Archiwum autora: michalokonski

Manchester na karuzeli

Jeśli wierzyć wikipedii, będzie to tysiąc dwieście siedemdziesiąty szósty taki przypadek: 1275 to liczba przedmeczowych odpraw, poprowadzonych dotąd przez Alexa Fergusona z piłkarzami Manchesteru United. Samych spotkań finałowych – nieważne, czy pucharów krajowych, czy europejskich – było pewnie tyle, ile wszystkich meczów Barcelony pod wodzą Josepa Guardioli. Jeden z najstarszych, najbardziej doświadczonych i utytułowanych trenerów, którzy kiedykolwiek prowadzili swoją drużynę w finale Ligi Mistrzów, kontra jeden z najmłodszych: absolutny żółtodziób, który niejednego z obecnych piłkarzy MU i Barcelony miał okazję spotykać na boisku.

To oczywiście jeden z medialnych schematów, które zewsząd bombardują nas w związku z dzisiejszym meczem. Stara szkoła czy nowa fala? Stary lis czy młody zdolny? „Jeśli jesteś dobry – jesteś dobry, wszystko jedno, czy masz 35, czy 65 lat” – próbuje unieważnić tę akurat kwestię nieoceniony Jose Mourinho, ale schematy się mnożą. Najlepsza para stoperów Europy czy najlepszy europejski tercet ofensywny? A nade wszystko: Messi czy Ronaldo?

 

Dlaczego właściwie nie potrafimy obejść się bez takich opozycji? Czy dlatego, że pozwalają nadać nieprzewidywalności piłkarskiego widowiska jakiś narracyjny porządek? Czytam tekst za tekstem i budzi się we mnie przekora – zlekceważyć Argentyńczyka i Portugalczyka, by postawić na Anglika i Francuza… Ale i to już zrobiono, wychwalając pod niebiosa wreszcie dojrzałego Wayne’a Rooneya i odwieczny postrach Manchesteru, czyli Thierry’ego Henry’ego. Rooney wcale nie jest przegrany w walce o tytuł europejskiego piłkarza roku – ogłasza Henry Winter, jeden z najbardziej cenionych brytyjskich dziennikarzy sportowych – panowanie nad piłką nigdy nie sprawiało mu kłopotów, ale teraz nauczył się również panowania nad emocjami. Rzeczywiście: minione miesiące pokazały, że Rooneya pyskującego zastąpił Rooney pracujący, poświęcający się dla zespołu, świetnie podający albo wspierający bocznego obrońcę, jeśli akurat ustawiono go na skrzydle.

To ostatnie zresztą zarówno w przypadku Rooneya, jak w przypadku Henry’ego wydaje się mieć głęboki sens: o wiele łatwiej poradzić sobie z napastnikiem schodzącym do boku niż z fałszywym skrzydłowym pojawiającym się nagle na środku. Nie zdziwiłbym się, gdyby Rooney zaczął mecz po lewej stronie – tym bardziej, że w linii obronnej Barcelony zabraknie Alvesa.

 

Miało być o schematach i jest – tylko że nieoczekiwanie zniosło mnie w stronę taktyki. Powiem więc jeszcze i to, że nawet jeśli o wyniku zdecyduje akcja któregoś z megagwiazdorów, to kluczowy pojedynek rozegra się kilka sekund przed tą akcją, w drugiej linii. Prawdziwym motorem napędowym Barcelony jest przecież duet Iniesta-Xavi, ukryty za plecami przykuwającego uwagę w pierwszej kolejności tria Henry-Eto’o-Messi, a naprzeciwko nich stanie Michael Carrick, również mniej medialny niż piłkarze ofensywy MU.

W jednym z wywiadów Alex Ferguson powiedział, że Barcelona zabiera przeciwników na karuzelę i kręci im w głowie (tzn. przetrzymuje piłkę, wymieniając niezliczoną ilość podań) do czasu, aż zgłupieją. Żeby się nie pokręciło Czerwonym Diabłom, potrzebny jest właśnie Carrick, ustawiony blisko pary stoperów, przerywający ataki i rozpoczynający kilkudziesięciometrowym podaniem zabójcze kontry.

Środkowym obrońcom MU powinno się w zasadzie poświęcić osobny akapit. Ich fenomen najlepiej tłumaczy Davidowi Connowi (kolejna gwiazda brytyjskiego dziennikarstwa) sam Rio Ferdinand: „Ludzie myślą, że on kryje indywidualnie – mówi o Vidiciu – a ja go ubezpieczam, ale współczesna piłka już tak nie wygląda. On ma strefę do zabezpieczenia i ja ją mam, a reszta jest telepatią: on wie, gdzie ja pójdę, a ja wiem, gdzie ustawi się on. Takie partnerstwo zdarza się raz w życiu, może dwa, jeśli jesteś szczęściarzem”.

Tu jednak trzeba powiedzieć, że telepatyczne porozumienie cechuje niemal wszystkich piłkarzy ofensywnych Barcelony: Henry wie, gdzie pójdzie Eto’o, a Xavi zawsze znajdzie Messiego. To również schemat, tyle że oparty na braku jakichkolwiek schematów.

 

Jaka więc będzie 1276 przedmeczowa odprawa Alexa Fergusona? Czy Szkot jest jeszcze w stanie czymkolwiek zaskoczyć swoich podopiecznych? A może przed finałem Ligi Mistrzów (nawet jeśli wieńczy sezon złożony z 66 meczów) nikogo mobilizować nie trzeba, przeciwnie: trzeba studzić gorące głowy, przypominając o cierpliwości i koncentracji? W końcu każdy z zawodników może mieć nieco inną motywację – taki Berbatow np. wyznał „Guardianowi”, że wciąż nie czuje się w pełni piłkarzem Manchesteru, bo ten zespół zintegrowało ubiegłoroczne zwycięstwo w Moskwie, on zaś był wtedy piłkarzem Tottenhamu. Potrzebuje więc triumfu w Rzymie, żeby poczuć się w pełni „członkiem rodziny”, a zarazem – ostatecznie przekonać do siebie fanów. Ten temat wracał w naszych dyskusjach na blogu kilkakrotnie – odsyłam więc do materiału „Guardiana”, gdzie Bułgar odpiera zarzuty o lenistwo („To tylko tak wygląda, jakbym robił wszystko bez wysiłku…”) i podkreśla, że oprócz 13 goli ma w tym sezonie najwięcej asyst; to rzeczywiście imponujące, dowiedzieć się np., że na 29 jego podań w derbach z MC aż 26 trafiło do celu (a jedno było fenomenalną asystą przy golu Teveza). Tylko że coś mi się wydaje, iż Berbatow nie zagra w tym meczu od pierwszej minuty…

Podobnie z ławki może zaczynać Tevez, który również nie poczuł się dotąd „członkiem rodziny”, którego jednak – jeśli zagra – również nie trzeba będzie motywować: wiele wskazuje na to, że mimo ubolewania kibiców będzie to jego ostatni mecz w barwach MU. Jak widać stawiam na skład z Van der Sarem w bramce, O’Shea, Vidiciem, Ferdinandem i Evrą w obronie, Carrickiem, Andersonem i Giggsem w drugiej linii, oraz Rooneyem i Parkiem grającymi po bokach wysuniętego Ronaldo.

