„Najbardziej emocjonująca i najbardziej nieprzewidywalna, najbogatsza, ale i najdroższa, kiedy mówimy o cenach biletów; najbezpieczniejsza, kiedy mówimy o trybunach, i najniebezpieczniejsza, kiedy mówimy o kontuzjach, słowem: najlepsza liga świata rozpoczyna kolejny sezon” – piałem z zachwytu przed dwoma laty, odpalając pierwszy „Przewodnik po Premiership”. Przed rokiem przymiotników było już nieco mniej: emocji, owszem, wciąż mogliśmy się spodziewać, zwłaszcza wyrównania poziomu rywalizacji pomiędzy poszczególnymi zespołami, ale z poziomem sportowym – zwłaszcza po wyjeździe Ronaldo i Xabiego Alonso – miało być już gorzej. Jak będzie tym razem? Kto zostanie mistrzem Anglii, kto zagra w Lidze Mistrzów, a kto w Europa League, kto zajmie bezpieczne miejsce w środku tabeli i kto spadnie? Kto najmocniej odczuje konieczność krojenia składu pod wprowadzoną przez Ekstraklasę regułę „home-grown players” (co najmniej ośmiu członków 25-osobowej kadry musi być szkolonych przez angielskie lub walijskie kluby w okresie trzyletnim; kadrę można uzupełniać bez ograniczeń piłkarzami poniżej 21. roku życia). O to, czy będą dymisje trenerów, transferowe hity, erupcje młodych talentów, skandaliczne pomyłki sędziowskie itd. nie pytam, ale o bankructwa zasłużonych klubów – i owszem. Po kłopotach Portsmouth w zeszłym roku, po niespodziewanej dymisji Martina O’Neilla z poniedziałku (kompetencji trenerskich menedżerowi AV nikt nie kwestionował; właścicielowi klubu nie podobało się drastyczne przekroczenie budżetu płacowego), nic już nie będzie w stanie nas zdziwić.
Kandydatów do mistrzostwa Anglii/gry w Lidze Mistrzów widzę sześciu: tych, co wszyscy. Ale im dłużej przyglądam się każdemu z osobna, tym więcej widzę argumentów, dla których nie powinni kończyć sezonu na pierwszym miejscu. Myślę więc nie tylko, że walka będzie wyrównana, ale że każdy z faworytów będzie przegrywał częściej niż w poprzednim sezonie. Co dla nas lepiej.
Naturalny konserwatyzm każe mi zacząć od urzędującego mistrza. Atuty Chelsea to szkoleniowiec, który znakomicie odnalazł się w Premier League, odnajdując kontakt ze starzejącymi się gwiazdami w podobny sposób, w jaki czynił to w Milanie. A także grupa piłkarzy stanowiących o trzonie zespołu: Didier Drogba, który nie zdążył się zmęczyć na mundialu (w przypadku każdej z drużyn ten aspekt trzeba brać pod uwagę: jak bardzo ich największe gwiazdy wypalone są turniejem w RPA; kiedy Hiszpanie z Holendrami rozgrywali mecz finałowy, niejeden zespół Premiership wznawiał treningi) i który sam o sobie mówi, że po raz pierwszy od sześciu lat nic go nie boli, wreszcie zdrowy Michael Essien (sceptyk powie: pytanie, jak długo…), pragnący odzyskać twarz po angielskim i francuskim blamażu Terry, Lampard, Ashley Cole i Malouda. Podejrzewam również, że aktywność transferowa Chelsea nie zakończy się na Benayounie (prosta wymiana za Joe Cole’a) i Ramiresie; zwłaszcza po odejściu Carvalho można się spodziewać przyjścia środkowego obrońcy (David Luiz z Benfiki?) i pewnie jeszcze jednego spektakularnego tranferu piłkarza ofensywnego (Neymar, o którego wybuchła awantura z Santosem?). Wspomniane reguły „home-grown”, wiek i wysokość kontraktu kazały się pożegnać z Ballackiem, Belettim i Deco, i w większym niż dotąd stopniu dawać w okresie przygotowawczym szansę piłkarzom młodszym: Sturridge’owi, Kakucie czy Brumie. Ale – tu przechodzimy do wątpliwości – wyniki tegoż okresu przygotowawczego były mocno przeciętne, a wspomniani piłkarze kluczowi nie chcą się zrobić młodsi… Z werdyktem na temat mistrzostwa poczekam na jeden megatransfer.
