Archiwum autora: michalokonski

Wygrywanie we krwi

24 kwietnia 2010 roku był to dziwny dzień: kibice Manchesteru City ściskali kciuki za Manchester United, a kibice Tottenhamu za Arsenal, licząc na pomoc tradycyjnie największych rywali w walce swoich drużyn o awans do Ligi Mistrzów. Szkoda tylko, że ani Manchester City, ani Tottenham nie potrafiły pomóc same sobie.

Zwłaszcza postawą Tottenhamu można było być nieprzyjemnie rozczarowanym, mając w pamięci wygrane dopiero co mecze tej drużyny z Arsenalem i Chelsea. Wbrew buńczucznym zapowiedziom, że czas na trzeci skalp, podopieczni Harry’ego Redknappa w zasadzie nie podjęli walki, długo grając na utrzymanie bezbramkowego remisu i nie próbując nadmiernie uprzykrzać życia rywalom. Nic to, że przed meczem okazało się, iż nie zagrają Rooney (zasłużenie wybrany właśnie Piłkarzem Roku), Ferdinand i Neville, a w trakcie spotkania kontuzje lub efekty jakiegoś zatrucia wyeliminowały dodatkowo Evrę i Valencię; Tottenham po prostu zaparkował autobus na własnej połowie i tyle.

Od wczoraj zastanawiam się nad przyczynami. Kompleks Old Trafford? Założenie, że przede wszystkim trzeba pilnować tyłów, licząc na przeprowadzenie udanej kontry dopiero wtedy, kiedy zdesperowany MU będzie musiał rzucić wszystko na jedną kartę? A może powrót po dwumeczowym zawieszeniu Wilsona Palaciosa i związane z tym zmiany w ustawieniu? Z Arsenalem i Chelsea w środku pola grali Huddlestone i Modrić (ten ostatni przed wczorajszym meczem niezwykle mocno komplementowany przez Alexa Fergusona: menedżer MU mówił o najlepszych „niziołkach” w historii Premiership, wymieniając Chorwata obok Zoli, Scholesa i Juninho), a szalejącego po lewej stronie Bale’a asekurował Assou-Ekotto. Tym razem Redknapp wrócił do wcześniejszej koncepcji, z Modriciem jako nominalnym lewym pomocnikiem i Bale’m jako nominalnym lewym obrońcą, odsyłając Assou-Ekotto na prawą obronę, a Palaciosa do środka pomocy. I dwaj ostatni piłkarze zawalili ten mecz.

Nie chodzi mi tylko o rzuty karne. Palacios nie czuł gry od samego początku, kilkakrotnie tracąc piłkę na własnej połowie i faulując przy próbie jej odzyskania. Assou-Ekotto na prawej obronie tracił zbyt wiele czasu na przyjęcie piłki i przełożenie jej sobie na „właściwą” nogę. Sytuację odmieniła dobra zmiana w drugiej połowie: z wejściem Lennona (powrót po czteromiesięcznej kontuzji) powiązano przesunięcie Assou-Ekotto na lewą obronę i Bale’a na lewą pomoc. To wtedy Tottenham nie tylko wyrównał, ale miał kilka minut zdecydowanej przewagi. Problem w tym, że na manewr Redknappa Alex Ferguson odpowiedział swoim: wprowadził Machedę, zmienił ustawienie na 4-4-2 i po chwili miał efekt w postaci świetnej akcji z udziałem Naniego, którego na czystą pozycję wyprowadził, a jakże, Macheda. A potem był kolejny błąd Palaciosa i kolejny karny…
Żeby się nadmiernie nie rozgadywać: to była bolesna lekcja. Manchester United nie rzucił się do huraganowych ataków, nie forsował tempa (co musiało odpowiadać zwłaszcza Scholesowi i Giggsowi), nie odsłaniał się i cierpliwie czekał na błąd gości. Nawet jeśli cierpiało na tym widowisko, ta strategia okazała się skuteczna, zwłaszcza że po niespodziewanym wyrównaniu Tottenhamu piłkarze, którzy wygrywanie mają we krwi, nie zaczęli panikować. Chapeaux bas.

Czy Manchester City przegoni Tottenham? Kilkakrotnie pisałem, że wszystko rozstrzygnie się w bezpośrednim pojedynku, 5 maja na City of Manchester Stadium (a przecież w walce o czwarte miejsce nie można wciąż skreślać AV, choć jej dzisiejszy mecz z Birmingham był równie nieemocjonujący jak wczorajsze, jeśli nie licząc kontrowersji wokół karnego;  teoretycznie także Liverpool nie stracił jeszcze szans). Za remis z Arsenalem piłkarze Manciniego zapłacili drogo: kontuzję barku odniósł Shay Given, który nie zagra do końca sezonu, a że kontuzjowany jest także Stuart Taylor, zaś Joe Harta wypożyczono do Birmingham, MC został na ostatnie mecze tylko z niedoświadczonym Gunnarem Nielsenem (przyszłość Roberto Manciniego w rękach młodzieńca z Wysp Owczych…). Także ten mecz musiał rozczarować: mało strzałów na bramkę, przewaga Arsenalu, ale niwelowana przez dobrą grę Kolo Toure w obronie MC, osamotniony Tevez w ataku… Patrząc na grę Manchesteru City miałem wrażenie, że Harry Redknapp właśnie takiej postawy i takiego wyniku oczekiwał od swoich podopiecznych na Old Trafford, niezależnie od tego, że tzw. kibice neutralni musieli usypiać.

Cóż jeszcze? Znamy spadkowiczów, z których Hull zgubił syndrom drugiego sezonu (w pierwszym wiele klubów utrzymuje się siłą rozpędu, którego na drugi już nie wystarcza) i pewnie także niepotrzebna zmiana menedżera. Nieplanowane odejście szkoleniowca z całą pewnością pogrążyło Burnley; szkoda, bo atmosfera na Turf Moor długo dawała się porównać jedynie z atmosferą na… Fratton Park. O tym, jak mi żal Portsmouth pisałem już wystarczająco wiele razy, a ich wczorajsza pogoń za Boltonem dostarczyła kolejnych argumentów, choć informacje o rzeczywistej skali długów tego klubu również mnie podniosły włosy na głowie. Czy wiecie, że na same pensje w ubiegłym sezonie poszło 108 procent obrotów Portsmouth? Tak zarządzanego klubu nie powinno być w ekstraklasie.

Moment jest taki, że mało kto ogląda się na styl, w jakim rozgrywane są mecze: liczą się punkty. No chyba że w którejś drużynie znajdzie się piłkarz klasy Scotta Parkera – ten niesłusznie, moim zdaniem, zapomniany przez Fabio Capello pomocnik nie tylko wielokrotnie podrywał West Ham do walki o utrzymanie w lidze, ale ostatecznie o tym utrzymaniu rozstrzygnął fenomenalnym uderzeniem zza pola karnego Wigan. Albo jeśli komuś – jak Chelsea ze Stoke – zdarza się, że pogodzony już z porażką przeciwnik nagle przestaje grać i wtedy można na pełnym luzie poprawiać sobie bilans bramkowy. Chelsea, podobnie jak Manchester United, ma wygrywanie we krwi; trudno to coś zdefiniować, choć nie mam wątpliwości, że mówię o czymś, czego Arsenal, Tottenham i Manchester City wciąż nie mogą się nauczyć, a Liverpool jakoś w tym dziwnym sezonie zapomniał.

Oczywiście pięknych meczów nie spodziewamy się też w przyszłą niedzielę w Liverpoolu i za dziesięć dni w Manchesterze. Mam jednak poczucie, że styl będzie wówczas ostatnim tematem do rozmowy.

