A gdyby ktoś akurat zajrzał tu po raz pierwszy i chciał wiedzieć, co my właściwie widzimy w tej lidze angielskiej, powinien posłuchać wywiadu z Danem Goslingiem po zwycięstwie Evertonu nad Manchesterem United. „Kluczem była ciężka praca: bieganie więcej niż oni” – mówił młody Anglik, jeden z dwóch nieoszlifowanych jeszcze diamentów w drużynie Davida Moyesa, których gole przesądziły o wyniku. Często w naszych rozmowach przywołujemy ogromne pieniądze lub taktyczny geniusz trenera, stojące za ligowymi sukcesami Arsenalu, MU, Liverpoolu, Chelsea czy MC, ale bodaj jeszcze częściej wypada nam poprzestać na konstatacji równie banalnej jak ta Goslingowa: wygrali, bo bardziej chcieli wygrać i ciężej się naharowali. Nawet Landon Donovan, który przed meczem skarżył się menedżerowi, że ma objawy grypy, usłyszał, że w Anglii piłkarze przywykli do grania nawet kiedy są przeziębieni. Witamy w Premiership.
A skoro wspomniałem o pieniądzach: z tysiąca powodów, dla których możemy wychwalać Davida Moyesa, jeden z najważniejszych wiąże się właśnie z ich brakiem. Mając ograniczony budżet na transfery, Everton co roku ociera się o pierwszą czwórkę po prostu wiedząc, jak i gdzie szukać wzmocnień, a jak trzeba – bazując na wypożyczeniach. Cahill (1,5 miliona), Arteta (2 miliony), Pienaar (2 miliony) i Jagielka (4 miliony); doliczmy jeszcze niechcianych w MU Sahę, Howarda i Phila Neville’a – żaden nie kosztował fortuny, a o ich przydatności do zespołu nikogo przekonywać nie trzeba. Do tego dochodzi umiejętna praca z młodzieżą: Rodwella, na którego temat dziennikarze od dawna pieją z zachwytu (Alex Ferguson wycenia go ponoć na 30 milionów), szkocki menedżer wprowadza do drużyny równie rozważnie, jak przed laty Rooneya. I cierpliwość prezesa: Moyes pracuje już 8 lat, miał lepsze i gorsze chwile (ten sezon jego piłkarze zaczęli od porażki z Arsenalem 1:6, później przegrywali także z Burnley czy Boltonem i nieprzyjemnie ocierali się o strefę spadkową), ale w ciągu ostatnich tygodni uporał się kolejno z MC, Chelsea i Manchesterem United, o mały włos nie wywożąc kompletu punktów również z Emirates Stadium. Warto być cierpliwym.
Wśród gospodarzy oprócz zbierających zasłużone komplementy młodzieńców, a także Pienaara, Biljatiedinowa oraz Donovana (czy wiecie, że przed przyjściem Amerykanina Everton zdobył 21 punktów w dziewiętnastu meczach, a po – już 16 w siedmiu?), szczególnie spodobali mi się bodaj najlepszy na boisku, niedający odetchnąć Carrickowi i Fletcherowi Leon Osman (skądinąd również wychowanek klubu…) oraz Leighton Baines. Chociaż ten drugi nie popisał się przy bramce dla MU, namawiam do zwrócenia na niego bacznej uwagi, bo w świetle kontuzji i skandali trapiących Ashleya Cole’a staje się on obok Stephena Warnocka poważnym kandydatem nie tylko do sprawdzenia w meczu Anglii z Egiptem, ale wręcz do wyjazdu na mundial. Akurat na pozycji lewego obrońcy Fabio Capello nie ma wielkiego pola manewru.