Słabe punkty widzę też w Manchesterze United. O tym, jak bardzo ta drużyna uzależniła się od jednego piłkarza, Wayne’a Rooneya, mogliśmy się przekonać, gdy brakowało go w ostatnich miesiącach poprzedniego sezonu. Najwięcej znaków zapytania budzi jednak środek pomocy: Scholes, owszem, świetnie wypadł w meczu o Tarczę Wspólnoty, ale trudno się spodziewać, by w meczach rozgrywanych w szybszym tempie radził sobie równie dobrze; również Carrickowi brakuje dynamiki takiego, powiedzmy, Essiena. Wciąż nie mogę zapomnieć, jak w finale Ligi Mistrzów przed kilkunastoma miesiącami Czerwone Diabły zabiegała Barcelona… Niepokoi mnie także defensywa: Ferdinand boryka się z kontuzjami, Evans zalicza wpadki, Smallingowi brakuje ogrania, bracia da Silva nadal uczą się angielskiej piłki… Oprócz Rooneya, bardzo wiele będzie zależało od skrzydłowych: Valencii i Naniego; zwłaszcza ten drugi musi wreszcie regularnie prezentować się tak, jak podczas styczniowych derbów z MC i w ogóle w pierwszych miesiącach 2010 r.. Właściwie całkiem dobrze jest tylko w ataku: nawet jeśli Berbatow nadal będzie hamletyzował, to pole manewru dają doświadczony Owen i błyszczący na mundialu Hernandez.
Może więc będzie to – wreszcie – sezon Arsenalu? Patrzę na to zdanie i nie wierzę własnym oczom. Owszem, Arsene Wenger osiągnął jedno z największych zwycięstw na tegorocznym rynku transferowym, a mianowicie przekonał Cesca Fabregasa do zostania w klubie. Owszem, sprowadził godnego partnera/zmiennika dla van Persiego, Marouane Chamakha (podobał mi się w Warszawie). Owszem, ma Arszawina, Rosicky’ego, Walcotta, znakomitego w meczu z Legią Nasriego oraz mocno promowanego przez media świeżo upieczonego reprezentanta Anglii Wilshere’a. Owszem, jego piłkarze imponują łatwością strzelania bramek, konstruowania akcji itd., itp. Ale nie potrafię odpowiedzialnie mówić o mistrzowskich szansach drużyny, która przystępuje do sezonu w kwestii obsady bramki niepewna jak dwaj główni kandydaci do stanięcia między słupkami i z trójką nominalnych środkowych obrońców. Wiem: pewnie Wenger pójdzie jeszcze na zakupy (a przydałby mu się jeszcze defensywny pomocnik…), ale myślę, że w pewnych kwestiach jest już nieuleczalny.
Może więc będzie to sezon Manchesteru City? Jeśli arabskim właścicielom wystarczy cierpliwości, to myślę raczej o sezonie następnym… Tym razem znów zaczyna się od radykalnej przebudowy składu i wydawania 19 milionów funtów na lewego obrońcę (Kolarov z Lazio), a w tle są napięcia wywoływane przez piłkarzy niemieszczących się w kadrze (Bellamy, Ireland, ale uwaga: z Santosu wrócił Robinho, potencjalnych kandydatów do gry na dwóch pozycjach defensywnych pomocników jest sześciu…) i narzekających na zbyt ciężkie treningi (wiosną marudził nawet Tevez). A więc nie tylko trzeba będzie wpasować do dotychczasowej koncepcji / stworzyć nową koncepcję sprowadzone na City of Manchester Stadium, tym razem niesprawdzone w Premiership supergwiazdy, ale także utrzymać morale tych, którzy będą siedzieć na ławce. Nawet Shay Given zasugerował, że nie chciałby być numerem dwa po powrocie z wypożyczenia Joe Harta. Na papierze MC ma najsilniejszy skład (no, może poza środkiem obrony…), a do końca sierpnia może być jeszcze silniejszy – niemal na pewno przyjdą Baloletti i Milner. Nadmiar bogactwa bywa jednak źródłem kłopotów; mistrzostwa nie będzie, natomiast wywalczenie prawa do gry w Lidze Mistrzów wydaje się obowiązkiem Manciniego i jego piłkarzy.