Wyścig trwa

Kibic, wiadomo: uważa swoją drużynę za najlepszą na świecie. Nie widzi fauli, popełnianych przez jej piłkarzy, natomiast dostrzega wszystkie – nawet rzekome – przewinienia rywali. Krytykuje sędziów, którzy uparcie nie chcą dyktować rzutów karnych dla jego drużyny, o czerwonych kartkach dla przeciwnika nie wspominając. Wszystko sprzysięga się przeciwko niemu: godzina rozgrywania meczu, pogoda, stan murawy, i – oczywiście – stronnicze media. Rzeczywistość dla kibica nie istnieje, żyje w świecie fantasmagorii. Strzeżcie się kibiców piszących o piłce: są kompletnie niewiarygodni.

Nie jestem typowym kibicem, choć kiedy spoglądam co jakiś czas na swoje pisanie o Tottenhamie, widzę, że również jestem niewiarygodny. Chociaż z nieco innych powodów: jako człowiek emocjonalnie związany z tą drużyną i przez ponad 20 lat przyzwyczajony raczej do spektakularnych wpadek na prostej drodze niż do zasłużonych zwycięstw odnoszonych nad najlepszymi w kraju, mam skłonność do zdecydowanego umniejszania tego, na co ją stać. Tam, gdzie inni widzą zespół zdolny do zajęcia czwartego miejsca w lidze, ja wciąż nie chcę dopuścić do siebie tej myśli, jako ostateczny argument wystawiając choćby nieświeżą lazanię, która pozbawiła Tottenham szans na awans do Ligi Mistrzów w ostatniej kolejce sezonu 2006/07.

Co nie znaczy oczywiście, że nie jestem dumny i szczęśliwy. Do licha: podobnie jak z Arsenalem we środę, wczoraj z Chelsea podopieczni Harry’ego Redknappa byli niewątpliwie lepsi, a gdyby nie rozregulowany celownik Pawluczenki i dobra postawa Czecha wynik byłby zdecydowanie bardziej efektowny niż to 2:1. Podobnie jak z Arsenalem, kluczem do sukcesu okazało się podjęcie walki w środku pola i pressing, rozpoczynany przez jednego z napastników natychmiast po utracie piłki (widać to od pierwszej minuty: Defoe lub Pawluczenko uganiający się za Mikelem, a później za Deco). Inaczej jednak niż z Arsenalem, to gospodarze od pierwszej minuty mieli więcej z gry – druga linia z Modriciem i Huddlestonem nie tylko okazała się wystarczająca do zneutralizowania liczniejszej pomocy Chelsea, ale potrafiła rozwinąć skrzydła. Gareth Bale – wspierany przez Benoit Assou-Ekotto – ganiał po lewej stronie w stylu, do którego zdołaliśmy się w ostatnich tygodniach przyzwyczaić i który słusznie przyrównuje się do Roberto Carlosa (biedny Paolo Ferreira, dawno już nikt nie zrobił z niego takiej sałatki…). Michael Dawson był nie do przejścia (Fabio Capello powinien się poważnie zastanowić, który z kapitanów – Chelsea czy Tottenhamu – zasługuje w obecnej formie na wychodzenie w pierwszym składzie reprezentacji). Pawluczenko i Defoe rozciągali obronę. Gomes, kiedy już trzeba było (bo dzięki m.in. Dawsonowi długo nie było trzeba), wykazywał się kunsztem, z którego słynął w Holandii i który wystawił na szwank w pierwszych miesiącach pobytu w Anglii (apeluję, by więcej do tego nie wracać – podobnie jak do wspominania czarnej serii meczów, których Tottenham nie mógł wygrać, bo w pierwszym składzie wychodził pewien młody Walijczyk).

Gareth Bale przyjmuje gratulacje kolegów. Fot. AFP/Onet.pl

Ta kwestia frapuje mnie od dłuższego czasu: Harry Redknapp jest jedynym trenerem drużyn z czołówki, który trzyma się systemu 4-4-2 i mimo iż zwykle oznacza to jednego zawodnika mniej w drugiej linii – ma efekty. A może to kwestia doboru ludzi? Może nieobecność Palaciosa w dwóch ostatnich meczach okazała się tak naprawdę błogosławiona, bo Modrić i Huddlestone nie tylko pokazali, że umieją bronić równie dobrze, jak ich odsunięty za kartki kolega, ale każdy z nich potrafi rozegrać piłkę w sposób, na który jego nigdy nie będzie stać? Pozytywne myślenie menedżera to coś, czego nie sposób przecenić: Redknapp zdaje się zupełnie nieprzejęty perspektywą zakwalifikowania się bądź nie do Ligi Mistrzów. Podobnie jak nie sposób przecenić ducha zespołu, wyrażającego się nie tylko w rytualnym uścisku przed meczem, ale i w podbieganiu kolegów do Gomesa z podziękowaniami za każdą udaną interwencję w derbach z Arsenalem, a w meczu z Chelsea – zbiorowymi gratulacjami dla Dawsona po kapitalnym wślizgu blokującym strzał Drobgy.

Znamienne: słowo „soft”, tyle razy używane w ostatnich latach pod adresem Tottenhamu, tym razem padło z ust Carlo Ancelottiego na określenie własnych piłkarzy. O tym, jak Chelsea nie funkcjonowała, świadczy choćby fakt, że jej włoski menedżer wykorzystał limit zmian w 45 minucie i że w przerwie posadził na ławce dwóch zawodników, którzy mieli zabezpieczać prawą flankę – właśnie tę, którą atakował Bale. A także to, że lider tej drużyny, który już w pierwszej połowie powinien dostać żółtą kartkę (ciągnął za koszulkę wychodzącego na czystą pozycję Defoe’a), w ciągu kilku minut drugiej połowy kompletnie stracił głowę i po faulu na Walijczyku musiał opuścić boisko. Pytanie też, kto tu wyglądał na zmęczonego, grającego trzeci mecz w ciągu siedmiu dni, z czego jeden z dogrywką? I kto tu mógł narzekać na osłabienia? Przypominam, że z Chelsea udało się wygrać nie tylko bez Lennona i Kinga, ale także bez Krajnczara, Jenasa, Palaciosa, Czorluki i Woodgate’a… O wykorzystany przez Defoe’a rzut karny można się oczywiście spierać (choć z punktu widzenia tych, którzy na początku tygodnia oglądali mecz Chelsea z Boltonem sprawiedliwości stało się zadość) – mnie się wydawało, że bardziej na gwizdek zasługiwało wcześniejsze sponiewieranie Bale’a przez Mikela.

Przed kilkoma tygodniami Harry Redknapp mówił o pięciu punktach, jakie Tottenham powinien zdobyć w meczach z Arsenalem, Chelsea i MU – czyli jeszcze przed wyjazdem na Old Trafford ma punkt ponad plan. Ja, zgodnie z tym, co napisałem na początku, po trzech meczach spodziewałem się dwóch punktów, i teraz znów boję się powiedzieć głośno, jak ten sezon może się jeszcze skończyć dla Kogutów.

Tym bardziej, że – niezależnie od tego, jak fantastyczną główkę zaliczył na kilkanaście sekund przed końcem meczu Paul Scholes – przyszłotygodniowy rywal Tottenhamu wczoraj długo rozczarowywał: Rooneyowi brakowało wsparcia, a jego koledzy w dobrych sytuacjach strzelali anemicznie lub niecelnie. Jak na derby Manchesteru, i mecz o taką stawkę w rywalizacji zarówno o mistrzostwo, jak i o czwarte miejsce, spotkanie na City of Manchester Stadium było mocno przeciętne (a są tacy, którzy używają słów znacznie bardziej zdecydowanych). Gospodarze – kolejny rywal Tottenhamu w najbliższych tygodniach – dużo biegali, ale ani Adebayor, ani Tevez nie dochodzili do sytuacji strzeleckich (świetny, może najlepszy w sezonie mecz Vidicia!); nie posłużyły im także dokonywane w drugiej połowie zmiany, zwłaszcza zejście dynamicznego Johnsona i najlepszego na boisku de Jonga. Goście atakowali niewielką liczbą zawodników, a to, że w drugiej linii najjaśniej błyszczał 36-letni Scholes mówi równie wiele o nim, jak o jego młodszych partnerach. Choć przecież trzeba docenić to, że trzeci raz w tym sezonie odprawili „hałaśliwych sąsiadów” w doliczonym czasie gry.

