Pomyłki sędziów i bramkarzy zdominowały dyskusje wokół weekendowych meczów Premier League, ale główny temat ostatnich tygodni – wślizgi – wciąż nie pozwalał o sobie zapomnieć. Jak zapewne pamiętacie, podczas ostatniej kolejki najpierw wyleciał z boiska piłkarz Wolverhampton Karl Henry za brutalny faul na Jordim Gomezie z Wigan (tak, ten sam Henry, który kilka tygodni wcześniej złamał nogę Bobby’ego Zamory, a wiosną dostał czerwoną kartkę za faul na Rosickym), a potem Nigel de Jong złamał nogę Hatema ben Arfy w meczu MC z Newcastle (tak, ten sam de Jong, który podczas finału mistrzostw świata ciosem kung-fu omal nie pogruchotał klatki piersiowej Xabiego Alonso). Postępek Holendra najlepiej podsumował Bert van Marwijk, nie powołując go na mecze eliminacji mistrzostw Europy, ale jeszcze dalej posunęły się władze Olympique Marsylia (ben Arfa jest wciąż piłkarzem tego klubu, jedynie wypożyczonym do Newcastle), publicznie rozważając wystąpienie przeciw de Jongowi na drogę sądową. Sporów na temat boiskowych brutali było w następnych dniach co niemiara, podobnie jak pomysłów, co z nimi robić. Padła m.in. propozycja karania ich tak długą dyskwalifikacją, jak długo trwać będzie leczenie faulowanych przez nich piłkarzy. Propozycja nierealistyczna, podobnie jak dywagowanie o całkowitym zakazie wślizgów, ale jakoś oddająca problem: za straszliwe zaiste wejście w skrzydłowego Newcastle de Jong nie obejrzał nawet żółtej kartki…
Kiedy wydawało się, że debata cichnie, oliwy do ognia dolał pomocnik Fulham Danny Murphy, wskazując jako odpowiedzialnych za ostatnie wydarzenia trzech menedżerów: Micka McCarthy’ego z Wolves, Tony’ego Pulisa ze Stoke i Sama Allardyce’a z Blackburn. Zdaniem Murphy’ego wszyscy oni wręcz podjudzają swoich piłkarzy do ostrej gry, tak pompując ich adrenaliną przed i w trakcie meczu, że nic dziwnego, iż któremuś zdarzy się stracić głowę. Awantura wybuchła nielicha, Murphy’ego skrytykowała nawet League Manager Association, zaś Sam Allardyce na przedmeczową konferencję prasową przyszedł z karteczką, żeby jak niegdyś Rafa Benitez mówić o „faktach” (nas nie oszukasz, wielki Samie, pamiętamy twój Bolton…). A dla mnie wszystko to nie jest czarno-białe, bo po pierwsze wcale nie jestem przekonany, czy w ostatnim czasie mamy do czynienia z jakąś eskalacją ostrej gry (pamiętam finał Pucharu Anglii sprzed 19 lat, w którym Paul Gascoigne zerwał własne wiązadła kolanowe podczas brutalnego wejścia w Gary’ego Charlesa z Nottingham Forest: wtedy takie faule były na porządku dziennym, dziś mimo wszystko zdarzają się rzadko), po drugie, także zespoły trenowane przez Marka Hughesa (obecny pracodawca Murphy’ego) lubią grać ostro, po trzecie wreszcie najgorszy wczoraj faul był dziełem piłkarza Arsenalu. A przecież to Kanonierzy zwykle skarżą się na zbyt ostre traktowanie…
Czerwoną kartkę na faul na Zigiciu obejrzał Jack Wilshere, poza tym bezsprzecznie najlepszy piłkarz meczu Arsenal-Birmingham (a moim zdaniem od kilku kolejek najlepszy piłkarz angielskiej ekstraklasy), niewiarygodnie kreatywny mistrz klepek – podczas jednej tylko akcji z Chamakhiem czterokrotnie odgrywali do siebie z pierwszej piłki… Kto wie jednak, jak potoczyłyby się losy tego spotkania, gdyby nie kontrowersyjny karny dla przegrywających Kanonierów w końcówce pierwszej połowy. Zgoda: próbujący wślizgu Scott Dann był daleko od piłki, ale moim zdaniem nie dotknął również nogi Chamakha, który widząc obrońcę Birmingham po prostu zanurkował…
To pierwsza kontrowersyjna decyzja sędziowska tego weekendu, druga dotyczy oczywiście zwycięskiego gola dla Tottenhamu w meczu z Fulham: Huddlestone uderzył zza pola karnego, piłka przeszła przez gąszcz nóg piłkarzy obu drużyn odbijając się przy okazji od Bairda, minęła znajdującego się na pozycji spalonej i usiłującego zmienić jej lot Gallasa i wpadła do bramki. Jak dla mnie, tak jak rozumiem ducha tej gry (bo nie przepisy), Gallas był na spalonym, a jego obecność przed bramką przeszkadzała w interwencji Schwarzerowi. Alan Shearer w Match of the Day tłumaczył jednak, że Francuz nie był na spalonym a k t y w n y m: bramka nie zostałaby uznana, gdyby dotknął piłki, albo gdyby dobił strzał (jeśliby np. odbiła się od słupka), albo gdyby znajdował się na linii prostej, wytyczonej między Huddlestonem i Schwarzerem. Zawiłe, nieprawdaż? Już widzę, jak sędzia potrafił to ocenić w ułamku sekundy. Owszem więc: moja drużyna skorzystała na tym przepisie, ale w gruncie rzeczy wolałbym gwizdanie spalonych po staremu.