 

„To będzie piękna noc” – zapowiadają obaj trenerzy i nie mamy powodów im nie wierzyć, bo obaj nie lubią grać inaczej niż ofensywnie. Z drugiej strony Carrick przestrzega: może być zarówno 4:3, jak 0:0. Łatwo się domyślić, który z wyników wolelibyśmy, nawet jeśli Ronaldo przyznał, że piłkarze MU pilnie ćwiczyli rzuty karne. Ze względu na historię tych klubów i ze względu na teraźniejszość (rzeczywiście spotykają się dwie najlepsze dziś drużyny Europy), ale przede wszystkim ze względu na nas samych (sezon się kończy, niestety) życzmy sobie, żeby to rzeczywiście była piękna noc.

 

A zanim ta noc się rozpocznie, blogujemy do upadłego. Zapraszam do czytania i komentowania.

Szczęśliwe Burnley

A skoro podsumowujemy, to podsumowujemy: jeden z najbardziej dramatycznych meczów sezonu 2008/09 rozegrano na Turf Moor, niewielkim stadionie maleńkiego miasta w hrabstwie Lancashire, podczas straszliwej wichury. W rewanżowym półfinale Pucharu Ligi Burnley podejmowało Tottenham, a ponieważ w pierwszym spotkaniu Londyńczycy wygrali 4:1, wydawało się, że nie ma o co grać. Burnley jednak – które po drodze do półfinału wyeliminowało już Fulham, Arsenal i Chelsea – strzeliło trzy gole i w 118. minucie meczu było jedną nogą w finale. A wtedy rzeczywiście futbol okazał się okrutny: zdobyte w ciągu kilkudziesięciu sekund bramki Pawliuczenki i Defoe’a dały prawo występu na Wembley gościom. Aż za dobrze pamiętam własne zażenowanie z powodu tak niezasłużonego awansu; że był niezasłużony przyznawali zresztą piłkarze i trenerzy Tottenhamu.

Szczęśliwie Burnley zagrało jednak na Wembley w tym sezonie: dziś w finale play-off wyeliminowało Sheffield United i awansowało do Premiership. I nawet jeśli klub-założyciel ligi angielskiej wydaje się najsłabszym ogniwem przyszłorocznych rozgrywek, to czy nie podobnie mówiło się w ubiegłym roku o Hull czy Stoke, a jeszcze wcześniej o Wigan? Mała mieścina (tylko 88 tys. mieszkańców – dziś na Wembley była chyba połowa populacji), nieco ponad 13 tys. średniej frekwencji na stadionie (czwarty najgorszy wynik w Championship) i odważne gesty klubu, mające na celu jej zwiększenie: każdy, kto do 8 sierpnia 2008 zdecydował się wykupić karnet na cały sezon otrzymał obietnicę darmowego karnetu na kolejne rozgrywki w przypadku awansu Burnley do ekstraklasy (średni koszt przedsięwzięcia wyceniono na 2 miliony funtów; awans może być wart i 60 milionów)…

Nie o pieniądzach jednak powinniśmy tu pisać. Żeby wywalczyć awans musieli przejść cholernie dużo – znosić twardą rękę Owena Coyle’a (jeszcze jeden twardy Szkot wśród menedżerów Premiership – niedługo będą najliczniej reprezentowaną nacją w tym fachu) i rozegrać, licząc z meczami pucharowymi, 61 spotkań. Ciężka praca to klucz, ale duch zespołu, niezła organizacja gry i atrakcyjny dla oka, ofensywny futbol dopełniają charakterystyki. Już nie mówię o tym, że krytycy komercjalizacji angielskiej piłki otrzymali świetną odpowiedź na swoje zastrzeżenia: okazało się, że nie musisz być najbogatszy, najmodniejszy i mieć największy stadion, by grać w ekstraklasie. Hej, wy tam, w Newcastle, słyszycie?

Koniec i początek

„Nie płacz jak kobieta za czymś, czego nie potrafiłeś obronić jak mężczyzna” – miała powiedzieć matka emira Granady, gdy jej syn poddawał twierdzę Hiszpanom. Nie przepadam za tym cytatem, bo utrwala szkodliwy stereotyp (kobiety są przecież dzielniejsze od mężczyzn), ale przywołuję go mimo wszystko, bo dziś łzy polały się naprawdę, tak samo jak naprawdę skapitulowała Granada – cóż z tego, że znad rzeki Tyne.

Nie uderzam jednak w tony liryczne, nie układam trenów dla klubów spadających z Premiership. Jak napisał jeszcze w piątek Phil McNulty: o ostatnie dwa bezpieczne miejsca w tabeli walczyły cztery słabe drużyny. Ba, poza może Sunderlandem dzisiaj żadna z nich nie była w stanie podjąć walki – nawet Hull z rezerwami MU. Ci, którzy spodziewali się dramatu, emocji do końca, korespondencyjnych pojedynków z radiem przy uchu i informacjami z innych boisk przekazywanymi piłkarzom z ławki rezerwowych, musieli być rozczarowani: szansa była, zwłaszcza w przypadku Newcastle, ale nie potrafiono z niej skorzystać. Chciałbym właściwie wiedzieć, ile razy Michael Owen dostał piłkę od swoich pomocników i ile strzałów na bramkę oddali inni napastnicy Srok. Od chwili kiedy – zgoda, pechowo – stracili gola, piłkarze Newcastle grali (któryż to raz?) ze spuszczonymi głowami, przynosząc wstyd swoim kibicom i menedżerowi.

