Jak ja lubię takie weekendy. Jestem redaktorem prowadzącym, pół numeru rozsypane, raport MAK i beatyfikacja wymagają stosownej uwagi, a wszystko, co najważniejsze w Premier League rozgrywa się w niedzielne popołudnie. W dodatku trudno się będzie przed Wami wykpić kolejnym gorzkim i przejmującym tekstem na temat pieskiego losu menedżera, tym razem opisywanego na przykładzie Awrama Granta, którego media – bo na razie jeszcze nie pracodawcy – zwolniły kilkanaście godzin przed derbowym meczem z Arsenalem. Nawet jeśli ich informacje, że drużynę przejmuje Martin O’Neill, w sobotę się nie potwierdziły, to przecież nie można się było spodziewać, że medialne zamieszanie ułatwi menedżerowi i piłkarzom Młotów przygotowania do meczu z Kanonierami.
Odpuśćmy jednak dywagacje na temat karuzeli menedżerów (choć przykłady odejść Hodgsona, Allardyce’a, Hughtona, a teraz najpewniej Granta pokazują, że pożegnanie z klasą wciąż bywa w tym świecie zadaniem ponad siły klubowych właścicieli…) i zajmijmy się tym, co istotne. Chronologicznie zaczynając od derbów Liverpoolu i bitelsowskiej „długiej drogi pod wiatr”, na którą przed dwoma tygodniami wstąpił Kenny Dalglish. Nic na to nie poradzę, że kiedy patrzę na twarz Szkota, przychodzą mi na myśl te właśnie klimaty: nie chodzi tylko o banalne stwierdzenie, że podobnie jak Wielka Czwórka jest jedną z legend Liverpoolu, ale o nasilające się, moim zdaniem, podobieństwo do równie ładnie starzejącego się Paula McCartneya.
To, że droga, którą miał nigdy nie iść sam, okazuje się długa i pod wiatr, omówiliście w dyskusji pod poprzednim wpisem, zwłaszcza w kontekście przegranej z Blackpool: meczu, który mimo dobrego początku koncertowo rozłożyli sami Liverpoolczycy. Dziś jednak było zdecydowanie lepiej. I nie mówię już o tym, że po powrocie Dalglisha na ławkę trybuny zaczęły śpiewać głośniej. Mówię o pressingu, w którym celowali zwłaszcza Lucas i Spearing (młodzianowi darujemy fatalne podanie z 3. minuty, i tak wypadł lepiej niż ostatnio Poulsen), mówię o ustawieniu Meirelesa w środku pomocy (czy znajdzie tu miejsce obok Gerrarda, to inna kwestia), mówię o wykorzystanej szansie Kelly’ego (momentami żal było wprawdzie patrzeć, jak grający na nie swojej pozycji Johnson próbuje przełożyć sobie piłkę na prawą nogę, ale przyznajmy: raz podziałało…), mówię wreszcie o postawie Torresa, który tylko w ciągu pierwszej połowy był częściej przy piłce niż w ciągu całego niedawngo meczu z Wolves. Hiszpan wydaje się silniejszy ze spotkania na spotkanie, odbiera piłki, nie boi się starć bark w bark, w sumie wygląda jak Fernando Torres sprzed, powiedzmy, dwóch sezonów.
Nawet jeśli Dalglish wciąż jeszcze nie przyniósł wyników, przyniósł zauważalną poprawę gry – przynajmniej sądząc po pierwszej połowie, bo w drugich 45. minutach były dwa szybkie ciosy Evertonu i jego wyraźne panowanie na boisku. Kiedy mówimy o dziesięcioletniej nieobecności menedżera Liverpoolu w branży mówiliśmy być może o czymś takim: nie zareagował wystarczająco szybko na wyrównującego gola i na to, że goście z każdą kolejną minutą zaczęli podchodzić wyżej i wyżej – a potem musiał gonić wynik. Skądinąd tyle się naśmiewaliśmy z krycia strefowego stosowanego przez Rafę Beniteza przy rzutach rożnych, a teraz dzięki nieocenionemu Zonal Marking dowiadujemy się, że przy kryciu indywidualnym Liverpoolczycy tracą jeszcze więcej bramek. Kolejny mecz, kolejne dośrodkowania, kolejne błędy środkowych obrońców i kolejny raz trzeba zaczynać od nowa…
Inna sprawa, że goście momentami musieli stawać na rzęsach, a gdyby nie Tim Howard już do przerwy powinni przegrywać znacznie wyraźniej. Ani Coleman, ani Baines nie zdołali poszaleć w akcjach ofensywnych, w środku Fellaini musiał harować w defensywie równie ciężko jak Lucas i Spearing, głębiej niż zwykle grał też Arteta. Z Beckfordem mam kłopot porównywalny z jego problemami w przyjęciu piłki. Przez niemal cały mecz zawodzi, a trybuny tęsknią za Sahą, po czym w tym jednym jedynym momencie robi to, co do niego należy. W sumie i Moyes, i Dalglish muszą być zadowoleni, podobnie jak Redknapp i Ferguson z wyniku drugiego popołudniowego spotkania.