Wyniki meczów sobotnich oznaczały, że Arsenal znów może się liczyć w grze o tytuł – i liczył się, do czasu, kiedy tuż przed końcem biedny Łukasz Fabiański nie zdołał utrzymać w rękach piłki bitej z rzutu rożnego. Błąd niewątpliwy, ale Fabiański biedny, bo jego koledzy kilkanaście minut wcześniej właściwie przestali grać, po raz kolejny uzasadniając tezę, że czegoś tej drużynie brakuje, i że to coś leży bardziej w głowach zawodników niż gdziekolwiek indziej.

Trzy albo cztery mecze – tyle zostało drużynom angielskiej ekstraklasy do rozegrania. Wciąż nie wiadomo, kto będzie mistrzem, kto zajmie czwarte miejsce i kto poza Portsmouth spadnie, ba: ósmy Everton ma matematyczne szanse na przeskoczenie w tabeli siódmego Liverpoolu (to by było dopiero…). Nawet jeśli narzekamy czasem na poziom, nie możemy narzekać na emocje. Niech i tak będzie.

Futbolowa gorączka

Mecz Tottenhamu z Arsenalem był w jakimś sensie wielką metaforą kończącego się sezonu: więcej walki niż piękna, więcej wślizgów niż dryblingów, więcej błędów w defensywie (zwłaszcza przy golach gospodarzy) niż snajperskiego geniuszu. Jak zwykle emocje od pierwszej do ostatniej minuty, jak zwykle szybkie tempo i, prawie jak zwykle, niespodziewane rozstrzygnięcie. Oraz – tu wielka metafora sezonu się kończy, bo to nie był dobry rok dla angielskich arbitrów – fantastyczne sędziowanie Marka Clattenburga. Mecz toczył się o ogromną stawkę – oglądaliśmy przecież nie tylko pojedynek dwóch największych rywali z dzielnicy i miasta, i nie tylko powrót Sola Campbella na stadion, który pamięta początki jego kariery, ale także spotkanie, które miało przedłużyć lub przekreślić szanse obu zespołów na mistrzostwo Anglii (przypadek Arsenalu) i wywalczenie prawa do gry w Lidze Mistrzów (przypadek Tottenhamu). Byłem pod wrażeniem tego, do jakiego stopnia Clattenburg pozwalał uczestniczącym w meczu wysokiego ryzyka piłkarzom na starcia bark w bark, jak w każdym możliwym przypadku stosował przywilej korzyści, jak dyskretnie kontrolował przebieg wydarzeń nie zakłócając płynności gry. Najlepszy na boisku?

Benoit Assou-Ekotto, Danny Rose i Tom Huddlestone. Fot. AFP/Onet.pl

Jestem, jak wiadomo, kibicem Tottenhamu, więc musiałem odczekać paręnaście godzin, żeby zabrać się za pisanie o tym meczu bez nadużywania emocji – zwłaszcza, że kilka odrębnych zdań wypada poświęcić także Arsenalowi. Kluczy do zasłużonego zwycięstwa „mojej” drużyny widzę kilka; są to równocześnie znaki zapytania pod adresem rywali.

Po pierwsze, pozytywne myślenie menedżera. Harry Redknapp już przed meczem mówił, że nie ma znaczenia fakt, iż trzy dni wcześniej, kiedy Arsenal odpoczywał, jego piłkarze musieli ganiać pełne dwie godziny na straszliwej murawie Wembley – będą gotowi i tyle. Nie uskarżał się też, jak całkiem niedawno Benitez i Wenger, że w ciągu dziesięciu dni przyjdzie mu grać kolejno z Arsenalem, Chelsea i MU; nie oskarżał ligowego komputera, że np. sprzyja Manchesterowi City – po prostu cieszył się, że będzie mógł się sprawdzić z najlepszymi.

Pozytywne myślenie menedżera to także pozostanie przy ustawieniu 4-4-2, oznaczającym przecież przewagę jednego piłkarza Arsenalu w środku pola (Modrić i Huddlestone przeciwko Denilsonowi, Diaby’emu i Nasriemu; obaj pomocnicy Tottenhamu biegali między rywalami do utraty tchu, a ilość bloków, wślizgów i odbiorów maleńkiego Chorwata była zdumiewająca). I wreszcie pozytywne myślenie menedżera to pełny debiut w lidze (w takim meczu!) 19-letniego Danny’ego Rose’a. Szybki skrzydłowy, który dawane mu szanse do tej pory wykorzystywał mniej więcej pół na pół, w dziesiątej minucie zdobył bramkę miesiąca (z perspektywy kogoś niezaangażowanego), sezonu (z perspektywy kibica Tottenhamu) i życia (z własnej perspektywy). Można się zastanawiać, co by było, gdyby i Wenger zechciał myśleć pozytywnie; rozumiem, że nie zamierzał ryzykować zdrowiem van Persiego, ale zostawienie na ławce Walcotta wydało mi się jednak zbyt asekuranckie.

Klucz numer dwa: solidność bramkarza i defensywy. Prosty błąd Almunii przyniósł Tottenhamowi gola numer jeden, i to w momencie, kiedy goście zdawali się dominować (niezależnie od tego, jak wysoko oceniamy kunszt uderzenia Rose’a). Prosty błąd całej formacji defensywnej przy rutynowym ustawianiu pułapki ofsajdowej przyniósł gola numer dwa (niezależnie od tego, jak wysoko oceniamy kunszt podania Defoe’a) – i to minutę po przerwie, w psychologicznie najgorszym możliwym momencie meczu. Trzy zapierające dech w piersiach interwencje Gomesa po strzałach van Persiego i główce Campbella, oraz znakomita gra duetu Dawson-King (wystawienie tego drugiego od pierwszej minuty po dwumiesięcznym rozbracie z piłką również wymagało pozytywnego myślenia) unaoczniają słabe punkty w kadrze Arsenalu. Jeden Sol Campbell – do wejścia van Persiego niewątpliwie najlepszy gracz Kanonierów, pewny w pojedynkach jeden na jednego, groźny w ofensywie i nieustannie próbujący mobilizować kolegów okrzykami i gestami – nie mógł załatać wszystkich dziur.

Klucz numer trzy: głód wygranej. Nawet Arsene Wenger podkreślał, że zawodnicy gospodarzy sprawiali wrażenie świeższych i szybszych, bardziej zdeterminowanych, wygrywających więcej „drugich piłek” itd. Chętnie przyznaję, że Arsenal ostatnio – zwłaszcza po kontuzji Ramseya – imponował zaangażowaniem, wiele mówi o tym zresztą statystyka bramek strzelanych już w doliczonym czasie gry, tu jednak trafił na drużynę, której chciało się jeszcze bardziej. Pozytywny efekt półfinałowej porażki w Pucharze Anglii? Jeśli tak, dobrze to świadczy o charakterze drużyny…

Klucz numer cztery: lepsze radzenie sobie z presją. Tu znów wypada powiedzieć słówko o menedżerach. Harry Redknapp przez cały czas konsekwentnie powtarza, że jego piłkarze nic już nie muszą, za to wszystko mogą; że – zwłaszcza mając w pamięci ubiegły rok – rozgrywają fantastyczny sezon, że gdyby w sierpniu powiedziano im, iż w połowie kwietnia naprawdę będą się bić o Ligę Mistrzów, szczypaliby się nawzajem z niedowierzania. Na tym tle wystarczy przypomnieć sobie twarz Arsene’a Wengera przy każdym zbliżeniu ławki Arsenalu; ktoś w przerwie żartował, że drugiej połowy nie będzie, bo menedżer Kanonierów eksploduje w szatni, wysadzając przy okazji połowę stadionu. Szczęśliwie nie eksplodował, ba: przeprowadził bardzo dobre zmiany, choć i w tym punkcie Redknappowi należy się szacunek (w pierwszej połowie jego napastnicy grali bardzo szeroko, schodząc do boków, zmuszając do biegania stoperów i rozciągając defensywę Arsenalu – pojawienie się w drugiej połowie Gudjohnsena w miejsce Defoe’a i cofnięcie go w kierunku drugiej linii, pozwoliło grać więcej piłką, spokojniej, choć nadal czyhając na kontrę).