Oczywiście żal mi Damiena Duffa, którego samobójcza bramka ostatecznie przesądziła o degradacji. Akurat Irlandczykowi nie sposób odmówić zaangażowania, i to na przestrzeni całego sezonu, w którym występował nawet na lewej obronie – ale kiepska to pociecha, nie być najgorszym wśród najgorszych. Jakkolwiek oceniać z kolei menedżerskie umiejętności Alana Shearera, trzeba docenić jego klasę: zaraz po meczu nie wytykał nikogo palcem, nie szukał usprawiedliwień, mówił – w czym zresztą przyznajemy mu rację – że kluby, które po 38 kolejkach zajęły trzy ostatnie miejsca, są klubami, które zasłużyły na spadek. „Ktokolwiek będzie tu pracował, czeka go cholernie dużo ciężkiej pracy, bo przebudować trzeba praktycznie wszystko” – Shearer uchyla się od odpowiedzi, czy zostanie, i trudno się dziwić, bo niezależnie od jego własnych planów i warunków, jakie pewnie chciałby postawić Mike’owi Ashleyowi, wie, że wracający do zdrowia Joe Kinnear ma w ręku dwuletni kontrakt. A pytany o przyczyny spadku zauważa, że to nie stało się dzisiaj, tylko w ciągu całego sezonu, a źle działo się i w latach poprzednich.

Rzeczywiście: sięgam do swoich fiszek i znajduję choćby komentarz prof. Toma Cannona do sprowadzenia przez Newcastle Michaela Owena za, bagatela, 17 milionów funtów (nawiasem mówiąc: zwróciły się te pieniądze?). Naukowiec z University of Liverpool, specjalista od rozwoju strategicznego firm, zajmujący się także ekonomią sportu, już wtedy przepowiadał, że nadmiernie szastający pieniędzmi klub może pójść śladami Leeds. A przecież było to jeszcze przed przejęciem Newcastle przez Ashleya, przed powtórnym przyjściem (i wyjściem) Kevina Keegana, wystawieniem drużyny na sprzedaż i wycofaniem jej z rynku, karuzelą menedżerów i dyrektorów, walczących o kontrolę nad polityką transferową, a także przed sprzedaniem świetnego Milnera, a sprowadzeniem np. miernego Colocciniego oraz przed buntami i akcją bojkotową kibiców… Zaglądam do blogowego archiwum i widzę, że wszystko to wydarzyło się w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy. Stanowczo zbyt wiele, jak na wytrzymałość jednej drużyny.

Jak różnie można spadać z Premier League pokazują przypadki klubów, które właśnie awansowały, a które grały tu dopiero co: Birmingham, Wolves i, być może, Sheffield United (finał play off dopiero jutro). Middlesbrough i West Bromwich mają szanse pójść ich śladem: u nich zmiany po degradacji nie będą musiały być aż tak drastyczne jak w Newcastle. A do wymienionych tu przeze mnie palących powodów do rewolucji wśród Srok dodam jeszcze i coś, co przeczytałem w tych dniach: że liczba piłkarzy na zawodowych kontraktach w tym klubie wynosi czterdzieści osób, a zarabiających powyżej 50 tys. tygodniowo jest ponoć piętnastu. Będzie na czym oszczędzać.

To tyle na gorąco. Sezon podsumujemy w najbliższych tygodniach na siódmą stronę, mówiąc o poszczególnych klubach, piłkarzach i menedżerach. Poza wszystkim zaczyna się przecież czas w życiu każdego kibica najpotworniejszy: jego ulubieńcy po krótkim epizodzie z kadrą ruszają na wakacje, strony internetowe klubów zamierają, a ileż można żyć samymi plotkami transferowymi. Wszystkim uzależnionym (sobie przede wszystkim) obiecuję więc solennie: w wakacje o okrucieństwie futbolu będzie tu tak samo dużo, jak do tej pory. Byle do sierpnia.

Arcyważny mecz o wszystko

Czy Alan Shearer zaśnie tej nocy? A jak będzie ze snem Phila Browna, Ricky’ego Sbragii i Garetha Souhgate’a? Jedno jest pewne: na bezsenność nie będzie narzekał Alex Ferguson, sądząc przynajmniej po tym, jaką kadrę zabiera na mecz z Hull. Oceńcie sami: Kuszczak, Amos, Neville, Brown, De Laet, Ferdinand, Chester, Eckersley, Simpson, Fabio, Nani, Fletcher, Gibson, Tosić, Martin, Drinkwater, Macheda, Welbeck… Oczywiście obecność w tym gronie Fletchera nie jest niespodzianką (w Rzymie i tak nie może wystąpić), podobnie jak obecność Ferdinanda (Ferguson zapowiedział, że postawi na niego z finale Ligi Mistrzów, jeśli wcześniej rozegra przynajmniej jedno spotkanie). Złożona z rekonwalescentów defensywa prezentuje się nieźle, jest Nani, a co umieją Macheda, Welbeck czy Gibson mieliśmy już okazję się przekonać; wiemy też, ile zapłacono za Tosicia. Tak, nadal myślę, że nawet w rezerwowym składzie MU nie odpuści Hull, przyznaję jednak: na miejscu fanów Sunderlandu, Middlesbrough, a przede wszystkim Newcastle nie czułbym się dobrze czytając tę listę nazwisk.

Ale powiem i to: każda z drużyn zagrożonych spadkiem miała 37 kolejek, żeby walczyć o swoje. Po ludzku żal mi wprawdzie Alana Shearera, od kilku miesięcy nie widującego żony i dzieci – poza najstarszym Willem, którego zabiera na mecze i który ponoć doradza mu, jakich piłkarzy wystawić („Sądząc po wynikach, zrobiłbym lepiej, gdybym go słuchał…”). Żal mi też ludzi, którzy w przypadku spadku Newcastle stracą pracę (a nie mam na myśli piłkarzy, którzy lepiej lub gorzej, ale sobie poradzą; raczej sekretarki i pracowników technicznych, nieraz związanych z klubem od dziesięcioleci) – przecież to nie oni są winni całego bałaganu, który doprowadził drużynę na krawędź upadku. Kto, do cholery, usankcjonował transfer Jamesa Milnera, który w barwach Aston Villi rozegrał znakomity sezon i który jutro może przesądzić o losach dawnych kolegów? Kto nie potrafił okiełznać demona drzemiącego w Joeyu Bartonie? Kto nie zadbał o przyzwoite służby medyczne albo o godne jednego z największych klubów Anglii centrum treningowe? Pytania można mnożyć, ale będzie czas postawić je wszystkie – zarówno jeśli Newcastle spadnie, jak i wtedy, gdy się utrzyma.

Zresztą najciekawsze pytanie dotyczy samego Shearera, który powiedział już, że mecz z Aston Villą będzie dla niego najważniejszym w karierze: czy w przypadku spadku Newcastle z Premiership wróci do pracy w BBC? Życie komentatora jest nieporównanie bardziej komfortowe, ale zostając w klubie dałby ostateczny, rozstrzygający dowód swojej miłości do klubu. Tylko czy warto się o niej przekonywać takim kosztem?