Chociaż… Tak w głębi serca Harry Redknapp musi przyznać (piszę to jeszcze przed wypowiedziami menedżerów dla prasy, więc nie wiem, czy przyzna także publicznie), że jego piłkarze nie okazali się wystarczająco dobrzy, żeby poradzić sobie z Manchesterem United – nawet grającym przez ostatni kwadrans w dziesiątkę. Niby hierarchie się zmieniają, niby dożyliśmy czasów, w których w meczu Tottenham-MU większość obserwatorów ciszej lub głośniej typuje zwycięstwo gospodarzy i niby te spodziewania znajdują jakoś odzwierciedlenie na boisku, ale ostatecznie piłkarze Alexa Fergusona nie dają sobie strzelić gola i utrzymują status jedynego niepokonanego zespołu Premier League.
Oczywiście: na ten remis MU musiał się ciężko napracować, a gdyby nie jeden z najlepszych w tym sezonie meczów Nemandji Vidicia być może van der Vaart czy Crouch znaleźliby w końcu drogę do siatki. Wśród gości zdumiewało zwłaszcza przejście obok meczu Naniego i Berbatowa (sparaliżowany na White Hart Lane?), pozytywnie zaskakiwał natomiast Rooney – nie tylko groźnymi strzałami z daleka, ale także grą na… prawej obronie, kiedy wymagała tego sytuacja; Carrick radził sobie w defensywie, powstrzymywał Modricia, jak umiał najlepiej, ale z jego londyńskich czasów pamiętam, że potrafił również znakomicie podawać.
Tottenham próbował i środkiem (z kiepskim skutkiem, bo jeśli ktoś w tym sektorze był niepilnowany, to Palacios, na którego jakość podań i strzałów narzekaliśmy już nieraz), i skrzydłami (tu było lepiej, ale tych najlepszych dośrodkowań Bale’a czy Huttona napastnicy nie wykorzystali). Niestety, fantastycznemu w pierwszej fazie meczu Modriciowi zabrakło sił w końcówce (podobnie zresztą jak van der Vaartowi), choć i tak jego statystyki robią wrażenie: 77 podań, w tym 64 celne; dla porównania: Carrick 39/32, Fletcher 45/36, Palacios 44/37. Niestety, zbyt późno na boisku pojawił się Defoe. Czy powinien grać od pierwszej minuty, co zmusiłoby Tottenham do częstszego szukania okazji grą po ziemi? Może przeciwko ruchliwemu i szybkiemu konusowi zadanie Vidicia byłoby trudniejsze?
W sprawie czerwonej kartki Rafaela moja opinia nikogo, jak sądzę, nie zdziwi: drugi faul Brazylijczyka nie zasługiwał na kartkę, choć w pierwszej połowie zastanawiałem się, czy skoro van der Vaart został ukarany żółtą, to wejście Rafaela w Palaciosa nie powinno być napiętnowane surowiej. Generalnie Mike’owi Deanowi można zarzucić niekonsekwencję: kilka ostrych wejść piłkarzy obu drużyn zignorował kompletnie, nie gwizdnął też karnego po tym, jak Vidić ciągnął za koszulkę van der Vaarta, choć z początku się wydawało, że będzie przerywał grę po każdym muśnięciu rywala.
W sumie szklanka w połowie pełna. Żeby pokonać Manchester United potrzebny był dzisiaj błysk geniuszu – błysk, którego zabrakło. Żeby dogonić w tabeli pierwszą czwórkę, trzeba przywozić więcej punktów z meczów wyjazdowych. Tottenham ma fajny sezon, dziś znów udowodnił, że wśród najlepszych nie jest ubogim krewnym, a wiosną może jeszcze poszaleje w Lidze Mistrzów. Ale miejsce, które zajmuje w tabeli po dzisiejszym spotkaniu, zajmie, obawiam się, także w połowie maja. Jak widzicie, wciąż nie straciłem wiary w Chelsea.
