Tak się zastanawiam, szczęśliwie powrócony z wakacji i wyposzczony rozmów o piłce: czy możliwe jest stworzenie w ciągu dwóch miesięcy drużyny mającej bić się o pierwszą czwórkę. Wiem, oczywiście, że przebudowa Manchesteru City zaczęła się dużo wcześniej, może nawet dwa lata temu, kiedy klub obejmował Thaksin Shinawatra, a już z pewnością zeszłego lata, kiedy angielskie męki byłego premiera Tajlandii skrócili szejkowie, i potem tej zimy, kiedy w ślad za Robinho sprowadzili Givena, de Jonga, Bridge’a, Bellamy’ego… Jednak pytanie należy postawić dopiero teraz, po dokupieniu kolejnych czterech supergwiazd i deklaracjach klubowego zarządu, że mimo wydania 150 milionów funtów w ciągu dwunastu miesięcy zamierza inwestować dalej.
Chętnie przyznaję, że na papierze wygląda to imponująco. Jeśli w sezonie ubiegłym mówiliśmy o najlepszym kwartecie ofensywnym świata (Rooney, Ronaldo, Berbatow, Tevez w MU), to teraz za miedzą mamy najlepszy ofensywny kwintet: Adebayor, Santa Cruz, Robinho, Tevez i Bellamy. Kwintet? A może sekstet, jeśli doliczyć Shauna Wrighta-Philipsa? Już czuję, że niejednemu z Was się narażam, wymieniając nazwisko Bellamy’ego, bo to i kontuzje, i niełatwy charakter – przypominam jednak, że Walijczyk zaczął się spłacać niemal natychmiast po zmianie klubu, a przed kilkoma dniami zadeklarował, że mimo ogromnej konkurencji wśród napastników (jest jeszcze Benjani, w ataku może grać Bożinow) nie zamierza szukać innego klubu.
Również środek pomocy po przyjściu Garetha Barry’ego zmienia się na lepsze – a przecież grają tu młody Ireland, objawienie ostatnich kilkunastu miesięcy, a także Kompany i de Jong… A że w Manchesterze City są już świetny bramkarz i solidni boczni obrońcy, Markowi Hughesowi do ukończenia projektu przebudowy potrzebna jest jedynie klasowa para stoperów – oferty kupna Terry’ego i Lescotta pokazują zresztą, że menedżer zdaje sobie z tego sprawę.
Powtarzam więc pytanie, czy można zbudować drużynę w kilka miesięcy. Moja odruchowa odpowiedź brzmi: „nie, to niemożliwe”, ale z pewnością jedną z przyczyn takiego jej sformułowania jest niechęć do świata, w którym o wszystkim zdają się rozstrzygać pieniądze (nic na to nie poradzę: w młodości nie byłem lewicowcem, kto wie jednak, czy nie stanę się nim na starość). „To niemożliwe”, myślę dalej odłożywszy na bok idiosynkrazje, bo przecież w przypadku każdej g r u p y nieznanych sobie dotąd ludzi musi upłynąć trochę czasu zanim przerodzi się ona w dobrze rozumiejący się z e s p ó ł. A jeśli jeszcze ludzie ci nie bez racji uważani są za wybitne i n d y w i d u a l n o ś c i… To może najtrudniejszy problem Marka Hughesa: zbudować prawdziwy team z tej gromady świetnie opłacanych młodych ludzi, z których każdy obdarzony jest wielkim ego i poniekąd słusznie uważa, że to inni powinni na niego pracować. Trzymanie ambitnego milionera na ławce nie jest zadaniem łatwym – Walijczyk dołączy do długiej listy menedżerów, którzy z różnym skutkiem borykali się z tym problemem (zwracam uwagę, że drużyna nie gra w europejskich pucharach, więc o rotacji wymuszonej przez ponad pięćdziesięciomeczowy sezon nie może być mowy). Oczywiście Tevez i Barry nieraz udowodnili, że wiedzą, co to znaczy poświęcać się dla drużyny; z Adebayorem, niejeden raz kłócącym się na boisku z kolegami, jest pod tym względem gorzej.
Jedno Hughesowi zapisuję na plus: wie, że ma mało czasu, więc sięga po ludzi sprawdzonych. Każdy ze sprowadzanych przez niego piłkarzy (a także wymieniani jako kolejne cele transferowe Terry i Lescott) zna Premier League od podszewki. I kolejny atut: w każdym poza Roque Santa Cruzem przypadku wzmocnienie MC oznacza osłabienie rywala z pierwszej szóstki: MU, Arsenalu, Aston Villi, może Evertonu i Chelsea, a w pewnym sensie także Liverpoolu, któremu koło nosa przeszedł Gareth Barry.
Więc jak? Manchester City pręży sztuczne mięśnie, zbyt szybko wyhodowane na kupowanych w podejrzanym sklepie preparatach, czy przeciwnie: wypchnie z ringu któregoś z królujących tam dotąd siłaczy? Wyposzczony rozmów o piłce stawiam tę kwestię otwierając zarazem kolejny sezon blogowania.