PS Fraza tytułowa pochodzi od Jerzego Pilcha.

Za dobrzy, żeby spaść?

West Bromwich to nie to, co Newcastle: nikt tu nie panikuje z powodu spadku z Premiership. Tony Mowbray, mimo degradacji bezpieczny na posadzie menedżera, jest optymistą i mówi o szybkim powrocie. Ma powody: jego klub zarządzany jest odpowiedzialnie, nie ma długów i nie musi sprzedawać piłkarzy, których pensje zostały przewidująco uzależnione od tego, czy grają w Premier League, czy w Championship. Skład, który okazał się za słaby na utrzymanie (choć przecież nie składał broni do przedostatniej kolejki, a futbol, jaki prezentował, budził uznanie ekspertów), w przyszłym sezonie pozostanie mniej więcej taki sam. „Zebraliśmy mnóstwo doświadczeń i staliśmy się lepszymi piłkarzami” – mówi Mowbray. Jamie Carragher, który podczas meczu z WBA wywołał głośną już awanturę z kiepsko kryjącym Arbeloą, opowiadał później, że z perspektywy środkowego obrońcy było to jedno z najtrudniejszych spotkań w sezonie.

Rozmiary katastrofy, która grozi Newcastle, najlepiej pokazują liczby. Spadek z ekstraklasy będzie kosztował ich ok. 35 milionów, co oznacza ponad jedną trzecią ubiegłorocznych dochodów (99,4 miliona). Lwia część tej kwoty to wpływy z transmisji telewizyjnych – na poziomie 30 milionów; w Championship od telewizji wyciąga się zaledwie 2,5 miliona. A jeśli uświadomić sobie, że klub wydaje ponad 60 milionów na pensje (aż dziesięciu piłkarzy zarabia 50 i więcej tysięcy tygodniowo, a ich kontrakty nie przewidują obniżki wraz ze spadkiem), zapaść finansowa może być ogromna.

Oczywiście wielu z tych najlepiej zarabiających pewnie będzie chciało odejść, ale wcale nie jest powiedziane, że łatwo znajdą nowych pracodawców i że klub na nich zarobi – mowa przecież o zawodnikach niemłodych i trapionych kontuzjami, jak Owen, Duff, Viduka czy Butt. Z jednej więc strony trzeba będzie sprzedawać, żeby zminimalizować straty, z drugiej – z przetrzebionym składem nie będzie łatwo myśleć o powrocie. Spirala długów, renegocjacje umów ze sponsorami, spadająca wartość rynkowa klubu, desperackie poszukiwanie kupca przez sfrustrowanego Mike’a Ashleya (w ciągu ostatniego roku jego osobisty majątek zmalał o połowę) – wszystko to każe się obawiać scenariusza napisanego dla Leeds, a powtórzonego przez jeszcze tak niedawno grające w ekstraklasie Southampton i Charlton.

Zgoda: ten scenariusz wciąż nie jest nieunikniony. W ostatniej kolejce wszystkie zagrożone spadkiem kluby grają niełatwe mecze: Sunderland u siebie z Chelsea, Hull u siebie z Manchesterem United, a Newcastle na wyjeździe z Aston Villą (jak widać pogodziłem się już ze spadkiem Middlesbrough). Zakładam, że Sunderland przegra. Nie wierzę, by Hull wygrało, nawet jeśli Alex Ferguson wystawi kompletne rezerwy – ale remisu bym nie wykluczał. Ale nie wierzę również w zwycięstwo zdziesiątkowanego przez kontuzje Newcastle: Aston Villa jest wprawdzie pewna szóstego miejsca i od kilku tygodni jej piłkarze myślą o wakacjach, ale pożegnanie sezonu, ostatni mecz przed własną publicznością wyzwoli u nich dodatkową motywację.

Przewaga drużyny Martina O’Neilla niemal we wszystkich punktach wydaje się bezdyskusyjna – stosunkowo bezpiecznym przykładem może być różnica wzrostu między napastnikami AV a obrońcami Newcastle. Statystyki również nie wyglądają dobrze: na siedem meczów pod Shearerem piłkarze z St. James’s Park strzelali gole tylko w dwóch, a nie tracili – zaledwie w jednym. Menedżer Srok jest wprawdzie człowiekiem-legendą, ale brak mu doświadczenia – podobnie zresztą jak jego piłkarzom.

Otóż tak właśnie: ci świetnie opłacani, opływający w luksusy gwiazdorzy nigdy jeszcze nie byli w podobnej sytuacji (poza Alanem Smithem, który grał przecież w Leeds). Przez lata o takich piłkarzach i takich klubach powtarzano z pełnym przekonaniem „too good to go down”, a oni sami,  mimo iż przegrywali mecz za meczem, zdawali się w to wierzyć. Czy ten niewiarygodny sezon pokaże, że nie ma już zespołów „za dobrych”?

Rotacja, durniu

To właściwie może być jeden z lepszych cytatów kończącego się sezonu: Rafa Benitez mówi, że Manchester United wcale nie był najlepszy, on po prostu zdobył najwięcej punktów. A zdobył ich najwięcej dlatego, że najwięcej wydaje na piłkarzy (w tej akurat kwestii można by się zresztą pospierać: Alex Ferguson w ubiegłe wakacje kupił Berbatowa i dwóch Serbów, którzy na razie nie znaleźli miejsca w pierwszym składzie; pieniądze wydane na Bułgara dają się porównać z tymi, które wydał Benitez, no chyba że Hiszpan zapomniał już o 20 milionach, które zainwestował w Robbiego Keane’a…).

Cóż, każdy ma swoją teorię. Moja jest taka, że Ferguson najlepiej zarządza składem, który ma do dyspozycji, cały czas utrzymując w gotowości zarówno gwiazdy, jak i młodzież (po co wielkie zakupy, skoro można stopniowo wprowadzać Rafaela, Evansa, Fostera, Welbecka, a ostatnio Machedę). Rotacja, durniu – mógłby powiedzieć do Beniteza, któremu przecież ten element menedżerskiej sztuki nie jest obcy, choć w tym roku stosował go jakby rzadziej. Rotacja jako sposób utrzymywania piłkarzy w formie przez rekordowy sezon w historii klubu: 66 spotkań rozgrywanych w ciągu 290 dni.

