Z punktu widzenia atrakcyjności narracyjnej to, co w minionej kolejce Premiership najciekawsze, miało się zdarzyć na Fratton Park i Stadium of Light. W pierwszym przypadku chodziło o powrót do Portsmouth Harry’ego Redknappa, a wraz z nim Jermaina Defoe, Petera Croucha i Niko Krajnczara; dziennikarze przez cały tydzień podgrzewali atmosferę, rozpisując się na temat pogróżek pod adresem trenera gości (niegdyś gospodarzy) i rozważając kwestię wzmocnienia jego ochrony przez antyterrorystów. W przypadku drugim mieliśmy okazję do sprawdzenia, ile tak naprawdę jest wart Liverpool bez Fernando Torresa i Stevena Gerrarda (a przy okazji, jakie postępy zrobił ze swoim zespołem Steve Bruce).
Atrakcyjność narracyjna to jednak nie wszystko – obiektywnie najważniejszy mecz tej kolejki toczył się przecież między Aston Villą i Chelsea. Goście w ciągu ostatnich miesięcy wyrośli na głównego faworyta rozgrywek, a gospodarze, mimo nienajlepszego początku, z powrotem liczą się w walce o europejskie puchary. Pytanie tylko, jak w przypadku Chelsea mogły wyglądać przygotowania do tego spotkania: czy Carlo Ancelotti rozdał wyjeżdżającym na mecze reprezentacji piłkarzom książeczki lub płyty dvd z raportami o przeciwniku? Wielu menedżerów ma prawo narzekać na reprezentacyjne zaangażowania swoich zawodników, ale w przypadku Włocha problem nabiera szczególnej ostrości: w ciągu ostatnich dwóch tygodni na treningi przychodziło zaledwie kilku piłkarzy pierwszego składu.
A propos rozpracowania: oglądając mecz AV-Chelsea odniosłem wrażenie, że kolejni rywale zespołu ze Stamford Bridge coraz lepiej przygotowują się na konfrontację z preferowanym przez Ancelottiego ustawieniem drugiej linii w diament. A może raczej to ustawienie nie odpowiada części piłkarzy Chelsea? Zastanawia mnie zwłaszcza blady występ Franka Lamparda, czasem ustawionego za szeroko, a czasem, dla odmiany, za głęboko, i to, że znakomity pomocnik Londyńczyków jakoś nie zdobywa w tym sezonie bramek. Inna kwestia dotyczy stałych fragmentów gry, po których padały gole dla Aston Villi – może to właśnie z powodu przerwy na kadrę zabrakło czasu, by się do nich odpowiednio przygotować? Tezę o kryzysie Chelsea w każdym razie odrzucam: zwróćcie uwagę na jej miażdżącą przewagę w posiadaniu piłki, na większą liczbę strzałów itd. (statystyki samego Essiena: 93 podania, z czego 89 celnych…). Co się zaś tyczy Aston Villi: oprócz świetnych skrzydłowych ma ona znów parę stoperów skutecznych w obu polach karnych (brawo zwłaszcza za transfer Dunne’a, któremu w MC zdarzały się kuriozalne błędy), co ważne w obliczu nieskuteczności środkowych napastników. Fabio Capello martwi się pewnie faktem, że Emile Heskey coraz częściej zaczyna mecze na ławce rezerwowych…
Ta ostatnia kwestia z pewnością nie martwi natomiast Darrena Benta, autora zwycięskiego gola dla Sunderlandu (już ósmego w tym sezonie) – skądinąd gola, który nie powinien zostać uznany. To nieważne, że balon (czy też piłka plażowa), od którego odbiła się futbolówka po jego strzale, został wrzucony na boisko przez kibica Liverpoolu: sędzia, gdy na boisku pojawi się przedmiot utrudniający grę, powinien przerwać spotkanie i doprowadzić do jego usunięcia. O tym, że po zderzeniu z tym przedmiotem piłka zmieniła lot i że musiało to zmylić Reinę, już nie wspominam. Chwalę natomiast Rafę Beniteza, który tym razem zamiast narzekać na cały świat powiedział po prostu, że drużyna grała źle i przegrała zasłużenie.
Napomniany przez Rogera_Kinta zostawiam na boku rozważania o uzależnieniu wyników Liverpoolu od obecności na boisku Torresa i Gerrarda: przecież w trzech wcześniejszych przegranych ligowych meczach tej drużyny wystąpili… Mam natomiast wrażenie, że nie powiódł się interesujący skądinąd eksperyment z trójką środkowych obrońców, ofensywnie ustawionymi Johnsonem i Aurelio na bokach (rozsądne posunięcie, jeśli zważyć, że prawy obrońca zdecydowanie lepiej czuje się pod bramką rywali niż własną…), a przede wszystkim: z wystawieniem debiutującego w Premiership Jaya Spearinga w miejsce mającego za sobą długą podróż z Argentyny Javiera Mascherano. Rozczarował zwłaszcza Spaering, który podawał głównie do tyłu, a raz czy drugi pozwolił Cattermole’owi odebrać sobie piłkę i rozpocząć groźną akcję Sunderlandu; szkoda, bo młody Anglik zbierał świetne recenzje za występy w rezerwach, a teraz pewnie nieprędko dostanie kolejną szansę.