Przy okazji słówko rozwinięcia niewinnego, jak mi się wydawało, zdania z jednego z poprzednich wpisów, które doczekało się fundamentalnej krytyki na odwiedzanym przeze mnie blogu pewnego kibica Arsenalu: że Arsene Wenger dochodzi do kresu możliwości swojej obecnej drużyny. Zdanie niewinne, bo przecież uzasadnione przez fakty: znamy menedżera Kanonierów z wiary w rozwijanie młodych talentów i niejakiej awersji do transferów „gotowych” piłkarzy; znamy go z przywiązania do gry opartej na niezwykle kunsztownym konstruowaniu akcji (co często grozi, że będzie o jedno podanie za dużo, kiedy prosiłoby się o prostsze rozwiązania), i z większego nacisku na swobodę w ataku niż dyscyplinę w obronie. Ograniczenia tego idiomu pokazywały w minionych miesiącach nie tylko drużyny formatu MU, Chelsea czy Barcelony…

Owszem, widzę i to, że – zwłaszcza po traumie spowodowanej kontuzją Ramseya, w grze Arsenalu pojawiło się więcej kontrolowanej agresji, na którą skądinąd menedżer Kanonierów tak często się uskarżał w wydaniu rywali. Ale oprócz zmiany stylu potrzebna jest również zmiana personelu; nie ja jeden uważam, że zestawiając np. poszczególne formacje Tottenhamu i Arsenalu tylko druga linia pozostaje miejscem, gdzie Kanonierzy prezentują się lepiej – choć przydałby się im jeszcze defensywny pomocnik… Mój polemista wymienia Songa, Vermaelena, Fabregasa (czy zostanie w klubie?), Walcotta, van Persiego, Nasriego, Ramseya, Gibbsa itd., pytając, czy przestaną się oni rozwijać. Oczywiście nie, nie przestaną: każdy z nich jest fantastycznie uzdolnionym młodym człowiekiem. Tyle że oprócz pytania o piłkarski talent, jest jeszcze pytanie o charakter, o mentalność zwycięzcy – poza Campbellem i, pożal się Boże, Silvestrem, nie ma w tej drużynie ludzi, którzy wiedzieliby, jak to jest: sięgać po te największe trofea. Jeśli po raz nie wiadomo który czytam, jak Arsene Wenger mówi, że jego piłkarzom zabrakło dojrzałości – i widzę równocześnie, że średnia wieku wyjściowej jedenastki Kanonierów wyniosła 26 lat, przy – uwaga, nadchodzą „dzieci Redknappa” – średniej 25 lat pierwszego składu Tottenhamu, to, owszem, mam wrażenie, że dotychczasowa formuła pracy Wengera z drużyną zaczęła się wyczerpywać. Zwróćcie uwagę: trzon ekipy pozostaje ten sam, ci ludzie ciężko pracują ze sobą od kilku lat, czekając na sukces, który wciąż nie może przyjść. Czy nie potrzeba zmian bardziej fundamentalnych, niż sprowadzenie Chamakha? Czy Francuzowi uda się tchnąć w tych samych piłkarzy nadzieję i wiarę, że tym razem to już na pewno się uda? Pytam z sympatią i troską, bo – jak wielokrotnie podkreślałem – uwielbiam patrzeć, jak Kanonierzy rozgrywają piłeczkę po obwodzie…

I jeszcze jedno a propos: „prewencyjna cenzura” i „wstępna moderacja komentarzy” tutaj? Miko, oszalałeś?

Wielka cisza

Jedno z najbardziej nadużywanych zdań na temat piłki nożnej brzmi: „Futbol to nie jest sprawa życia i śmierci, to coś znacznie ważniejszego”. W chwilach takich jak obecna jego niestosowność bije po oczach w sposób wyjątkowo dojmujący. Futbol to tylko sport, zabawa, choćby nie wiem, jak nas zajmował na co dzień.

Wiem, że niedzielny wieczór to czas, w którym tu zaglądacie, czekając na kolejny wpis o angielskiej piłce. Dziś go nie będzie, choć pewnie byłoby o czym pisać. Istnieją rzeczy ważniejsze niż futbol, o czym przekonuje zresztą nie tylko tragedia pod Smoleńskiem: jeden z piłkarskich bohaterów dnia, Awram Grant, przyjeżdża jutro do Polski, by na terenie Auschwitz wziąć udział w Marszu Żywych…

Nadchodzi przesilenie

Nie można przegrać w ładnym stylu, można tylko przegrać – tłumaczył kiedyś Arsene Wenger swoje okropne zachowanie po którejś z porażek Arsenalu. Zdanie pasujące jak ulał do wypowiedzianej przez Alexa Fergusona kwestii „typowi Niemcy”, adresowanej skądinąd do Francuza i Holendra, czyli Francka Ribery’ego i Marka van Bommela. Frustrację Typowego Szkota można zrozumieć, choć nie sposób się z nią utożsamić. Manchester United odpadł z Ligi Mistrzów przez własne błędy, albo przez własne problemy, które błędy te pozwoliły unaocznić.

Jakież to zresztą było typowe: świetnie grająca drużyna gospodarzy zdejmuje na chwilę nogę z gazu i w pierwszej chwili gapiostwa traci bramkę, wydarza się to tuż przed przerwą, podczas której w jednej z szatni dominuje nadzieja, że wystarczy już tylko jeden gol, w drugiej zaś – rozczarowanie, że tyle pracy poszło na marne… To komunał, że przy takim wyniku kluczowe momenty meczu przychodzą kilka minut przed przerwą i kilka minut po przerwie – jeżeli wówczas prowadzenie udaje się ochronić, później powinno być już dobrze.

Ten mecz jest już jednak historią, podobnie jak udział angielskich drużyn w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów (po raz pierwszy od 2003 r. wszystkie odpadły przed półfinałami). Nie ma sensu rozpisywać się o czerwonej kartce dla Rafaela (była słuszna), ani o tym, czy warto było ryzykować z Rooneyem (sądząc z wyniku, i z tego, że Anglikowi odnowiła się kontuzja – nie warto było, choć pewnie z Berbatowem w wyjściowej jedenastce tak miażdżący początek MU nie byłby możliwy). Nie ma także sensu rozważać (choć zawsze interesująco czytać, kiedy robi to David Pleat), czy w ciągu ostatnich 30 minut można było przyjąć inną taktykę, nie oddając Bayernowi aż tyle terytorium. I nie ma sensu wracanie do pierwszego meczu – biadanie nad utratą koncentracji piłkarzy MU w ciągu ostatnich 20 minut i pytanie, czy wprowadzenie na boisko Berbatowa i Valencii było słuszne.