Fot. AFP/Onet.pl
Chwaląc Everton, zastanawiam się tylko, czy zmiana ustawienia MU nie pomogła gospodarzom w zwycięstwie. Akurat na ich agresywny pressing nie zaszkodziłaby gra trójką środkowych pomocników i Rooneyem absorbującym obrońców: Berbatow, choć gola strzelił, miał okazję do strzelenia drugiego i wypracował znakomitą sytuację Rooneyowi, w walce o posiadanie piłki nadmiernie drużynie nie pomógł. To w drugiej linii rozstrzygnęły się losy tego meczu, zwłaszcza kiedy wokół zmęczonych mistrzów Anglii zaczęli biegać niewyżyci Gosling i Rodwell. Nieczęsto się zdarza, żeby Alex Ferguson przyznawał, iż jego drużyna przegrała zasłużenie…
W kwestii meczów niedzielnych, jak pewnie wielu z Was, podjąłem niedobrą decyzję: zamiast próbować zweryfikować pogląd Patricka Barclaya, że na czwartym miejscu sezon zakończy Aston Villa i oglądać grad bramek na Villa Park, popatrywałem najpierw na te niewiarygodne nudziarstwa z City of Manchester Stadium. Cóż, wydawało się, że powody merytoryczne (pojedynek drużyn, które przed tą kolejką zajmowały czwarte i piąte miejsce, naszpikowanych gwiazdami itd. itp.) i pozamerytoryczne (prasowe doniesienia o burzy w szatni gospodarzy, którzy zbuntowali się ponoć przeciwko metodom treningowym Roberto Manciniego; jej efektem miało być m.in. posadzenie na ławce prowodyra awantury, czyli Craiga Bellamy’ego) wskazują na pojedynek, który ostatecznie okazał się łagodnie przeczyszczać bez przerywania snu. Nawet nie chce mi się szukać wytłumaczeń, że np. gdyby grał Tevez, albo gdyby Torres i Benayoun nie byli tylko rekonwalescentami – obawiam się, że prawda jest taka, iż obaj menedżerowie remis przyjęli z zadowoleniem, bo przede wszystkim nie chcieli przegrać „meczu o sześć punktów” (pierwszy celny strzał na bramkę padł dopiero w 61 minucie!). Byłem ciekaw występu Maxi Rodrigueza, ale podobnie jak Aquilani wprowadza się on do Liverpoolu bardzo powoli – już zdecydowanie efektowniej wygląda przeskok porównywanego już z Giggsem Adama Johnsona z Championship do ekstraklasy.
Wygląda więc na to, że w wyścigu o czwarte miejsce chwilową przewagę zyskały Tottenham i Aston Villa (chwilową, bo przecież całą czwórkę dzieli zaledwie punkt, w dodatku MC i AV rozegrały mecz mniej). Kibica Kogutów, który zaczął powoli odzwyczajać się od zwycięstw bez Aarona Lennona w składzie, musiał cieszyć nie tylko wynik (zwłaszcza, że pierwszy gol dla Tottenhamu padł ze spalonego…), ale i fakt, że na tej straszliwej murawie, jakby żywcem wyjętej z jednej z moich ulubionych płyt dvd (jeśli chcecie wiedzieć, „Match of the Day: best of 70.”), skończyło się tylko na kontuzji Ledleya Kinga i obyło się bez czerwonych kartek. Harry Redknapp czujnie zostawił na ławce rezerwowych Modricia, nie ryzykując zdrowia jednego z najważniejszych swoich piłkarzy i pozwalając mu na pokazanie pełni talentu już przeciwko zmęczonym rywalom.
Tematem jutrzejszych mediów będą bez wątpienia relacje Redknapp-Pawliuczenko, więc powiem o nich parę zdań, zaczynając od tego, że Rosjanin nie ułatwił sobie podboju Premiership antytalentem do języków: przez wiele miesięcy przychodził na treningi z tłumaczem, a menedżer żartował nawet, że myślał, iż to kryjący Rosjanina obrońca tak bez przerwy przy nim biega. Jednak we wszystkich znanych mi wypowiedziach Redknapp wyrażał się z szacunkiem o umiejętnościach piłkarskich Pawliuczenki i podkreślał, że Rosjanin ma pecha, musząc konkurować z Defoem, Crouchem i – do niedawna – Keane’m (pech Pawliuczenki polegał także na tym, że kiedy w meczu Pucharu Anglii z Leeds wszedł z ławki i strzelił kapitalnego gola, odniósł kontuzję i zanim pojawiła się kolejna szansa na grę, musiał znów odczekać). Między wierszami można było jednak wyczytać, że sfrustrowany siedzeniem na ławce Rosjanin nie zawsze przykłada się do treningów. Ten zaś, po tym jak skończyło się w Anglii zimowe okienko transferowe, skarżył się rosyjskim mediom, że Redknapp źle go traktuje, bo albo wrzeszczy, albo robi z niego pośmiewisko wobec kolegów.
W to ostatnie wątpię: menedżer Tottenhamu uchodzi za mistrza w prowadzeniu nawet kłopotliwych zawodników (ostatnim dowodem renesans Davida Bentleya: dostał szansę, umiał ją wykorzystać i gra…), a koledzy – łącznie z Defoem, który po drugiej bramce Rosjanina wypadł z ławki rezerwowych i popędził złożyć mu gratulacje – dali mu odczuć, że jest w klubie lubiany. Nawet zresztą po całkiem świeżych tyradach Pawliuczenki w rosyjskiej prasie Redknapp zapowiadał, że mając do rozegrania kolejne trzy mecze w ciągu siedmiu dni, zamierza na niego postawić. Mam nadzieję, że zrobi to we środę w powtórce pucharowego meczu z Boltonem. A jak zestawić pomeczową wypowiedź Redknappa z tym, co mówił Dan Gosling, wychodzi na to, że obaj mają do powiedzenia to samo: pracuj chłopie, to będziesz miał efekty.