Mam w swoich fiszkach opowieść Steve’a McClarena, który przez lata był asystentem Fergusona. Były trener reprezentacji Anglii od sir Alexa nauczył się, że sezon tak naprawdę zaczyna się na 10 meczów przed końcem. To jak uprawianie biegów długodystansowych: musisz umieć przez cały czas utrzymać się wśród najlepszych, ale prawdziwą twarz pokazać na finiszu. Jeśli nie potrafisz stosować rotacji – mówi McClaren – w kwietniu, na 10 meczów przed końcem, masz kompletnie dosyć (patrz: Aston Villa).

Tyle że jeśli ją stosujesz, musisz jeszcze umieć wytłumaczyć piłkarzowi będącemu u szczytu formy, strzelającemu gola za golem, dlaczego ni stąd ni zowąd siada na ławce (podobnie jak musisz wytłumaczyć siedzącemu na ławce, jak wiele może od niego zależeć – najlepszy przykład to oczywiście Sheringham i Solsjkaer w finale Ligi Mistrzów 1999). „Piłkarze nigdy nie myślą, że potrzebują odpoczynku – kontynuuje McClaren. – Jeśli są zdrowi, chcą grać. To właśnie czyni pracę menedżera tak delikatną: musisz obserwować drużynę bardzo uważnie, wypatrując najdrobniejszych objawów zmęczenia. Bycie menedżerem oznacza umiejętność czytania ludzi równie mocno jak umiejętność prowadzenia treningu czy opracowywania taktyki”.

Ferguson patrzy oczywiście na statystyki: kto ile przebiegł itd., i jak to się zmienia z meczu na mecz. Ale przede wszystkim patrzy właśnie na ludzi. Wie, że rotacja ich nie uszczęśliwia, ale nie dba o to, a raczej uważa to za nieuniknione: „Wolę takich, co są źli, że nie grają, niż takich, którym grzanie ławy odpowiada”. Zaczął bodaj po feralnej wpadce w Lidze Mistrzów 1993/94 (odpadli w pojedynku z Galatasaray), kiedy okazało się, że nie sposób grać wciąż tą samą jedenastką na wszystkich frontach – i wprowadził młodych Beckhama, Giggsa, braci Neville’ów czy Butta na mecze Pucharu Ligi. Patrick Barclay, którego obserwacjom ten tekst wiele zawdzięcza, podaje, że w niezapomnianym sezonie 1998/99 tylko 9 piłkarzy MU rozgrało więcej niż 30 meczów ligowych (McClaren dopowiada, że Schmeichel i Beckham zostali nawet w trakcie tamtej kampanii wysłani na krótkie wakacje). Dziś ta liczba wynosi… trzy. Jeśli zaś brać pod uwagę także rozgrywki pucharowe: na 64 rozegrane dotąd mecze jedyny Vidić wychodził 50 razy w pierwszym składzie, a tylko szóstka piłkarzy grała od początku w ponad 40 meczach. Dobrym przykładem może być Carrick: 36 razy w pierwszym składzie i 6 razy z ławki (a piłkarz roku Giggs – odpowiednio 27 i 19). W sumie Ferguson skorzystał z 34 piłkarzy, ani razu nie wystawiając w dwóch kolejnych meczach tej samej jedenastki. Patrick Barclay podsumowuje: w ciągu dekady team game zmieniła się w squad game.

Z tej perspektywy wszystko wydaje się zrozumiałe. Wściekłość Ronaldo, schodzącego z boiska podczas meczu z MC. Spokój Fergusona, ignorującego kibicowskie monity w sprawie zatrzymania w klubie pewnego Argentyńczyka. Wielka rola w drużynie piłkarzy pozornie nieefektownych, jak Fletcher, Park czy O’Shea. Harówka Rooneya. Genialne podania Carricka. Niemal perfekcja pary stoperów Ferdinand-Vidić. Świetne wejścia Teveza. Obecność wśród najlepszej ósemki kończącego się sezonu szóstki piłkarzy MU…

Naprawdę jestem pełen podziwu dla Rafy Beniteza za to, jak próbował dotrzymać kroku Czerwonym Diabłom, ale cytowaną na początku wypowiedzią trafił jak Rory Delap do bramki Wigan: niby piłka w siatce, ale wrzucona bezpośrednio z autu. Gola nie ma, jest za to kupa śmiechu.

Nagroda pocieszenia?

A jednak to nie dziennikarze rządzą światem. Właśnie ogłoszono wyniki plebiscytu na piłkarza roku Football’s Writer Association, czyli związku dziennikarzy piszących o piłce nożnej, i wybór okazał się znacząco inny niż związku piłkarzy: Ryan Giggs, owszem, był drugi, ale zwycięzcą został Steven Gerrard, a trzecie miejsce zajął Wayne Rooney, którego zabrakło w pierwszej szóstce nominowanych przez kolegów-piłkarzy (dalsze miejsca na liście dziennikarskiej: Nemanja Vidić, Rio Ferdinand, Frank Lampard, Cristiano Ronaldo i Michael Carrick).

Mimo że zwycięstwo Giggsa w tamtym plebiscycie ogromnie mnie ucieszyło, obecny sukces Gerrarda wydaje mi się zwyczajnie sprawiedliwy – podobnie zresztą jak docenienie Rooneya. 23 bramki w sezonie, który będzie do końca naznaczony walką o mistrzostwo Anglii, mnóstwo meczów, w których podrywał kolegów (ostatni przykład: sprzed paru dni z West Hamem, przykład najbardziej spektakularny: hat-trick w wygranym 5:0 meczu z Aston Villą, ale warto przypomnieć i gola w doliczonym czasie gry z Middlesbrough) i kilka, w których dramatycznie go brakowało, pasja, zaangażowanie, klasa (piłkarska, bo przecież w grudniu przydarzyło mu się również aresztowanie za udział w bójce)…

Wniosków widzę kilka, a pierwszy jest prościutki: lepiej wybierać piłkarza sezonu, kiedy ten sezon naprawdę się kończy (piłkarze głosowali w lutym, kiedy najlepsze mecze Rooneya i Gerrarda były jeszcze przed nimi). Drugi, równie prościutki: trudno coś wygrać w pojedynkę (w Liverpoolu zbyt wiele zależy od zdrowia i formy Torresa i Gerrarda; choć świetny sezon mieli także Kuyt, Benayoun czy Alonso, nie wytrzymuje to porównania z MU, gdzie aż sześciu piłkarzy trafia do ósemki najlepszych). Trzeci: dziennikarze, choć nie rządzą światem, widzą bardzo wiele (wysokie miejsce Carricka – przed megagwiazdami Torresem, Fabregasem czy Robinho…).