Faktem jest, że poza dwumeczem z Milanem zespół Fergusona w tym sezonie Champions League nie przekonywał. Faktem jest, że do obsady kilku pozycji na boisku można mieć zastrzeżenia (a wyobraźcie sobie, co by się działo, gdyby na wiele miesięcy wypadli z gry Evra i Fletcher; o życiu bez Rooneya napisano już aż za dużo). Faktem jest, że Szkot ma problem z ustabilizowaniem formy kilku piłkarzy: jeśli nawet lepiej grają Valencia czy Nani, to dramatycznie bez formy pozostaje Carrick, Berbatow zdaje się nie wierzyć w siebie, podobnie jak zdaje się nie wierzyć w niego jego trener, Scholes, Giggs i Neville nie zrobią się już młodsi, a dostający coraz częściej szanse Rafael – przy niewątpliwym talencie – nie potrafi wydorośleć. Jak mówił po wczorajszym meczu Luis van Gaal (przywołując kolejny komunał), jednym z podstawowych elementów piłkarskiego elementarza jest panowanie nad sobą: każdy piłkarz, który otrzymał żółtą kartkę musi wiedzieć, że w przypadku drugiej wyleci z boiska.

Zostajemy z pytaniami. O końcówkę sezonu Manchesteru United, tracącego do Chelsea dwa punkty. O zdrowie Wayne’a Rooneya (w weekend z Blackburn pewnie nie zagra). O przebudowę drużyny po sezonie – zwłaszcza o przyszłość Carricka, Berbatowa, Andersona, Owena oraz seniorów. I najważniejsze, a propos seniorów: o wolę Alexa Fergusona, by zrobić to wszystko jeszcze raz.

W kwestii wczorajszej – czy liga angielska wciąż jest najmocniejsza – odpadnięcie Manchesteru hipotezę moją raczej wzmacnia, a do listy tych, którzy wyjechali, wypada dopisać Robbena. Kolejne argumenty ćwierknął mi Rafał Stec: „Mniej wielkich meczów, drużyny z czołówki pełne skaz, nie ma już TAMTEGO Manchesteru, nie ma supergrupy jak tamta niezniszczalna Chelsea i jak zniewalający Arsenal »niezwyciężonych«”. I to pewnie pytanie najciekawsze: o kształt posezonowego przesilenia, które niewątpliwie czeka drużyny dotychczasowej Wielkiej Czwórki, niezależnie od tego, które miejsce zajmą na koniec sezonu. Nie tylko ze względu na mundial, czeka nas wyjątkowo gorące lato: zapowiedzi zakupów płyną z obozów Chelsea i Arsenalu, a gołym okiem widać, że również MU i Liverpool będą musiały się wzmocnić. Czy będą miały za co i czy ci najbardziej pożądani będą chcieli przyjść akurat do nich, to zupełnie inna kwestia.

Czy liga angielska wciąż jest największa

To jest hipoteza mocno robocza i nie całkiem przemyślana, ale w końcu od czego ma się bloga, jak nie od stawiania hipotez roboczych i nie całkiem przemyślanych. Głosi ona mianowicie wyczerpywanie się hegemonii ligi angielskiej w piłkarskiej Europie.

Dowody? Nie tylko odpadnięcie Liverpoolu w fazie grupowej, Chelsea w jednej ósmej, a Arsenalu w ćwierćfinale Ligi Mistrzów (wcale nie jest powiedziane, że w ślady Kanonierów nie pójdą dziś Czerwone Diabły…), chociaż w ostatnich latach przywykliśmy do intensywniejszej obecności angielskich zespołów w najlepszej ósemce i najlepszej czwórce Champions League. Także stopniowe wypłukiwanie z Wysp najlepszych piłkarzy. Wszystko jedno: z powodów podatkowych, emocjonalnych czy sportowych, w tym sezonie Premier League straciła Ronaldo i Xabiego Alonso, wcześniej osłabiło ją m.in. odejście Henry’ego, za kilka miesięcy wyjadą zapewne Fabregas i Mascherano. Najlepszy piłkarz świata ani myśli ruszać się z Barcelony, oferty z Anglii odrzucali Kaka, Ribery, Benzema czy David Villa, nie grają tu Iniesta, Xavi, Ibrahimović czy Eto’o, a miejscowe gwiazdy – jak Lampard, Ferdinand, Terry, Cole czy Essien – stopniowo się starzeją, mają kłopoty ze zdrowiem lub z aferami w życiu osobistym. Wspaniały wyjątek Rooneya, obawiam się, wiosny nie czyni, podobnie jak szalone zakupy szejków z Manchesteru City (Robinho, zresztą, furory nie zrobił i już się spakował)…

Angielskim zespołom brakuje także kolejnego zastrzyku myśli szkoleniowej: wyjechali Mourinho i Hiddink, sir Alex jest coraz bliżej emerytury, Arsene Wenger i Rafa Benitez wyraźnie dochodzą do kresu możliwości swoich obecnych drużyn, a Roberto Mancini to jednak nie ta skala. Co znajduje, oczywiście, przełożenie na boisku – nie tylko w szokującej dysproporcji, jaka ujawniła się zwłaszcza w pierwszej połowie meczu Arsenalu z Barceloną na Emirates, ale również podczas ubiegłorocznego finału Ligi Mistrzów w Rzymie. W samej lidze, owszem, emocji nie brakuje, a finisz zapowiada się pasjonująco, ale – to kolejna hipoteza mocno robocza, potrafiłbym jednak jej bronić – czy również nie dlatego, że sztuka gry obronnej znajduje się w odwrocie? Przewodząca w tabeli Chelsea tracąca bramki ze stałych fragmentów gry… świat stracił swój porządek.

I argument z innego porządku: pieniądze. Mało który klub jest zarządzany równie wzorowo jak Tottenham pod rządami prezesa Levy’ego. Jeden już upadł, kilka – w tym teoretycznie największe – ma długi, u wielu byłby poważny problem z wcieleniem w życie przygotowywanych przez UEFA zasad finansowego fair play. Kibice tracą cierpliwość, szykujący się do kampanii wyborczej rząd kombinuje, jak tu zwiększyć ich wpływ na kluby…

No dobra. Mocno wierzę, że znajdziecie wystarczająco dużo kontrargumentów, by uśmierzyć mój niepokój. Oczywiście nie od rzeczy byłoby również, gdyby Manchester United bez Wayne’a Rooneya w wyjściowej jedenastce odprawił dziś z kwitkiem Bayern…

Bez serca i płuc

Cztery mecze, cztery odrębne narracje, cztery różne stopnie emocji – za każdym razem jednak dość wysokich, cztery częściowe odpowiedzi, będące kolejnymi przybliżeniami odpowiedzi ostatecznej. Nie po kolei, chaotycznie, zmagając się z jakimś paskudnym wirusem (za wszystkie językowe niedoróbki w tym tekście winę ponosi towarzysz paracetamol), przyjrzałem się meczom MU-Chelsea, Tottenham-Sunderland, Arsenal-Wolves i Burnley-MC.

Zdania pierwsze i najważniejsze wypada poświęcić oczywiście spotkaniu na szczycie. Czy Chelsea wywiozła z Old Trafford tytuł mistrzowski? Uważam to za prawdopodobne, choć nie przesądzone, bo przed obiema drużynami mecze m.in. z Tottenhamem (MU będzie miał łatwiej – zagra u siebie, Chelsea w derbach Londynu może stracić co najmniej dwa punkty, a musi jeszcze grać na Anfield Road). Z drugiej strony może byłoby to nawet sprawiedliwe: bilans bezpośrednich spotkań lidera z innymi pretendentami to cztery zwycięstwa. Wczoraj zespół Ancelottiego wydał się mniej zmęczony – nie tylko dlatego, że wystąpili piłkarze tacy jak Deco, Joe Cole, Ferreira czy Żirkow, przez większość sezonu raczej poza składem, ale również dlatego, że ich przeciwnicy byli równie zaawansowani wiekowo (oba zespoły: średnia 31 lat), a przecież musieli grać w środku tygodnia.