Inna sprawa, że z gry Tottenhamu byłem naprawdę zadowolony. Pierwszy kwadrans wyglądał jak sesja treningowa, polegająca na jak najdłuższym utrzymywaniu się drużyny przy piłce. Później, kiedy Fulham zdominowało środek pola i strzeliło bramkę, błyskawicznie udało się wyrównać, a w przerwie dokonać zmiany, która pozwoliła odzyskać kontrolę nad meczem: w miejsce skądinąd niezłego, choć nieco zbyt entuzjastycznego debiutanta Sandro (miał żółtą kartkę i każdy kolejny faul groził usunięciem z boiska), pojawił się Aaron Lennon, Modrić grający wcześniej po prawej stronie przeszedł do środka, a że w Fulham kontuzji doznał jeszcze wspomniany Danny Murphy, wyższość drugiej linii Tottenhamu przestała budzić wątpliwości. Znaki zapytania przed środowym meczem z Interem są w zasadzie dwa: kto zastąpi w obronie Ledleya Kinga, który kolejny raz musiał przedwcześnie zejść z boiska z urazem (w trzynastu meczach tego sezonu próbowano już jedenastu kombinacji środkowych obrońców!), i kto zastąpi Rafaela van der Vaarta, pauzującego za czerwoną kartkę w meczu z Twente. Budowanie drużyny „pod Holendra” ma jednak swoje wady – wczoraj ofiarą padł Luka Modrić, zagubiony przez pierwsze 45 minut na prawym skrzydle.
W kwestii Manchesteru United jestem równie daleko odgadnięcia zagadki masowo traconych w tym sezonie punktów, co pewnie większość jego kibiców. Aż sobie obejrzałem nad ranem retransmisję meczu z WBA, żeby spróbować zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. I przyznaję: nie znalazłem żadnej przekonującej odpowiedzi poza błogosławionym czy też przeklętym Przypadkiem. W pierwszej połowie Czerwone Diabły miały przewagę wystarczającą do strzelenia więcej niż dwóch bramek i nie wyglądało na to, że cokolwiek, poza Przypadkiem właśnie, może odebrać im punkty. Roberto di Matteo szczerze wyznał zresztą, że w przerwie nie miał wielkich nadziei: ot, namawiał zawodników, by dalej próbowali grać w piłkę (tak: WBA, podobnie jak Blackpool, gra w piłkę – jeszcze jeden kamyczek do ogródka panów Allardyce’a, Pulisa i McCarthy’ego), a jeżeli przypadkiem uda im się strzelić gola, to wtedy, kto wie… I zaiste, pierwszy gol był przypadkowy, drugi zaś padł po zdumiewającym błędzie van der Sara – warto jednak podkreślić, że podczas akcji, która przyniosła gościom wyrównanie, piłkarze MU nie przykładali się specjalnie do pressingu.
Może więc tu kryłaby się odpowiedź na pytanie, dlaczego Czerwone Diabły po raz trzeci w tym sezonie zremisowały mecz, w którym wcześniej prowadziły, i dlaczego po raz drugi roztrwoniły dwubramkową przewagę? Zaskakujące momenty dekoncentracji drużyny mogą mieć związek z brakiem lidera, czyli z fatalną formą tego, który w poprzednim sezonie niemal w pojedynkę ciągnął ją do przodu: Wayne’a Rooneya. Jeśli dodać do tego fakt, że z dwóch najlepiej grających w tym roku piłkarzy wicemistrza Anglii mających zadatki na przywódcę, czyli Ryana Giggsa i Paula Scholesa, jeden zszedł z boiska z kontuzją, a drugi pojawił się na nim dopiero w końcówce, jeśli – wracając do Rooneya – przypomnieć sobie medialne zamieszanie wokół jego ubiegłotygodniowej wypowiedzi, że wcale nie był kontuzjowany i dlatego nie rozumie, dlaczego sir Alex nie wystawiał go z Sunderlandem i z Valencią… Nie myślałem, że kiedykolwiek w życiu napiszę coś podobnego, ale wygląda na to, że nawet piłkarzom Manchesteru United brakuje czasem pewności siebie.