Liverpool po prostu musi mieć lepszy sezon od poprzedniego. Tutaj, podobnie jak w przypadku Arsenalu i Fabregasa, największym sukcesem Roya Hodgsona, który objął schedę po Benitezie, jest zatrzymanie w klubie Torresa i Gerrarda. Mascherano być może odejdzie, ale na jego miejsce udało się sprowadzić za niewielkie pieniądze Poulsena, za darmo przyszli m.in. Joe Cole i Jovanović. Nowy menedżer to w przypadku Liverpoolu pierwszy krok do sukcesu: gołym okiem było widać, że formuła współpracy między poprzednikiem a piłkarzami wyczerpała się gdzieś koło stycznia. A Hodgson, jak sądzę, nadmiernie kombinował nie będzie: prostota była drogą do sukcesu w Fulham i podobnie będzie w Liverpoolu. Prostota, czyli piłkarze na najbardziej odpowiadających im pozycjach, jasno wytyczone zadania, przejrzysta taktyka, dużo walki… oj, nie będzie w tym roku chętnych do grania z Liverpoolem. Na powrót do pierwszej czwórki jednak wciąż wydaje się tu o kilku klasowych piłkarzy za mało. W Lidze Europejskiej (zaczęli w końcu lipca), krajowych pucharach i w Premier League trzeba będzie zagrać meczów co niemiara: parę kontuzji obnaży słabości, których wciąż zadłużony klub tak łatwo nie załata. Owszem: znów mówi się o tym, że panowie Hicks i Gilett są coraz bliżsi sprzedania swoich udziałów, np. milionerowi z Chin, dyskretnie wspieranemu przez rząd w Pekinie, ale nie sądzę, aby zdążyli przed zamknięciem letniego okienka transferowego, tak, żeby nowy właściciel dał Royowi Hodgsonowi jakieś ekstra pieniądze.
Szóstkę faworytów zamyka Tottenham, o którym ze zrozumiałych względów pisać mi najtrudniej. Największą zaletą kadry, którą ma do dyspozycji Harry Redknapp, jest stabilność: na razie oprócz Brazylijczyka Sandro, który wciąż kończy rozgrywki Copa Libertadores, jedyne wzmocnienia to wracający z wypożyczeń i błyszczący w meczach towarzyskich Giovani dos Santos i Robbie Keane. W tym przypadku nie ma mowy ani o szczupłości kadry (problem Liverpoolu, a nawet Chelsea, gdzie dublerzy wyraźnie odstają od tych najlepszych), ani o trudnościach ze spełnieniem kryteriów home-grown. Słabszym ogniwem jest jedynie środek obrony, gdzie trudno się spodziewać, by mający chroniczne problemy z kolanami Ledley King mógł grać co tydzień; poza tym o miejsce w składzie na każdej pozycji rywalizuje co najmniej dwóch dobrych zawodników. Czego się więc obawiam? Ano tego, że debiutujący w Lidze Mistrzów Tottenham nie będzie potrafił łapać dwóch srok za ogon: jeśli wykorzysta idealne losowanie w eliminacjach i zwycięży w dwumeczu z Young Boys Berno, może namieszać w fazie grupowej, ale solidnie się przy tym zasapie w ekstraklasie.