Skoro wspomniałem o Cattermole’u: jego transfer z Wigan, skąd podążył za Stevem Brucem, odbył się niejako w cieniu przyjścia Benta, ale z meczu na mecz piłkarz ten udowadnia, że warto było o niego zabiegać; są tacy, którzy jego rozwój w ostatnich miesiącach zestawiają z postępami zrobionymi przez Darrena Fletchera. W ogóle po sprowadzeniu Turnera, Cattermole’a i Benta Sunderland ma szkielet, którego niejeden zespół środka tabeli może pozazdrościć. Czy będą się bić o europejskie puchary? Na pewno dziś zagrali także dla Manchesteru United, w którym Bruce spędził swoje najlepsze lata…
W Harrym Redknappie podoba mi się to, że nie broni swoich piłkarzy za wszelką cenę: obsobaczył Jermaina Defoe za idiotyczną czerwoną kartkę, która wyeliminuje go m.in. z derbów z Arsenalem. „Mówiłem mu dziesiątki razy, że w takim meczu trzeba zachować zimną krew”, skarżył się dziennikarzom, którzy tłumniej niż zazwyczaj stawili się na Fratton Park licząc pewnie na jakąś kibicowską rozróbę. Szczęśliwie spotkało ich rozczarowanie: Redknapp, któremu podczas wychodzenia z tunelu towarzyszył ochroniarz, został przywitany w miarę spokojnie (głośniej buczano na Defoe’a i Croucha), a po meczu dziękował kibicom za życzliwe przyjęcie i wspominał stare dobre czasy w Portsmouth.
Miał powody do zadowolenia. Trzecie miejsce i zaledwie trzy punkty straty do lidera po 9 kolejkach to najlepszy start Tottenhamu od 25 lat. Owszem, w następnych meczach nie będzie można skorzystać z Defoe’a, ale to tylko szansa dla Croucha i Pawliuczenki, a generalnie sytuacja kadrowa jest bardzo dobra: Ledley King znów gra (i to jak!), po kontuzji wrócił Dawson, treningi z pełnym obciążeniem wznowił Woodgate, a Luki Modricia tylko patrzeć. W sobotę Redknapp postawił też na kolejnego rekonwalescenta, Heurelho Gomesa – i była to wyjątkowo szczęśliwa decyzja. Brazylijczyk, który przed rokiem po kilku kiksach stał się pośmiewiskiem całej Anglii, znów może myśleć o sobie jako o jednym z najlepszych bramkarzy Starego Kontynentu – dowodem choćby interwencja przy rzucie wolnym Younesa Kaboula.
Ale luksusy kadrowe to jedno. Drugie, ważniejsze, dotyczy ducha zespołu. Tottenham, jak rzadko kiedy w swojej najnowszej historii, chce i potrafi walczyć o swoje. Czasem gra pięknie, ale nawet kiedy nie zachwyca – nadrabia to zaangażowaniem, walecznością i determinacją. To dlatego kapitanem drużyny jest Keane i to dlatego układanie pierwszej jedenastki zaczyna się od Palaciosa (wczoraj wyjątkowo na ławce, bo przymuszony przez honduraską juntę do wzięcia udziału w fecie z okazji awansu na mundial, wrócił do Anglii dosłownie kilka godzin przed meczem).
Inna sprawa, że zaangażowanie, waleczność i determinacja mogłyby być znakami firmowymi wszystkich meczów dziewiątej kolejki. Poza pojedynkiem Arsenalu z Birmingham, który powinien zakończyć się miażdżącym zwycięstwem gospodarzy (nikt tak pięknie nie psuje wybornych sytuacji jak chłopcy Wengera…) wszędzie walczono o punkty do ostatnich sekund, a jeśli kończono zwycięstwem którejś ze stron – to jednobramkowym. Drużyny Wielkiej Czwórki pożegnały się z aurą niezwyciężoności, Manchester City został powstrzymany przez Wigan (o Martinezie, i w ogóle szczęściu Wigan do szkoleniowców, napiszemy osobno), Wolverhampton było o włos od sensacji na Goodison Park… Doprawdy, nie trzeba balonów na boisku, by mieć o czym pisać.