Manchester United, pozbawiony swojego serca i płuc, czyli Wayne’a Rooneya, wydawał się nie mieć koncepcji na rozciągnięcie defensywy gości. Spór o gola ze spalonego uważam za bezprzedmiotowy: owszem, w momencie podania Drogba znajdował się o blisko metr za obrońcami, po pierwsze jednak – nawet i po tym zdarzeniu MU miał okazję do wyrównania (Berbatow w końcówce), po drugie – były też kluczowe decyzje sędziów po myśli gospodarzy (Neville wywracający Anelkę w polu karnym), po trzecie zaś i najważniejsze, spór ten przykrywa kwestię nieprzykrywalną: Chelsea była zdecydowanie lepszym zespołem, grającym w sposób niewiarygodnie zdyscyplinowany i mającym kilku piłkarzy (jeszcze raz Malouda, na chwilę przed kluczowym podaniem do Cole’a odbierający piłkę Berbatowowi przed własnym polem karnym, ale też Cole czy rozbijający wiele ataków MU Mikel) w świetnej dyspozycji – słowem: zwyciężyła zasłużenie.

Ancelotti zaimponował mi decyzją o posadzeniu Drogby na ławce; wiem, że Anelkę można po tym meczu krytykować za postawę pod bramką van der Sara, jednak jego częstsze schodzenie do drugiej linii i pokazywanie się kolegom do podań, dawało Chelsea w tej strefie boiska wyraźną przewagę – zwłaszcza w pierwszej połowie, zgodnie z przewidywaniami przypominającej trenerską partię szachów.

O Berbatowa toczyliśmy tu spory niejednokrotnie; chętnie przyznaję, że nie dostawał zbyt wielu piłek od pomocników, ale też mam wrażenie, że sam ich nie szukał – nie schodził do drugiej linii czy do skrzydła, wyciągając za sobą obrońcę i robiąc w ten sposób miejsce któremuś z pomocników. Zapewne nienajlepiej czuł się w tym ustawieniu (kiedy wszedł Macheda i MU przeszło na 4-4-2, zaczęło to wyglądać lepiej), ale to nie cała odpowiedź. Ktoś oceniający jego występ napisał, że wydawało się, jakby Bułgar bardziej koncentrował się na zdobyciu niewiarygodnie efektownej czwartej bramki niż na wywalczeniu pierwszej. „Chelsea to nie Hollywood, tu się ciężko pracuje” – mówił po meczu Malouda. To samo można powiedzieć o Manchesterze w kontekście Berbatowa. Czy Rooney dałby się wywrócić tyle razy co Bułgar?

Mecz Sunderlandu z Tottenhamem był niebywały z mnóstwa powodów. Po pierwsze, gol już w pierwszej minucie, po drugie trzy karne Darrena Benta, z których dwa obronił Heurelho Gomes, po trzecie udany odwet dawnych piłkarzy Tottenhamu (nie tylko Bent, po którego zmarnowanej „setce” w meczu z Portsmouth Harry Redknapp powiedział kiedyś, że strzeliłaby to nawet jego żona, ale także Malbranque), po czwarte – kiedy goście po golu Croucha walczyli o wyrównanie, przepiękną bramkę z woleja zdobył Zenden. Tego właśnie punktu na koniec sezonu gościom najprawdopodobniej zabraknie; szkoda, bo w przypadku porażki z Sunderlandem mam wrażenie, że było po prostu o jedną kontuzję za dużo. Wcześniejszej serii pięciu zwycięstw Tottenhamu towarzyszyły urazy Lennona, Defoe’a, Kinga, Woodgate’a, Jenasa, Bentleya i Huddlestone’a. Wszyscy okazywali się zastępowalni – organizacja gry w defensywie posypała się dopiero, gdy wypadł Michael Dawson (a przy okazji również Czorluka). Kaboul i Bassong swój fach wprawdzie znają, ale każdy z nich woli być „tym drugim”, orientującym się na bardziej doświadczonego kolegę; obaj też nigdy wcześniej ze sobą nie grali. Z obozu Tottenhamu dochodzą wieści o wracającym do zdrowia Lennonie, ale (wypowiem zdanie z punktu widzenia kibiców tego zespołu heretyckie) kluczem do walki o pierwszą czwórkę wydaje mi się dyspozycyjność Kinga i Dawsona, a może też Huddlestone’a – bardziej niż błyskotliwego skrzydłowego. Skądinąd plaga kontuzji, jaka w ostatnim czasie dotyka niemal wszystkie zespoły, każe jeszcze raz wrócić do kwestii przerwy zimowej: wiele urazów wynika ze zmęczenia materiału, eksploatowanego ponad miarę od sierpnia i w kwietniu będącego już na skraju wytrzymałości.

Wilkom powiał wiatr w oczy: jeszcze jeden świetny mecz wyjazdowy tej drużyny, z rewelacyjnym Hahnemannem w bramce, mógł zakończyć się zdobyczą punktową, w dodatku sędzia po faulu Karla Henry’ego na Rosickym powinien był poprzestać na żółtej kartce. Niemniej Arsenal po raz kolejny w tym sezonie złamał opór rywala w doliczonym czasie gry i wciąż pozostaje w walce o tytuł (on również będzie musiał pojechać na White Hart Lane…). Zachwytów jego grą nie było (bywał niezdecydowany pod bramką lub nieskuteczny – jak to Arsenal); wolą walki i determinacją – owszem.

Zachwyty musiały się natomiast pojawić podczas meczu Manchesteru City na Turf Moor: prowadzić 0:3 w siódmej minucie to rzadkie osiągnięcie, nawet jeśli Burnley po odejściu Owena Coyle’a nieuchronnie zmierza do Championship. Z czterech interesujących mnie meczów ten wydaje się jakoś najprostszy: ot, jednostronny popis ofensywnej gry, absolutna dominacja i komfort zakłócany jedynie przez ulewny deszcz. Manchester City zrobił swoje, także w sensie zbliżenia się do Tottenhamu w kwestii bilansu bramkowego. Patrząc na mecze, które pozostały im do końca, równie łatwych nie będzie (MU, AV i, a jakże, Tottenham u siebie, Arsenal na wyjeździe). Z drugiej strony mając w takiej formie Adebayora i Teveza, nadmiernie martwić się nie muszą. Kluczowy mecz na City of Manchester Stadium odbędzie się 5 maja.

La Capella de Catalunya

Tym razem słuch zawiódł Jordiego Savalla. Nie, właściwie nie słuch, bardziej instynkt kibicowski (choć może na to samo wychodzi). Zgadzać się na koncert w dniu, w którym inna legenda Katalonii mierzyć się będzie z Arsenalem i zmuszać tym samym nieszczęśników przypominających niżej podpisanego do podejmowania dramatycznych wyborów? Zanim Savall przyjął zaproszenie na festiwal Misteria Paschalia mógł przecież rzucić okiem na kalendarz rozgrywek i zaproponować przesunięcie krakowskiego koncertu, powiedzmy, na czwartek…

Misteria Paschalia to barokowa Liga Mistrzów; przyznam, że mając dzisiejszą wiedzę nie żałuję wczorajszej decyzji o postawieniu na pojedynek Miłości Ziemskiej z Niebiańską w oratorium Caldary zamiast na starcie Rooneya z Gomezem. Dziś jednak postanowiłem nie iść na Savalla: wybieram futbol, zresztą w przekonaniu, że nie oddalę się nadmiernie od sztuk pięknych. Arsene Wenger, pytany przed sezonem o Barcelonę, porównywał oglądanie gry Katalończyków do kontemplowania malarstwa. Kibice Arsenalu nieraz znajdowali się w podobnych rejestrach patrząc na swój zespół. Pisałem o tym już kilka razy: żadna inna drużyna na świecie nie gra dziś w piłkę tak pięknie jak te dwie.