Jeszcze w poniedziałek siódme miejsce w tabeli przyznałbym komuś innemu, ale w tej sytuacji nie mam wątpliwości: „Best of the rest”, walczący do końca o awans do Europa League, a pewnie też o triumf w krajowych pucharach, będzie Everton Davida Moyesa, kolejnego po Hodgsonie menedżera, który piłkarzy gdzie indziej niechcianych albo niezauważonych w aniołów przerobi. Nie dajcie się zwieść, że niby nie ma wzmocnień: ile potrafi Jermaine Beckford, przekonywaliśmy się przed rokiem w Pucharze Anglii. Po co zresztą wzmocnienia, skoro nie odeszli Cahill, Arteta, Fellaini czy Piennaar, i skoro więcej ma grać Jack Rodwell? Szkoda Goslinga, którego na skutek tajemniczych zaniedbań w negocjacjach kontraktowych pozyskało Newcastle, i niepewna jest przyszłość Jagielki (interesuje się nim Arsenal), ale przecież bez tego ostatniego The Tofees musieli sobie radzić w ciągu niemal całego ubiegłego sezonu. Myślę więc sobie, że w ankiecie na najbardziej niechcianego rywala, rozpisanej wśród angielskich menedżerów, Everton wygrałby w cuglach: piłkarze Moyesa nie tylko nie przestają biegać i nie tylko nie cofają nogi, ale dorównują przeciwnikom umiejętnościami technicznymi, a druga połowa ostatnich rozgrywek, ze zwycięstwami nad obiema drużynami z Manchesteru w pierwszym rzędzie, pokazała, że umieją grać porywająco.
Ósme miejsce daję Aston Villi po odejściu Martina O’Neilla: jeszcze w poniedziałek widziałem ich oczko wyżej. Myślę, że niezależnie od tego, kim okaże się następca Irlandczyka, jego dziedzictwo będzie trudne do roztrwonienia, a ekipa świetnych piłkarzy (z przodu szybcy Young i Agbonglahor, wspomagani przez Downinga – z Milnerem jednak trzeba się będzie pożegnać, solidni Dunne, Collins, Cuellar, Warnock czy Luke Young, a zwłaszcza wiecznie młody Friedel z tyłu) napsuje krwi niejednemu faworytowi. Któż zresztą wie: może nowy szkoleniowiec wniesie także nieco własnych koncepcji, bo krytycy, zarzucający O’Neillowi, że taktyka „długa piłka plus szybki bieg”, bywała momentami przewidywalna, mają trochę racji. Wśród talentów, które mogą rozwinąć się pod jego skrzydłami, są Marc Albrigton i Fabien Delph; przydałby się jeszcze bramkostrzelny napastnik.
Górna połowa tabeli należy się Fulham. Po ubiegłorocznym sezonie marzeń, zakończonym finałem Ligi Europejskiej, Roy Hodgson odszedł do Liverpoolu. Po pierwsze jednak, nikogo ze sobą nie zabrał, po drugie – Mark Hughes wydaje się następcą idealnym, preferującym podobny styl gry. Schwarzer i Hangeland to największe atuty z tyłu, Zamora i Gera z przodu – jak dotąd wszyscy oni trenują na Craven Cottage, pomiędzy nimi zaś dwójka weteranów: Danny Murphy i Damien Duff; bardzo możliwe, że dojdzie wypychany z MC ulubieniec i rodak Hughesa Bellamy. Uwolnieni od męczących podróży po Europie, będą mogli skupić się na lidze – i poprawić ubiegłoroczną pozycję.
W okolicach bezpiecznego środka widziałbym również Birmingham. Jak dla mnie piłkarze Alexa McLeisha byli największą niespodzianką roku ubiegłego: typowani do spadku, namieszali w czubie. Pewnie w tym sezonie aż tak dobrze im nie pójdzie, pewnie trudno będzie powtórzyć serię dwunastu meczów bez porażki, ale na łatwy mecz na St. Andrews nikt nie powinien liczyć. Nowi w zespole, Zigić i Foster, raczej zastępują tych, co odeszli – Beniteza i Harta (zwłaszcza do bramkarzy odbudowujących swoją reputację ma szkocki menedżer szczęście); wiele zależeć będzie od znakomitej i wciąż niedostatecznie docenianej przez media pary stoperów Johnson-Dann. Co jednak w Birmingham podoba mi się najbardziej, to fakt, że nikomu tu nie zależy na byciu docenianym przez media: stara klisza, że liczy się zespół, nie indywidualności, na St. Andrews jest ilustrowana może najmocniej.