Ciekawe te tegoroczne nagrody. Pierwsza, jak chce wielu, za całokształt, druga może się okazać nagrodą pocieszenia. Liverpool walczył w tym roku o tak wiele, grał – zwłaszcza wiosną, z Realem i MU – tak wspaniale… Czy na otarcie łez zostanie wyróżnienie dla Stevena Gerrarda?

Wielka Trójka. I numer siódmy.

Stosunkowo najwcześniej przestaliśmy się emocjonować walką o miejsce czwarte: zadyszka Aston Villi i wzrost formy Arsenalu, spowodowany m.in. pojawieniem się w tej drużynie Arszawina, już dobry miesiąc temu przywróciły nienaruszalny w ostatnich latach porządek. Potem straciliśmy wątpliwości w kwestii mistrzostwa Anglii, również poniekąd za sprawą Arszawina, a raczej czterech goli, które zaaplikował Liverpoolowi. Zostały dwie niewiadome: kto spadnie i kto zajmie siódme miejsce – dające prawo gry w Europa League.

O kandydatach do spadku, ich Wielkich Ucieczkach, Meczach o Sześć Punktów (jutro w Newcastle…), Zawiedzionych Nadziejach etc., będzie jeszcze okazja mówić. Odnotujmy tylko zwycięstwo WBA, znów odniesione w bardzo dobrym stylu, i wciąż żywe nadzieje tej drużyny na utrzymanie; odnotujmy również, że Derby zakończyło ubiegły sezon z 11 punktami, a dziś, na dwie kolejki przed końcem, zamykająca tabelę drużyna ma ich 31; przed rokiem spadło Reading z 36 punktami i utrzymało się Fulham z tą samą liczbą punktów – teraz poziom wyrównał się do tego stopnia, że drużyna mająca 38 punktów nie czuje się bezpiecznie. Odnotujmy również niepojęty doprawdy kryzys Hull: od grudnia w 19 meczach zdobyli tylko 10 punktów; w poprzednich 16 za to – aż 24. Gdyby nie forma z początku sezonu spadek Tygrysów byłby pewny – a tak jest „jedynie” bardzo prawdopodobny.

Zostaje więc kwestia walki o siódme miejsce, w której jako faworyta obsadzam Fulham. I to właściwie niewiarygodne, zważywszy, w jakim punkcie objął ten zespół Roy Hodgson w ubiegłym sezonie, jakim cudem go utrzymał i jak przy niewielkich w sumie wzmocnieniach po zaledwie roku pracy wyprzedził Manchester City czy Tottenham. Z portretu menedżera Fulham, opublikowanego przed tygodniem w „Independencie”, wynika, że nie stoi za tym żadna wielka filozofia. Hodgson opowiada, że gości właśnie trenerów drugoligowego klubu z… Polski (ciekawe skądinąd, którego) i że nie są to ludzie, którzy przyjeżdżają, aby obejrzeć jakieś szczególnie nowatorskie metody treningu. „Nie wierzę w innowacje” – deklaruje. U niego zajęcia nie składają się z mnóstwa ćwiczeń, zmienianych co 10-15 minut – większość pracy wykonuje się podczas monotonnego biegania „jedenastu na jedenastu”. Hodgson jest dyktatorem: nie dyskutuje z piłkarzami, jak mają grać i jak trenować albo kto powinien wykonywać rzuty wolne. Decyduje i koniec. Demokrację dopuszcza jedynie w kwestiach mniejszej wagi (jechać na mecz w dresach czy w garniturach), a to i tak ograniczoną do kilku najważniejszych piłkarzy.

Wśród tych ostatnich z pewnością jest Danny Murphy, który po straconych kilkunastu miesiącach w Tottenhamie przeżywa drugą młodość na Craven Cottage. Ale powinien być wśród nich również Bret Hangeland, bodaj największe objawienie ostatnich miesięcy wśród środkowych obrońców – może nawet nie tylko w Anglii. Inna sprawa, że piłkarzy, z którymi Roy Hodgson mógłby rozmawiać, nie ma tak znowu wielu: w ciągu całego sezonu w pierwszej jedenastce wychodziło ich osiemnastu, a jak odliczyć kilku tych, którzy pojawili się w niej sporadycznie – trzynastu. Niespotykany przypadek w czasach popularności systemu rotacyjnego: Hodgson naprawdę nie wierzy w innowacje.

Miało być o siódmym miejscu, ale w jednej kwestii nie mogę sobie odmówić: Arsenal w dzisiejszych derbach z Chelsea wyglądał bardziej jak upiór Arsenalu. Oni wciąż cudownie rozgrywają piłkę (zwłaszcza w pierwszej połowie), wciąż wyglądają na takich, co to już, już rzucą przeciwnika na łopatki, a potem zaczynają dziwnie rozsypywać się w defensywie. Arsene Wenger mówi o konieczności wzmocnień (jego największe w tym sezonie wzmocnienie – wspominany już Arszawin – z Chelsea nie zagrało), i chyba najwyższy czas, bo po takim meczu zamiast o „Wielkiej Czwórce” powinno się pisać o „Wielkiej Trójce”.

Aha, jeszcze jedno: Roy Hodgson opowiada, że jest miłośnikiem literatury; czyta Kunderę, Updike’a, Rotha (Philipa), a ostatnio Bernarda Schlinka. Co poleciłby Arsene’owi Wengerowi? „Nieznośną lekkość bytu”?, „Uciekaj, króliku”? A może „Kompleks Portnoya”? Co poleca Wengerowi Lee Dixon – znajdziecie w dzisiejszym „Timesie”.

Gra błędów

Pierwszy celny strzał na bramkę Petra Czecha oddali w 93. minucie. Wystarczył do awansu. Natychmiast dostałem esemesa „Futbol jest okrutny”, a potem jeszcze jednego, z pytaniem: „Było pięć karnych dla Chelsea?”.

W tym przypadku jednak trudno mówić o okrucieństwie futbolu. Czterdzieści sekund przed utratą bramki widziałem Bosingwę w polu karnym Barcelony. Pół minuty później w sektorze, za który odpowiadał Bosingwa, było trzech niepilnowanych piłkarzy z Katalonii. Pisałem kilka godzin wcześniej, że jeden błąd może wszystko zmienić i że gdyby wyobrazić sobie ten mecz b e z  b ł ę d ó w, można byłoby obstawić 1:0 dla Chelsea.

Pisałem również, że błąd może popełnić sędzia – i popełnił ich kilka, tyle że krzywdząc obie strony: przy czerwonej kartce dla Abidala Anelka potknął się o własną nogę, a Chelsea należały się karne za faul Alvesa na Maloudzie w pierwszej połowie (Norweg Ovrebo odgwizdał wolnego, faul był już za linią) i za rękę Pique.