O tym, czym jest pewność siebie, zapomnieli chyba na dobre piłkarze Liverpoolu, w większości nieprzywykli przecież do przebywania w strefie spadkowej. Sytuacja poza boiskiem została wreszcie uporządkowana, widmo upadłości oddalone, znów mówi się o budowie nowego stadionu, ale sądząc po tym, co drużyna pokazała w pierwszych ośmiu kolejkach, John W. Henry będzie musiał zainwestować daleko więcej niż to 300 mln funtów, dzięki któremu przejął klub. Nie wiem, czy Amerykanin zna się na piłce, ale nie trzeba znać się na piłce, by w czasie dzisiejszych derbów stwierdzić, że piłkarzom Roya Hodgsona – z chlubnymi wyjątkami Carraghera, Kyrgiakosa i może Gerrarda – brakowało pasji. To zawodnicy Evertonu wygrywali większość pojedynków główkowych i wślizgów, to oni szybciej startowali do bezpańskich piłek, to oni więcej i szerzej biegali, to ich druga linia lepiej obsługiwała wybiegających na pozycje piłkarzy ofensywnych. Wiele się mówi o braku formy Fernando Torresa, ale żeby się o tym przekonać, trzeba by najpierw zobaczyć Hiszpana z piłką przy nodze: przez pierwszą godzinę nie dostał bodaj ani jednego podania. W dodatku Liverpool przez cały niemal czas pchał się środkiem: zarówno Cole, jak Maxi Rodriguez rzadko zbiegali w kierunku bocznej linii, a Carragher i Konchesky niechętnie przekraczali połowę – nawet gdy wynik był już mocno niekorzystny. Anemiczne to było i nadmiernie zachowawcze, a z ławki rezerwowych wiało bezradnością. Może, hmmm, Rafa Benitez nie był taki najgorszy? Przekonam się we środę…
Na zakończenie weekendu wszyscy kibicowaliśmy Blackpool. Gdyby mieli lepszych napastników, gdyby potrafili wykorzystać dominację z pierwszej połowy, gdyby sędzia nie podniósł chorągiewki przy „golu” Taylora-Fletchera na początku drugiej części (nie był na spalonym, na pozycji spalonej był D.J. Campbell, ale do cholery: jeśli Gallas nie uczestniczył w grze, to jakim cudem uczestniczył w niej napastnik Blackpool?), albo gdyby podniósł ją niedługo później przy golu Teveza… Niczego nie ujmując fantastycznej bramce Davida Silvy, wygląda na to, że bóg futbolu (a jeśli nie on, to z pewnością jego namiestnik z gwizdkiem) zbyt często staje po stronie silniejszych.
PS po paru godzinach, jeszcze o Rooneyu: angielskie media donoszą, że odmówił podpisania nowego kontraktu z MU, a obecny obowiązuje jeszcze tylko półtora roku, więc dla obu stron najlepsze wydaje się odejście w styczniu. I że powodem, dla którego odmawia, są relacje z Fergusonem. Niby nic nowego pod słońcem: odchodzili Keane, Beckham, van Nistelrooy, Ronaldo, a drużyna się odbudowywała. Niby… Jakoś wydaje mi się, że tym razem sytuacja jest inna: że sir Alex jest w innym momencie życiowym, a i w Manchesterze jakoś mniej piłkarzy klasy światowej. Pytanie z innego porządku, zadawane drżącym głosem i po raz pierwszy: dokąd miałby odejść? Odpowiedź, udzielana jeszcze bardziej drżącym głosem: może do Manchesteru City, bo jakoś poza Anglią trudno go sobie wyobrazić… Wiem, z problemami w życiu rodzinnym łatwiej byłoby sobie poradzić z dala od angielskich mediów, ale przecież bez złudzeń: one znajdą go wszędzie, tak jak znajdowały Beckhama. Że wszystko to niewyobrażalne? W momencie, w którym Rooney podważył wiarygodność Fergusona w sprawie kontuzji, niewyobrażalne być przestało. Mocno się obawiam, że na naprawienie tego błędu (bo, że Rooney popełnia błąd nie mam wątpliwości) jest już za późno…