Stoke to kolejna z ubiegłorocznych niespodzianek: z łatwością uporali się z „syndromem drugiego sezonu” i nie tylko nie spadli, ale wręcz umocnili pozycję wśród angielskiej elity. Menedżer Tony Pulis zbiera komplementy od wszystkich, którym zdarzyło się gubić punkty na Britannia Stadium (czyli od wszystkich…), choć niejeden purysta będzie narzekał, że metodą na zwycięstwo zbyt często są stałe fragmenty gry (ze szczególnym uwzględnieniem wyrzutów z autu Rory’ego Delapa); są też tacy, którzy skarżą się, że z meczów przeciwko Stoke wychodzą mocno poobijani. Jakakolwiek jest prawda, Pulis ma również piłkarzy technicznych, jak Etherington czy Tuncay. Czy dla nich wyrzeknie się swoich pryncypiów, jest jednak wątpliwe: nawet jeśli statystyki mówią, że jego drużyna wypada najgorzej w statystykach posiadania piłki, liczby strzałów i celnych podań, to w kwestii zdobywanych punktów nie ma powodów do narzekań. Świetnym wzmocnieniem niedomagającej nieco linii ataku może być Kenwyne Jones, odkupiony zresztą…
…od kolejnego zespołu bezpiecznego: Sunderlandu. Sprawdzony w Premier League menadżer wzmocnił sprawdzoną ekipę (Darren Bent i Lee Cattermole jako najjaśniejsze punkty) piłkarzami również sprawdzonymi, jak Titus Bramble (w czasach Wigan przestały mu się zdarzać wpadki, z których słynął w Newcastle), i takimi, którzy mają się dopiero wypromować, jak Paragwajczyk Riveros; stratę Jonesa ma ponoć zrekompensować Asamoah Gyan. Czy uda mu się ustabilizować formę zespołu, który potrafi świetnie zacząć sezon, by potem zaliczyć serię niewytłumaczalnych wpadek? Na inaugurację mają mecz z Birmingham, więc o punkty łatwo nie będzie…
Blackburn to kolejny po Stoke zespół, z którym nikt nie lubi grać i który niewielu poza własnym miastem lubi oglądać. Szybko wykopywana do przodu piłka, rozpychający się łokciami napastnicy, skrzydłowi zdolni do teatralnych upadków w polu karnym (uważajcie na Pedersena!) – w sumie niezbyt fajna reklama, ale Sam Allardyce daje gwarancję utrzymania w lidze.
Utrzymać się powinien również West Ham, ale nic więcej. Nowi właściciele klubu mają ogromne ambicje, a niepokonany podczas meczów towarzyskich nowy menedżer Awram Grant – szansę wykazania się w normalnej pracy, gdzie do szatni nie zaglądają ani rosyjski oligarcha, ani komornik. Ale ten sezon będzie raczej sezonem przejściowym: zespół ustabilizuje pozycję w ekstraklasie, żeby w latach następnych znów spoglądać w górę. Kluczowym piłkarzem jest Scott Parker, ciekawymi transferami: znani Grantowi z poprzedniej pracy Piquionne i Ben Haim, a także Hitzlsperger, tu także brakuje przynajmniej jednego napastnika.
Po roku w Championship do ekstraklasy wraca Newcastle – i powinno w niej pozostać, co nie znaczy, że bez problemów. Chris Hughton, do którego mam wieloletnią słabość, nie został wystarczająco mocno wsparty na rynku transferowym przez kontrowersyjnego właściciela klubu – chociaż poszczęściło mu się z wolnymi transferami Dana Goslinga i Sola Campbella, a wielkie nadzieje można wiązać ze wciąż niesfinalizowanym wypożyczeniem z Marsylii Hatema Ben Arfy. Inne atuty to Kevin Nolan i Joey Barton w środku pomocy (pamiętacie tych łobuzów? założę się, że pamiętacie), Andy Carroll w ataku i Steve Harper w bramce, a także nowy etos, który zjednoczył tych, którzy zostali w klubie po spadku z ekstraklasy, i kilkadziesiąt tysięcy ludzi na trybunach. Mogłoby być lepiej, ale będzie dobrze.