Futbol nie jest więc okrutny. Broniąc skromnego prowadzenia nie można oddawać tyle inicjatywy przeciwnikowi (posiadanie piłki: 29 do 71 proc.), a w ostatnich minutach nie można tak nonszalancko rozgrywać. O zmarnowanych przez Drogbę okazjach – i w tym meczu, i w poprzednim – nie chce mi się mówić, w każdym razie napastnik Chelsea zamiast wrzeszczeć po meczu na sędziego powinien wrzeszczeć do lustra.

Co powiedziawszy chcę oddać sprawiedliwość gospodarzom: ze wspomnianej przewagi Barcelony w posiadaniu piłki niemal do końca nie wynikało żadne zagrożenie. Xavi zneutralizowany, Eto’o nieistniejący, trochę wolnego miejsca miał wprawdzie Alves po prawej stronie (Messi schodził do środka, ściągając za sobą obrońcę), ale dośrodkowywał wyjątkowo niecelnie. A ile razy źle ustawiony Yaya Toure dawał się wyminąć piłce i piłkarzowi?

Żal mi Johna Terry’ego, któremu szczególnie musiało zależeć na ponownym występie w finale Ligi Mistrzów (mało kto pamięta, jak w Moskwie wybijał piłkę po strzale Giggsa, wszyscy – jak nie wykorzystał karnego). On także mógłby wrzeszczeć na Drogbę – choćby za to, że nie wykorzystał jego genialnego podania z pierwszej minuty. Żal mi też Lamparda, którego fenomenalny wślizg w 92. minucie zdawał się pieczętować udany występ Chelsea. Żal ciężko pracującego Ballacka i żal Essiena, którego fantastyczne uderzenie z półwoleja, porównywalne z najlepszymi strzałami Zidane’a, mogło dać awans gospodarzom. Żal nade wszystko Guusa Hiddinka, który przygotowując taktykę kolejny raz okazał się ekspertem najwyższej klasy: Barcelona ani przez moment nie przypominała zespołu, który przed kilkoma dniami zdemolował Real.

No dobra, jestem świadom, że cały piłkarski świat cieszy się z finału Manchester United-Barcelona, przyznając Katalończykom bilety do Rzymu niejako za całokształt osiągnięć w tym sezonie. Jestem również świadom, że dramatyczny zwrot w ostatniej minucie jest czymś, co kibice uwielbiają. Tylko że, cholera, miała awansować drużyna lepsza (Barca), a awansowała drużyna gorsza (Barca). No i wolałbym dyskutować o piłce nożnej, nie o sędziowaniu i nie o bezsensownym zachowaniu faceta, któremu kolejny puszczają nerwy (pamiętacie, jak uderzył Vidicia w ubiegłorocznym finale?). Zakończę więc informacją, którą podał przed chwilą „Times”: John Terry po meczu przyszedł do szatni Barcelony, by pogratulować jej piłkarzom awansu.

Maraton z Ligą Mistrzów: blogujemy z przerwami

ŚRODA, 10.55

Cokolwiek mówić o Wengerze i wadach jego filozofii budowania drużyny (wadach i zaletach: czy poza Manchesterem United istnieje klub, który nie marzy skrycie o zatrudnieniu Francuza?) – przyszłość należy do jego piłkarzy. Fabregas, Walcott, Adebayor i inni będą mieli jeszcze niejedną okazję na wygranie Ligi Mistrzów. Dla Terry’ego, Lamparda, Drogby, Ballacka to może być ostatnia szansa. Tak w każdym razie mówi Guus Hiddink, szukając przed pojedynkiem z Barceloną ekstra motywacji. Nie wiadomo, jak będzie wyglądała drużyna Chelsea w przyszłym roku, nie wiadomo, kto będzie ją prowadził – więc teraz albo nigdy.

Wracam do pisania w nowym wątku i pod nowym, bardziej odpowiedzialnym tytułem – za dużo obowiązków jak na „blogowanie bez przerwy”, ale przecież jakoś sobie poradzę. Tym bardziej, że tematów jest bodaj więcej niż wczoraj. „Trenerski dinozaur kontra wilczek ledwie, ale jakżeż pełen pasji. Dwa futbolowe światy…” – zdania taichunga dotyczą wprawdzie projektowanego przezeń finału MU-Barcelona, ale z powodzeniem można je zastosować i do dzisiejszego półfinału. Wilczek powiedział już, co zrobi: będzie atakował, bo inaczej nie umie i nie chce – musi zresztą atakować, bo musi strzelić bramkę. Dinozaur, jak słyszymy, budzi się w środku nocy i notuje w zostawionym przy łóżku zeszyciku kolejny pomysł na wyrwanie wilczkowi zębów. Prędzej czy później będzie chyba musiał ustawić swoich piłkarzy w systemie 4-4-2 (patrz niedawny mecz z Fulham), ale chyba nie od pierwszej minuty. Spodziewam się raczej ostrożnego początku, zagęszczonej do granic możliwości drugiej linii, i może tego, co tak świetnie zadziałało w pierwszym meczu z Liverpoolem: czyhania na stały fragment gry. Obraz Hiddinka z zeszycikiem działa mi na wyobraźnię głównie w tej ostatniej kwestii: widzę Holendra, jak rozrysowuje sposób wykonania rzutu rożnego, jak przydziela piłkarzom zadania, zwłaszcza związane z uprzykrzaniem życia niedoświadczonemu Caceresowi (Pique, z jego angielskim epizodem w biografii, powinien sobie poradzić). Będzie ciasno, także w sensie całkowicie dosłownym: murawa na Stamford Bridge jest zdecydowanie mniejsza niż na Camp Nou.

Na razie pewne jest jedno: w ostatnich filmach Woody’ego Allena Londyn prezentuje się zdecydowanie ciekawiej niż Barcelona.

ŚRODA, 12.05

I jeszcze cytaty z Hiddinka, które przytaczam, jako że świetnie dają się zastosować również do wczorajszych przygód Arsenalu: „Przeciwko czołowej drużynie Europy musisz zagrać bardzo inteligentnie, bo twój najlżejszy błąd może zostać bezlitośnie ukarany. Z drugiej strony, nie możesz myśleć o rywalach zbyt wiele, dając się ponieść emocjom. Jeśli to zrobisz, będzie to miało wpływ na twoją grę – a masz myśleć o swojej grze, nie o grze rywali. Choć wyzbywając się emocji również naciskasz sobie na hamulec…”.