Pięknie, co w przypadku Barcelony nie znaczy nieekonomicznie. Liga ligą, oglądałem ten zespół podczas przedsezonowego meczu towarzyskiego z Tottenhamem i do dziś mam wrażenie, że podobnej lekcji pressingu w życiu nie widziałem. Wszyscy słusznie zachwycają się podaniami Xaviego czy Iniesty (tego drugiego ma dzisiaj zabraknąć), ale równie intrygująca jest postawa drugiej linii Barcelony, kiedy piłkę próbują rozegrać przeciwnicy. Wszystko jedno – duzi Busquets, Keita i Yaya Toure czy mały Xavi, pomocnicy Barcy biegają dookoła rywali, próbując wślizgów i przepchnięć tak długo, aż piłkę odzyskają i zaczną znów wymieniać te swoje dziesiątki podań. Są zresztą i takie mecze (żeby daleko nie szukać: weekendowy z Mallorcą), kiedy Katalończycy odchodzą od swoich pryncypiów: nie grają pięknie, tylko pragmatycznie. I mają efekty.
Arsene Wenger mówi jednak, że on ze swoich zasad nie zrezygnuje: Kanonierzy mają nie kombinować z taktyką, jak np. Chelsea przed rokiem, tylko grać swoją piłkę, otwartą, ofensywną i również opartą na dużej liczbie podań. Punkt dla niego: żeby oddać pole przeciwnikowi i cierpliwie czekać na swoją szansę, trzeba mieć tak doświadczoną drużynę jak wówczas Guus Hiddink; Wenger przyznaje, że w podobnej sytuacji jego chłopcom zabrakłoby koncentracji i poczucia pewności siebie (nabierają go właśnie wtedy, kiedy sami utrzymują się przy piłce). Z drugiej strony strategia „na otwarcie” oznacza ryzyko kontry – piłki do Messiego, którego w takiej sytuacji sam Clichy z pewnością nie powstrzyma; jeśli dyskutujemy tu czasem o Alexie Songu, to nie ulega wątpliwości, że przed defensywnym pomocnikiem Arsenalu egzamin największy z dotychczas zdawanych w życiu…

Czy będzie pięknie? Pięknie miało być już przed czterema laty, w finale Ligi Mistrzów, ale czerwona kartka dla Lehmanna dramatycznie odmieniła scenariusz. Z punktu widzenia Arsenalu wiele zależy do tego, jak wiele pracy będzie miał mocno niepewny Almunia, czy wykuruje się Fabregas i kto oprócz Vermaelena wystąpi na środku obrony (wczoraj Gallas wziął udział w treningu). Z punktu widzenia Barcelony niezastępowalnych piłkarzy nie ma, o czym również można się było przekonać podczas meczu z Tottenhamem: system działał, niezależnie od tego, który z klocków Guardiola akurat wyjmował.

System, jak widać, interesuje mnie bardziej niż rola jednostek, nawet tak wielkich jak Leo Messi. Podejrzewam, że wiąże się to z moją słabością do dyrygentów. Mam nadzieję, że oklaskiwanie Guardioli będzie też sposobem oddania hołdu Savallowi.

Pożegnanie z diamentem

Oczekuj nieoczekiwanego. Podejrzewam, że używałem tego zdania co najmniej kilkakrotnie w ciągu ostatnich miesięcy, a jeśli nie używałem, to pewnie powinienem był. Zaledwie kilka dni temu prasa rozpisywała się na temat presji, pod którą znalazł się Carlo Ancelotti po odpadnięciu z Ligi Mistrzów i niespodziewanym remisie w Blackburn. Co będzie pisała teraz, kiedy skazywana na posezonowe rozpędzenie drużyna, w dodatku bez Drogby, za to z wyjątkowo w ostatnich tygodniach nieprzekonującym Anelką w ataku, rozgromiła jeden z najlepszych zespołów tej ligi?

Nie potrafię się przejąć rozmiarami zwycięstwa Chelsea, tak samo jak nie potrafiłem się przejąć pogromem, jaki Tottenham urządził jesienią piłkarzom Wigan. Takie wyniki nie muszą oznaczać tego, że jedna z drużyn jest mistrzowskiej formie, druga zaś nadaje się do degradacji – po prostu tego konkretnego dnia, w tym konkretnym momencie na kilkanaście minut przestały obowiązywać normalnie rządzące tym światem prawidła. Przez pół godziny mecz jest w miarę wyrównany, po blisko godzinie, gdy pada trzeci gol dla Chelsea, AV kapituluje. Gospodarzom udaje się wszystko, goście plączą się im pod nogami, marząc, by koszmar skończył się jak najszybciej. „Zająć czwarte miejsce? – pytał retorycznie Martin O’Neill, kiedy było już po wszystkim. – Po takim występie można zająć czterdzieste czwarte”.

Smutek menedżera Aston Villi rozumiem – to już któryś sezon z rzędu, w którym jego piłkarzom zaczyna brakować dynamiki w drugiej połowie rozgrywek. Od czasu kiedy w końcu stycznia pokonywali Fulham na Craven Cottage, zawodnicy O’Neilla grają w kratkę, a w marcu ich kłopoty stały się wręcz przysłowiowe – gdyby nie wygrana z Wigan, kolejny raz zakończyliby swój feralny miesiąc bez wygranej. Może i w tym przypadku fortuna się odwróci i czuł się będę jak dziennikarze dopiero co skazujący Ancelottiego na odstrzał, ale napiszę to: może Martin O’Neill powinien przeanalizować sposób, w jaki przygotowuje drużynę do sezonu.

Chelsea w dwóch meczach zdobyła 12 bramek – przyjemnie teraz odpoczywać tydzień, czekając na mecz z MU, męczący się po drodze w Lidze Mistrzów. A przecież kłopoty, które tak ponoć trapiły ten zespół, bynajmniej nie zniknęły. Piłkarze Ancelottiego nie zrobili się młodsi, Ashley Cole czy Essien cudownie nie ozdrowieli, Joe Cole czy Deco nie przestali myśleć o przyszłości, leżącej zapewne poza Stamford Bridge, dylemat Anelka i Drogba w duecie czy w tercecie nie został rozstrzygnięty. Jeśli mecz z Aston Villą coś potwierdził, to zapewne fakt, że ci piłkarze stworzeni są do gry w systemie 4-3-3 (w „diamencie” męczył się nie tylko Lampard) i że Florian Malouda słusznie dostawał kredyt zaufania od kolejnych menedżerów. Bodaj nigdy w karierze Francuz nie zdobył tylu bramek co teraz, we wciąż przecież niezakończonym sezonie, a przecież w jego grze bardziej niż o bramki chodzi o – coraz bardziej udane – ostatnie podania. Warto pamiętać o Maloudzie, rozpisując się o kolejnych rekordach Franka Lamparda (100 gol w Premier League, 151 bramka w barwach Chelsea – został właśnie trzecim najlepszym strzelcem w historii klubu, w szóstym kolejnym sezonie strzelając więcej niż 20 goli).

W sobotę, poza meczem z Chelsea, ciśnienie podniosło mi się jeszcze kilka razy: kiedy przeczytałem w jednej z gazet porównanie Garetha Bale’a do Roberto Carlosa (zwycięstwo Tottenhamu rutynowe, gra młodego Walijczyka zaiste fenomenalna, a skoro wspomniałem o ustawieniu Chelsea: uświadomiłem sobie, że poza Kogutami żadna z drużyn angielskiej czołówki nie gra w systemie 4-4-2), kiedy zobaczyłem, że West Ham przegrał u siebie ze Stoke (całkiem niewykluczone, że Zola pożegna się z posadą jeszcze przed zakończeniem sezonu; po tej porażce i zwycięstwie Hull nad Fulham, widmo spadku zaczyna zaglądać na Upton Park), a przede wszystkim kiedy ujrzałem twarz Arsene’a Wengera po meczu z Birmingham. Jesteśmy już w tym momencie sezonu, że na odrobienie takich strat może nie starczyć czasu, a to już drugi raz w ciągu ostatnich trzech lat Kanonierzy tracą tu komplet punktów w ostatniej minucie. Właśnie świadomością wymykającej się szansy tłumaczę sobie fakt, że podczas rozmowy z dziennikarzami menedżer Arsenalu eksplodował (zdarzyło mu się nawet wulgarne przekleństwo), kolejny raz narzekając na brutalną grę rywali. Fakt: faul Gardnera na Fabregasie nie wyglądał ładnie, choć piłkarze Wengera tym razem odpłacali pięknym za nadobne (skądinąd nie była to dobra kolejka dla sędziów: Martin Atkinson nie zauważył straszliwego faulu Vidicia na Elmanderze, a Mike Dean dał się nabrać na nurkowanie Martina Olssona w polu karnym Burnley). Doprawdy, nie sędziowanie i nie polowanie na kości podopiecznych powinno być podstawowym zmartwieniem Francuza, ale forma bramkarzy – a zapewne także kompetencje szkoleniowca, który z nimi pracuje.

