24 kwietnia 2010 roku był to dziwny dzień: kibice Manchesteru City ściskali kciuki za Manchester United, a kibice Tottenhamu za Arsenal, licząc na pomoc tradycyjnie największych rywali w walce swoich drużyn o awans do Ligi Mistrzów. Szkoda tylko, że ani Manchester City, ani Tottenham nie potrafiły pomóc same sobie.
Zwłaszcza postawą Tottenhamu można było być nieprzyjemnie rozczarowanym, mając w pamięci wygrane dopiero co mecze tej drużyny z Arsenalem i Chelsea. Wbrew buńczucznym zapowiedziom, że czas na trzeci skalp, podopieczni Harry’ego Redknappa w zasadzie nie podjęli walki, długo grając na utrzymanie bezbramkowego remisu i nie próbując nadmiernie uprzykrzać życia rywalom. Nic to, że przed meczem okazało się, iż nie zagrają Rooney (zasłużenie wybrany właśnie Piłkarzem Roku), Ferdinand i Neville, a w trakcie spotkania kontuzje lub efekty jakiegoś zatrucia wyeliminowały dodatkowo Evrę i Valencię; Tottenham po prostu zaparkował autobus na własnej połowie i tyle.
Od wczoraj zastanawiam się nad przyczynami. Kompleks Old Trafford? Założenie, że przede wszystkim trzeba pilnować tyłów, licząc na przeprowadzenie udanej kontry dopiero wtedy, kiedy zdesperowany MU będzie musiał rzucić wszystko na jedną kartę? A może powrót po dwumeczowym zawieszeniu Wilsona Palaciosa i związane z tym zmiany w ustawieniu? Z Arsenalem i Chelsea w środku pola grali Huddlestone i Modrić (ten ostatni przed wczorajszym meczem niezwykle mocno komplementowany przez Alexa Fergusona: menedżer MU mówił o najlepszych „niziołkach” w historii Premiership, wymieniając Chorwata obok Zoli, Scholesa i Juninho), a szalejącego po lewej stronie Bale’a asekurował Assou-Ekotto. Tym razem Redknapp wrócił do wcześniejszej koncepcji, z Modriciem jako nominalnym lewym pomocnikiem i Bale’m jako nominalnym lewym obrońcą, odsyłając Assou-Ekotto na prawą obronę, a Palaciosa do środka pomocy. I dwaj ostatni piłkarze zawalili ten mecz.
Nie chodzi mi tylko o rzuty karne. Palacios nie czuł gry od samego początku, kilkakrotnie tracąc piłkę na własnej połowie i faulując przy próbie jej odzyskania. Assou-Ekotto na prawej obronie tracił zbyt wiele czasu na przyjęcie piłki i przełożenie jej sobie na „właściwą” nogę. Sytuację odmieniła dobra zmiana w drugiej połowie: z wejściem Lennona (powrót po czteromiesięcznej kontuzji) powiązano przesunięcie Assou-Ekotto na lewą obronę i Bale’a na lewą pomoc. To wtedy Tottenham nie tylko wyrównał, ale miał kilka minut zdecydowanej przewagi. Problem w tym, że na manewr Redknappa Alex Ferguson odpowiedział swoim: wprowadził Machedę, zmienił ustawienie na 4-4-2 i po chwili miał efekt w postaci świetnej akcji z udziałem Naniego, którego na czystą pozycję wyprowadził, a jakże, Macheda. A potem był kolejny błąd Palaciosa i kolejny karny…
Żeby się nadmiernie nie rozgadywać: to była bolesna lekcja. Manchester United nie rzucił się do huraganowych ataków, nie forsował tempa (co musiało odpowiadać zwłaszcza Scholesowi i Giggsowi), nie odsłaniał się i cierpliwie czekał na błąd gości. Nawet jeśli cierpiało na tym widowisko, ta strategia okazała się skuteczna, zwłaszcza że po niespodziewanym wyrównaniu Tottenhamu piłkarze, którzy wygrywanie mają we krwi, nie zaczęli panikować. Chapeaux bas.
Czy Manchester City przegoni Tottenham? Kilkakrotnie pisałem, że wszystko rozstrzygnie się w bezpośrednim pojedynku, 5 maja na City of Manchester Stadium (a przecież w walce o czwarte miejsce nie można wciąż skreślać AV, choć jej dzisiejszy mecz z Birmingham był równie nieemocjonujący jak wczorajsze, jeśli nie licząc kontrowersji wokół karnego; teoretycznie także Liverpool nie stracił jeszcze szans). Za remis z Arsenalem piłkarze Manciniego zapłacili drogo: kontuzję barku odniósł Shay Given, który nie zagra do końca sezonu, a że kontuzjowany jest także Stuart Taylor, zaś Joe Harta wypożyczono do Birmingham, MC został na ostatnie mecze tylko z niedoświadczonym Gunnarem Nielsenem (przyszłość Roberto Manciniego w rękach młodzieńca z Wysp Owczych…). Także ten mecz musiał rozczarować: mało strzałów na bramkę, przewaga Arsenalu, ale niwelowana przez dobrą grę Kolo Toure w obronie MC, osamotniony Tevez w ataku… Patrząc na grę Manchesteru City miałem wrażenie, że Harry Redknapp właśnie takiej postawy i takiego wyniku oczekiwał od swoich podopiecznych na Old Trafford, niezależnie od tego, że tzw. kibice neutralni musieli usypiać.
Cóż jeszcze? Znamy spadkowiczów, z których Hull zgubił syndrom drugiego sezonu (w pierwszym wiele klubów utrzymuje się siłą rozpędu, którego na drugi już nie wystarcza) i pewnie także niepotrzebna zmiana menedżera. Nieplanowane odejście szkoleniowca z całą pewnością pogrążyło Burnley; szkoda, bo atmosfera na Turf Moor długo dawała się porównać jedynie z atmosferą na… Fratton Park. O tym, jak mi żal Portsmouth pisałem już wystarczająco wiele razy, a ich wczorajsza pogoń za Boltonem dostarczyła kolejnych argumentów, choć informacje o rzeczywistej skali długów tego klubu również mnie podniosły włosy na głowie. Czy wiecie, że na same pensje w ubiegłym sezonie poszło 108 procent obrotów Portsmouth? Tak zarządzanego klubu nie powinno być w ekstraklasie.
Moment jest taki, że mało kto ogląda się na styl, w jakim rozgrywane są mecze: liczą się punkty. No chyba że w którejś drużynie znajdzie się piłkarz klasy Scotta Parkera – ten niesłusznie, moim zdaniem, zapomniany przez Fabio Capello pomocnik nie tylko wielokrotnie podrywał West Ham do walki o utrzymanie w lidze, ale ostatecznie o tym utrzymaniu rozstrzygnął fenomenalnym uderzeniem zza pola karnego Wigan. Albo jeśli komuś – jak Chelsea ze Stoke – zdarza się, że pogodzony już z porażką przeciwnik nagle przestaje grać i wtedy można na pełnym luzie poprawiać sobie bilans bramkowy. Chelsea, podobnie jak Manchester United, ma wygrywanie we krwi; trudno to coś zdefiniować, choć nie mam wątpliwości, że mówię o czymś, czego Arsenal, Tottenham i Manchester City wciąż nie mogą się nauczyć, a Liverpool jakoś w tym dziwnym sezonie zapomniał.
Oczywiście pięknych meczów nie spodziewamy się też w przyszłą niedzielę w Liverpoolu i za dziesięć dni w Manchesterze. Mam jednak poczucie, że styl będzie wówczas ostatnim tematem do rozmowy.