bez Vermaelena jakoś sobie radzi, fenomenalnie rozwija się Wilshere, a co polskiego czytelnika musi cieszyć szczególnie – wydaje się, że Łukasz Fabiański wreszcie odzyskał pewność siebie. Dziś wprawdzie raz niefortunnie wyszedł do górnej piłki, dając się wyprzedzić Adebayorowi, ale ten uderzył niecelnie – poza tym zaś bramkarz Arsenalu radził sobie bardzo dobrze. Zdaję sobie sprawę, że w tym moim pisaniu nadużywam przykładów związanych z Tottenhamem, ale ten wydaje się na miejscu: przed dwoma laty cała Anglia naśmiewała się z Heurelho Gomesa, dziś wszyscy traktują go serio. Pozbycie się towarzyszących własnemu nazwisku stygmatyzujących przymiotników jest absolutnie możliwe.

Jak słyszę bardzo dobry mecz przeciwko Blackburn rozegrał Liverpool, a i Torres pojawił się na liście strzelców, czas więc na marsz w górę tabeli. Jak wysoko? Na mocne opinie w tej sprawie jest zdecydowanie za wcześnie, zwłaszcza że nowy właściciel drużyny z Anfield Road wyłoży pewnie w styczniu jakieś pieniądze na wzmocnienia, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że obecna pierwsza czwórka – choć niekoniecznie w tej kolejności – może być pierwszą czwórką na koniec sezonu. Mocniejsze od liverpoolskich nadziei na przełamanie są chyba zresztą nadzieje manchesterskie – te z okolic Old Trafford. Czerwone Diabły przecież również wyszły z jakiegoś psychologicznego impasu, kolejny raz pozwalając wprawdzie rywalowi odrobić straty na kilka minut przed końcem meczu, ale w ostatniej chwili ponownie wychodząc na prowadzenie. Czy wyglądałoby to tak różowo, gdyby Gary Neville dostał drugą żółtą kartkę za faul na Etheringtonie? Pytanie, na które żaden kibic MU nie będzie odpowiadał, skoro ma „Chicharito” Hernandeza, porównywanego już z Solskjaerem czy młodym Michaelem Owenem…