Naczelny „Tygodnika” powtarza nam przy każdej okazji, że dziennikarz nie klaszcze. Wczoraj dziennikarze angielscy klaskali, kiedy na konferencji prasowej po meczu Fulham-HSV pojawił się menedżer gospodarzy Roy Hodgson. Przyznaję: skłonny jestem do nich dołączyć, nawet ryzykując krzywy uśmiech Adama Bonieckiego.
Awansować do finału europejskiego pucharu, w którym po drodze wyeliminowało się takie firmy jak Juventus czy Szachtar, w którym od lipca (!) ubiegłego roku trzeba było rozegrać 18 meczów, pokonując w podróżach przez Europę prawie 34 tysiące kilometrów, z czego część autobusem (do Hamburga na pierwszy mecz, w związku z wulkanicznym paraliżem ruchu lotniczego), a wszystko to stojąc na czele zespołu, który dwa lata temu wywinął się przed degradacją z Premier League tylko dzięki różnicy bramek… Napisałem to już przy okazji z jednej z poprzednich rund, ale teraz powtórzę: jeśli Harry Redknapp nie zajmie czwartego miejsca w lidze, albo jeśli Carlo Ancelotti nie skompletuje mistrzostwa i Pucharu Anglii, to moim faworytem do tytułu menedżera roku będzie właśnie Roy Hodgson.

Fot. EPA/PAP/Onet.pl
Fulham wystąpiło w tym sezonie już w 59 spotkaniach, cały czas grając małym składem (trzon kadry pierwszego zespołu stanowi zaledwie 22 piłkarzy – niemal tyle samo, co piłkarzy, którzy w tym sezonie strzelali gole dla Tottenhamu). Miało to rzecz jasna swoje ograniczenia – np. w lidze nie udało się zajść tak daleko, jak w roku ubiegłym (choć niejeden faworyt zostawiał przecież punkty na Craven Cottage…), i przez co najmniej kilka spotkań, ze wczorajszym włącznie, trzeba było ryzykować zdrowiem Zamory. A przecież w momentach kluczowych ta niewielka grupa zawodników dawała z siebie więcej niż można się było spodziewać. Ani w dwumeczu z Juventusem, ani wczoraj – mimo utrzymującego się przez ponad godzinę niekorzystnego rezultatu – Hodgson nie tracił siły spokoju, a kiedy trzeba było, podejmował trafne decyzje, np. o wprowadzeniu Dempseya w miejsce swojego teoretycznie najważniejszego piłkarza; dopiero zdjęcie z boiska będącego nie w pełni sił Zamory rozkręciło Fulham. Nowa „drużyna pucharowa”, jak przez lata mówiło się o Tottenhamie?
Tymczasowego trenera Hamburga, Ricardo Moniza, pamiętam z czasów, gdy właśnie w Tottenhamie był jednym z podwładnych Martina Jola, odpowiedzialnym za podnoszenie indywidualnych umiejętności piłkarzy. Kiedy pracował na White Hart Lane, głównie z grupą zawodników, która nie mieściła się w meczowej osiemnastce, miał wiele do czynienia z Dannym Murphym. Przedwczoraj wspominał, że wielokrotnie podnosił byłego pomocnika Liverpoolu na duchu, tłumacząc, że wszystko jeszcze przed nim. Wczoraj miał się o tym boleśnie przekonać: rozgrywający Fulham, jak wiele razy w tym sezonie, zdominował środek pola, a jego podanie do Daviesa, owocujące wyrównującą bramką, było zaiste arcydzielne.
A przecież Murphy jest tylko jednym z długiej listy odrodzonych pod okiem Hodgsona piłkarzy, którym wróżono schyłek kariery (Duff, Davies czy Schwarzer) albo takich, którym zrobienia wielkiej kariery nigdy nie wróżono ( Zoltan Gera, a przede wszystkim Zamora); miał też menedżer Fulham kilka udanych pociągnięć transferowych – przykładem pierwszym z brzegu jest Brade Hangeland, rewelacyjny w poprzednim sezonie i bardzo dobry w bieżącym.
Tak, wiem, wczoraj z Ligi Europejskiej odpadł Liverpool, i porażka ta – odniesiona po wyczerpującym dwugodzinnym pojedynku – może mieć nie tylko wpływ na przyszłość w klubie Rafy Beniteza czy Stevena Gerrarda, ale także na losy mistrzostwa Anglii, bo następnym rywalem zmęczonego i podłamanego Liverpoolu będzie Chelsea. Ale to odpadnięcie wiąże mi się z tytułową tezą: Wielka Czwórka wyeliminowana z Ligi Mistrzów, w finale Pucharu Anglii Chelsea zmierzy się z… Portsmouth, a do finału Ligi Europejskiej awansuje Kopciuszek, którego największym dotąd osiągnięciem był występ w przegranym finale Pucharu Anglii w 1975 r., i który jeszcze kilkanaście lat temu tułał się po niższych ligach.
Roy Hodgson kiedyś już prowadził zespół w finale Pucharu UEFA – był to włoski Inter. Tak się zastanawiam, czy w świetle jego obecnych sukcesów (i w świetle wysokości obecnego kontraktu Beniteza w Liverpoolu), inny włoski klub na gwałt poszukujący trenera, zamiast po Hiszpana, nie zechce sięgnąć po Anglika…