Wypada zakończyć mistrzami Anglii, szykującymi się do meczu z Bayernem. Dla nich dziś same dobre wiadomości: kontuzja Robbena, forma Berbatowa, Naniego i van der Sara, oferty nowych kontraktów dla grupy podstawowych piłkarzy i deklaracje o zamrożeniu cen biletów na Old Trafford, a wreszcie – ligowe zwycięstwo odniesione bez Wayne’a Rooneya i Rio Ferdinanda, i również niezłym stosunkiem bramek. Zważywszy na spłaszczenie tabeli najważniejsze przykazanie dla wszystkich drużyn z czołówki brzmi: strzelać, strzelać jak najwięcej.

PS Fernando Torres jest wielkim piłkarzem. Dlaczego takich bramek nie oglądaliśmy w tym sezonie częściej?

Czas na matematykę

Lubię takie poranki. Drużyna, której kibicuję, wciąż na czwartym miejscu, a wczoraj zapewniła sobie awans do półfinału Pucharu Anglii. Gazety komplementują piłkarzy i menedżera, kontuzjowani wracają do zdrowia, rywale gubią punkty, słońce za oknem, smakuje kawa. No dobra, wystarczy. W weekend podobno idzie załamanie pogody.

Komplementować naprawdę jest za co, bo Harry Redknapp, niezadowolony z przebiegu wydarzeń w pierwszej połowie ćwierćfinałowego meczu z Fulham, w przerwie podjął dwie odważne decyzje personalne, a po ośmiu minutach drugiej połowy – kolejną, najbardziej ryzykowną, ale też najbardziej udaną. Zejścia Assou-Ekotto i wprowadzenia Huddlestone’a można się było spodziewać (Bale cofnął się wówczas na lewą obronę, a Modrić zastąpił go na lewej pomocy, robiąc miejsce w środku Huddlestone’owi), zaskoczeniem było natomiast zdjęcie znakomitego ostatnio Krajnczara i danie szansy Bentleyowi, który wszak… zdobył gola w pierwszym kontakcie z piłką. Tottenham zyskał potrzebny rozpęd, a kiedy w 53 minucie kontuzji doznał Czorluka, Redknapp postanowił niczego nie hamować: w miejsce prawego obrońcy wprowadził Pawluczenkę, wracającego dopiero do zdrowia, podobnie zresztą jak dwaj poprzedni rezerwowi. Palacios przeszedł na prawą obronę, Gudjohnsen cofnął się do drugiej linii i… hulało: najpierw po kapitalnym podaniu Bentleya Pawluczenko z woleja zdobył swoją dziewiątą bramkę w ośmiu meczach, a potem nastąpiła akcja w stylu Arsenalo-Barcelony. Piłkarze Tottenhamu wymienili ze trzydzieści podań, w tym niejedno z pierwszej piłki, aż w końcu wszystko zaczęło się toczyć równocześnie: Gudjohnsen zagrał do Modricia i popędził w pole karne Fulham, koledzy z ataku rozbiegli się, żeby zrobić mu miejsce, Islandczyk podciął piłkę nad wychodzącym Schwarzerem i zdążył wepchnąć ją do siatki, uprzedzając rozpaczliwą interwencję obrońcy.

Na trybunach siedział Fabio Capello – podejrzewam, że przyglądał się Bobby’emu Zamorze, który mimo kłopotów z żołądkiem zagrał dobre spotkanie, ale nie zdziwiłbym się, gdyby do jego notesu trafiło też kilka zdań o Bentleyu. Szczęście Redknappa polega m.in. na tym, że kiedy kluczowi zawodnicy łapią kontuzje, sfrustrowani siedzeniem na ławce zmiennicy przestają robić miny i dają z siebie wszystko. Tak było z Pawluczenką, tak jest z Bentleyem, na długie miesiące wypchniętym z wyjściowej jedenastki przez Lennona. Jego wczorajszy występ robił wrażenie kompletnego: gol z rzutu wolnego (i kilka innych udanych stałych fragmentów), asysta (i kilka innych dobrych dośrodkowań), a poza tym rajdy prawą stroną, drybling, kiedy trzeba przetrzymanie piłki, kiedy trzeba powrót do obrony i wsparcie udanym wślizgiem nieogranego na pozycji obrońcy Palaciosa. Kolejny raz dobrze zagrał Bale, parę udanych interwencji miał Gomes, a Gudjohnsen – jeszcze jeden, który wykorzystał szansę pojawiającą się w związku z kontuzjami kolegów – robił wrażenie, jakby od czasów jego gry w Chelsea minęły tygodnie, nie lata. Zawsze lubiłem piłkarzy, będących formalnie napastnikami, faktycznie jednak grających między liniami, rozdzielających piłki, robiących miejsce pomocnikom, sprawiających każdym ruchem gigantyczne kłopoty kryjącym ich obrońcom (inne przykłady to Sheringham i, oczywiście, Cantona).

Wieści z innych stadionów – porażka Manchesteru City u siebie z Evertonem i remis Aston Villi z Sunderlandem – mimo wszystko zaskakują. Zwłaszcza wynik MC, którego do wczoraj miałem za faworyta wyścigu o czwarte miejsce, przez blisko rok niepokonanego na własnym stadionie. Patrząc na skrót odnosiłem wrażenie, że piłkarzy Manciniego (a i samego Manciniego, za gwałtowne starcie z Moyesem odesłanego na trybuny) zjadła presja: przez długie minuty radzili sobie przecież bardzo dobrze, zwłaszcza Tevez i nierówny ostatnio Barry. Czy tak już teraz będzie? Szejkowie oczekują Ligi Mistrzów już w tym sezonie – i to właśnie może tłumaczyć narastającą nerwowość piłkarzy i trenera. O’Neill i Redknapp z pewnością nie czują takiej presji jak Benitez i Mancini.

Jeszcze przed wczorajszymi meczami wypełniłem sobie na stronie BBC tabelkę umożliwiającą typowanie rezultatów do końca sezonu – i wyszło mi, że to piłkarze MC zajmą czwarte miejsce. Spodziewałem się jednak, że pokonają Everton. Strach powiedzieć głośno, ale po tej porażce wychodzi mi, że i Tottenham, i City zakończą sezon z tą samą liczbą punktów, a lepszy stosunek bramek ma w tej chwili zespół z White Hart Lane. Wiele rozstrzygnie się w bezpośrednim meczu na City of Manchester Stadium; wiele, a nie wszystko, bo przecież AV i – zwłaszcza – Liverpool będą do końca deptać po piętach.

Podobnie zresztą jak w walce o mistrzostwo Anglii: z mojej tabelki wynika, że na koniec sezonu między pierwszą trójką będzie punkt różnicy i zadecydują bramki. W tym sensie wczorajsze ostre strzelanie Chelsea może się okazać bezcenne – piłkarze Ancelottiego tracą wprawdzie punkt do MU, ale stosunek bramek mają identyczny. Coraz więcej w tych rozważaniach matematyki, ale tak już teraz będzie. Mecze, punkty, bramki, mecze, punkty, bramki…