Oczekuj nieoczekiwanego. Podejrzewam, że używałem tego zdania co najmniej kilkakrotnie w ciągu ostatnich miesięcy, a jeśli nie używałem, to pewnie powinienem był. Zaledwie kilka dni temu prasa rozpisywała się na temat presji, pod którą znalazł się Carlo Ancelotti po odpadnięciu z Ligi Mistrzów i niespodziewanym remisie w Blackburn. Co będzie pisała teraz, kiedy skazywana na posezonowe rozpędzenie drużyna, w dodatku bez Drogby, za to z wyjątkowo w ostatnich tygodniach nieprzekonującym Anelką w ataku, rozgromiła jeden z najlepszych zespołów tej ligi?
Nie potrafię się przejąć rozmiarami zwycięstwa Chelsea, tak samo jak nie potrafiłem się przejąć pogromem, jaki Tottenham urządził jesienią piłkarzom Wigan. Takie wyniki nie muszą oznaczać tego, że jedna z drużyn jest mistrzowskiej formie, druga zaś nadaje się do degradacji – po prostu tego konkretnego dnia, w tym konkretnym momencie na kilkanaście minut przestały obowiązywać normalnie rządzące tym światem prawidła. Przez pół godziny mecz jest w miarę wyrównany, po blisko godzinie, gdy pada trzeci gol dla Chelsea, AV kapituluje. Gospodarzom udaje się wszystko, goście plączą się im pod nogami, marząc, by koszmar skończył się jak najszybciej. „Zająć czwarte miejsce? – pytał retorycznie Martin O’Neill, kiedy było już po wszystkim. – Po takim występie można zająć czterdzieste czwarte”.
Smutek menedżera Aston Villi rozumiem – to już któryś sezon z rzędu, w którym jego piłkarzom zaczyna brakować dynamiki w drugiej połowie rozgrywek. Od czasu kiedy w końcu stycznia pokonywali Fulham na Craven Cottage, zawodnicy O’Neilla grają w kratkę, a w marcu ich kłopoty stały się wręcz przysłowiowe – gdyby nie wygrana z Wigan, kolejny raz zakończyliby swój feralny miesiąc bez wygranej. Może i w tym przypadku fortuna się odwróci i czuł się będę jak dziennikarze dopiero co skazujący Ancelottiego na odstrzał, ale napiszę to: może Martin O’Neill powinien przeanalizować sposób, w jaki przygotowuje drużynę do sezonu.
Chelsea w dwóch meczach zdobyła 12 bramek – przyjemnie teraz odpoczywać tydzień, czekając na mecz z MU, męczący się po drodze w Lidze Mistrzów. A przecież kłopoty, które tak ponoć trapiły ten zespół, bynajmniej nie zniknęły. Piłkarze Ancelottiego nie zrobili się młodsi, Ashley Cole czy Essien cudownie nie ozdrowieli, Joe Cole czy Deco nie przestali myśleć o przyszłości, leżącej zapewne poza Stamford Bridge, dylemat Anelka i Drogba w duecie czy w tercecie nie został rozstrzygnięty. Jeśli mecz z Aston Villą coś potwierdził, to zapewne fakt, że ci piłkarze stworzeni są do gry w systemie 4-3-3 (w „diamencie” męczył się nie tylko Lampard) i że Florian Malouda słusznie dostawał kredyt zaufania od kolejnych menedżerów. Bodaj nigdy w karierze Francuz nie zdobył tylu bramek co teraz, we wciąż przecież niezakończonym sezonie, a przecież w jego grze bardziej niż o bramki chodzi o – coraz bardziej udane – ostatnie podania. Warto pamiętać o Maloudzie, rozpisując się o kolejnych rekordach Franka Lamparda (100 gol w Premier League, 151 bramka w barwach Chelsea – został właśnie trzecim najlepszym strzelcem w historii klubu, w szóstym kolejnym sezonie strzelając więcej niż 20 goli).
W sobotę, poza meczem z Chelsea, ciśnienie podniosło mi się jeszcze kilka razy: kiedy przeczytałem w jednej z gazet porównanie Garetha Bale’a do Roberto Carlosa (zwycięstwo Tottenhamu rutynowe, gra młodego Walijczyka zaiste fenomenalna, a skoro wspomniałem o ustawieniu Chelsea: uświadomiłem sobie, że poza Kogutami żadna z drużyn angielskiej czołówki nie gra w systemie 4-4-2), kiedy zobaczyłem, że West Ham przegrał u siebie ze Stoke (całkiem niewykluczone, że Zola pożegna się z posadą jeszcze przed zakończeniem sezonu; po tej porażce i zwycięstwie Hull nad Fulham, widmo spadku zaczyna zaglądać na Upton Park), a przede wszystkim kiedy ujrzałem twarz Arsene’a Wengera po meczu z Birmingham. Jesteśmy już w tym momencie sezonu, że na odrobienie takich strat może nie starczyć czasu, a to już drugi raz w ciągu ostatnich trzech lat Kanonierzy tracą tu komplet punktów w ostatniej minucie. Właśnie świadomością wymykającej się szansy tłumaczę sobie fakt, że podczas rozmowy z dziennikarzami menedżer Arsenalu eksplodował (zdarzyło mu się nawet wulgarne przekleństwo), kolejny raz narzekając na brutalną grę rywali. Fakt: faul Gardnera na Fabregasie nie wyglądał ładnie, choć piłkarze Wengera tym razem odpłacali pięknym za nadobne (skądinąd nie była to dobra kolejka dla sędziów: Martin Atkinson nie zauważył straszliwego faulu Vidicia na Elmanderze, a Mike Dean dał się nabrać na nurkowanie Martina Olssona w polu karnym Burnley). Doprawdy, nie sędziowanie i nie polowanie na kości podopiecznych powinno być podstawowym zmartwieniem Francuza, ale forma bramkarzy – a zapewne także kompetencje szkoleniowca, który z nimi pracuje.
Wypada zakończyć mistrzami Anglii, szykującymi się do meczu z Bayernem. Dla nich dziś same dobre wiadomości: kontuzja Robbena, forma Berbatowa, Naniego i van der Sara, oferty nowych kontraktów dla grupy podstawowych piłkarzy i deklaracje o zamrożeniu cen biletów na Old Trafford, a wreszcie – ligowe zwycięstwo odniesione bez Wayne’a Rooneya i Rio Ferdinanda, i również niezłym stosunkiem bramek. Zważywszy na spłaszczenie tabeli najważniejsze przykazanie dla wszystkich drużyn z czołówki brzmi: strzelać, strzelać jak najwięcej.
PS Fernando Torres jest wielkim piłkarzem. Dlaczego takich bramek nie oglądaliśmy w tym sezonie częściej?