Tak jak nie wierzyłem przed rokiem, tak wierzę w tym roku w utrzymanie Wolverhampton – i nie sądzę, by była to tylko trauma grudniowej porażki Tottenhamu na White Hart Lane. Po pierwsze, znaki firmowe drużyny Micka McCarthy’ego to dyscyplina, waleczność i zaangażowanie. Po drugie, w ataku mają Kevina Doyle’a, po trzecie, udało się im sprowadzić Stevena Fletchera, a zwłaszcza Stephena Hunta – dla zespołu tej klasy dawny skrzydłowy Reading i Hull to bezcenny nabytek, z poprzednich klubów świetnie wiedzący, co to znaczy walczyć o życie.
Zostały więc cztery drużyny, spośród których typuję kandydatów do spadku. Pierwszą jest Wigan, stale i wciąż utrzymujące się w ekstraklasie, promując równocześnie piłkarzy, którzy stają się gwiazdami w innych klubach. Palacios i Valencia to ostatnie przykłady, następnym kandydatem do spektakularnego transferu jest Rodallega, który, jeśli zostanie na pustawym DW Stadium, będzie głównym atutem menedżera Martineza (a następnymi mającymi się promować będą Argentyńczyk Boselli i Alcaraz z Paragwaju). Główną słabością, paradoksalnie, może być przywiązanie do ładnego dla oka, technicznego futbolu: grając w ten sposób można było wprawdzie w dobrym dniu pokonać Chelsea, Liverpool i Arsenal (ale też ponieść sromotną porażkę 9:1 z Tottenhamem w dniu gorszym), tu jednak trzeba będzie zdobywać punkty konfrontując się, powiedzmy, ze Stoke czy Blackburn. Po prostu: w walce o utrzymanie bardziej opłaca się grać łokciem niż piętą.
Tę prawdę świetnie znają w Boltonie, choć charyzmatyczny menedżer Owen Coyle pokazywał w czasach Burnley, że lubi także, kiedy jego zawodnicy rozgrywają piłkę. Zespół wzmocniła najlepsza lewa noga ekstraklasy, czyli Martin Petrow, na środku obrony wciąż bryluje reprezentant Anglii Gary Cahill, ale Kevin Davies w ataku najlepsze lata ma już za sobą. Na pewno łatwo skóry nie sprzedadzą, ale przed nimi długi ciężki sezon.
O West Bromwich Albion mówi się czasem „klub jo-jo”, czyli taki, co to ciągle spada i awansuje. Ponieważ właśnie awansowali, czas przygotowywać się do spadku. Wzmocnienia wprawdzie były (m.in. Boaz Myhill, Nicky Shorey i Steven Reid), ale wciąż niewystarczające. Menedżer, skądinąd znany z gry w Chelsea Roberto Di Matteo, próbuje ustawienia 4-2-3-1, pytanie jednak, kto ma być tym najbardziej wysuniętym. Roman Bednar nie wydaje się napastnikiem na standardy ekstraklasy (nawet w Championship więcej bramek zdobywali pomocnicy, Brunt i Dorrans), podobnie jak wielu jego kolegów. Obawiam się, że w przyszłym roku znów będą w Championship.
W przypadku Blackpool mam w tej kwestii niemal pewność. Tu awans do ekstraklasy po morderczych barażach był zdarzeniem niemal cudownym i choć dziennikarze uwielbiają menedżera Iana Hollowaya, to nikt nie żywi złudzeń, że zespół, o którym przed rokiem mówiło się, że powinien spaść z Championship, zdoła się utrzymać w ekstraklasie. Wszystko zdaje się być na „nie”: fakt, że w związku z rozbudową stadionu pierwsze mecze trzeba będzie rozgrywać na wyjeździe, pogłoski o nienajlepszej atmosferze w drużynie w związku z niewypłaconymi premiami za awans, a nawet o rezygnacji Hollowaya. Obrotów na poziomie… siedmiu milionów funtów, wydatków na pensje na poziomie… 4,8 miliona, i rekordowego transferu na poziomie pół miliona nie sposób porównywać z pozostałymi klubami Premiership. Uwielbiamy kopciuszków i chętnie im kibicujemy, ale tego wydaje się za wiele.
Krótkie było lato, eliminacje Ligi Europejskiej zaczynały się niemal natychmiast po zakończeniu mundialu, więc wybaczcie to pisanie na krótkim oddechu. Początek już za niecałą dobę: na White Hart Lane przyjeżdża Manchester City…