Oraz bardzo wiele mówiąca statystyka z „Timesa”: w pierwszym półfinale 23,5 proc. podań Chelsea było długimi podaniami. To angielski rekord, bo czołówka Premier League, jeśli idzie o grę długą piłką to Stoke (23,1 proc. wszystkich podań), Hull (20,1 proc.) i Bolton (19,8 proc.).

ŚRODA, 14.40

Jednym ze słów-kluczy do dzisiejszego meczu, a może do wszystkich meczów Barcelony pod Guardiolą (wyjąwszy, hmm…, rewanżowe spotkanie z Wisłą – warto pamiętać, że w drodze na Stamford Bridge było się i na Reymonta), powinno być „sexy futbol”. Jak pamiętacie, określenie to spopularyzował – i skompromitował niestety, niechże mi darują fani Chelsea – Ruud Gullit. Co dawny piłkarz i menedżer Chelsea myśli o dzisiejszym meczu? Otóż przywiązanie do drużyny okazuje się ważniejsze od przywiązania do stylu: z pasją broni taktyki Hiddinka na pierwsze spotkanie i przestrzega przed obraniem radykalnie odmiennej w rewanżu. „Tu nie chodzi o antyfutbol, tu chodzi o przetrwanie – mówi. – Czy naprawdę sądzicie, że lepiej zagrać jak Real? Przecież to bez sensu. Po co robić coś, czego Barcelona dokładnie oczekuje?”.

Gullit przypomina pojedynek Muhammada Alego z Georgem Foremanem z 1974 r. Najlepszy bokser w historii tego sportu przybrał wówczas strategię odmienną od normalnej: zamiast atakować, przez długi czas tylko się bronił, często opierając się o liny i wytrącając przeciwnika z równowagi. Gdyby poszedł na wymianę ciosów, poniósłby klęskę – jak Real w weekend.

Jeśli Gullit ma rację– a mówi również o wyższości ustawienia 4-3-3 (albo wręcz 4-5-1) nad 4-4-2, bo w środku pola Barcelona traci wówczas przewagę jednego zawodnika – trudno się spodziewać kaskady goli.

ŚRODA, 16.10

I jeszcze o stałych fragmentach gry: piłkarze Barcelony są dużo niżsi od przeciwników. Nie będzie im łatwo bronić się przy rzutach rożnych, kiedy w pole karne wejdą Terry, Alex, świetnie grający głową Ballack, o Drogbie nie wspominając (myślę jednak, że Anelka zostanie na ławce). Doświadczyliśmy oczywiście wczoraj, że „zawsze jest inaczej” i że jeden błąd – dziś np. błąd Petra Czecha, ale także sędziego – może wszystko zmienić, ale im bardziej próbuję wyobrazić sobie ten mecz b e z  b ł ę d ó w, tym silniej myślę o wyniku 1:0 i awansie Chelsea.

ŚRODA, 18.15

Najprzyjemniejsze w blogowaniu jest to, co wydarza się między gospodarzem i gośćmi; coś, co wytwarza nową jakość – tekst pisany przez wielu autorów. Pisze Mak: „Finał MU-Barca widzę ogromny (Messi vs Ronaldo itp.), ale póki co utyskiwanie na brzydką taktykę Hiddinka (Holendra, lecz jakie są losy pięknie grającej reprezentacji Holandii na mistrzostwach kontynentu lub planety – wiemy, i on też wie) przypomina narzekanie, że młotek nie jest śrubokrętem. A znowu to, że trzeba posłać ułanów (Xaviego z Iniestą) na czołgi (Ballacka i Essiena), nie jest przecież efektem jakichś ostatnich decyzji Hiddinka, ale całych lat i charakteru obu klubów (uparł się był Abramowicz na subtelnego liryka Szewczenkę, żeby mieć drużynę mniej epicką – i wyszła klapa). Jeżeli Barca (z Leo – młodym Skywalkerem – Messim) wykrzesa z siebie cały wirtuozerski potencjał, to niechże Chelsea (z Didierem – Terminatorem IV – Drogbą) w odpowiedzi robi, co zechce. Niech futbol grany przez przeciwnika będzie dziś – dla którejkolwiek z tych dwóch wspaniałych drużyn – okrutniejszy niż kiedykolwiek. Krwi!”.

Przytaczam ten głos w całości, bo pewnie poza kibicami Chelsea podobnie myśli cały świat (nawet jeśli nie potrafi tego tak ładnie sformułować). Cóż, serce chciałoby, rozum podpowiada zupełnie inny scenariusz – choć również, co pokazał wczorajszy sen Michała Zachodnego – niewolny od romantyzmu.

PS A propos blogowania: polecam nowego „Tygodnikowego” bloga, autorstwa najlepszego z nas wszystkich Michała Olszewskiego. Zasadniczo o low-tech i ekologii, ale pewnie i o piłce nieraz się zdarzy. Dodajcie do ulubionych.

ŚRODA, 20.15

Znamy składy:

Chelsea: Czech – Bosingwa, Alex, Terry, Cole – Essien, Ballack – Lampard, Malouda, Anelka – Drogba.

Barcelona: Valdes – Alves, Pique, Toure, Abidal – Xavi, Busquets, Keita – Messi, Eto’o, Iniesta.

Znamy, i jesteśmy trochę zaskoczeni. Chelsea w szyku 4-2-3-1, ale bez Mikela przed linią obrony, za to z Anelką ustawionym najprawdopodobniej na prawej stronie. Barcelona zapewne 4-3-3, z cofniętym do obrony Toure oraz Keitą i Busquetsem w drugiej linii. No właśnie: czy to jeszcze Barcelona? Nie mam na myśli tylko nieobecności kontuzjowanych i odsuniętych za kartki Puyola, Marqueza, a przede wszystkim Henry’ego (cóż za ogromna strata: Francuz był ostatnio w wielkiej formie, no i wie, jak grać przeciwko Anglikom…), ale także obecność w podstawowej jedenastce piłkarzy silniejszych fizycznie i umiejących się bronić: Busquetsa i Keity. Obawy, które formułowałem wcześniej – że niscy i niezbyt dobrze zbudowani piłkarze z Katalonii będą mieli kłopoty przy stałych fragmentach gry – zostały w ten sposób osłabione. Co jednak z ofensywą?

Chelsea, w każdym razie, nie przegrała na Stamford Bridge w 15 ostatnich spotkaniach Ligi Mistrzów.

ŚRODA, 21.05

Czy Chelsea sięgnęłaby po mistrzostwo Anglii gdyby Michael Essien nie opuścił prawie całego sezonu z powodu kontuzji? – pytałem mniej więcej przed miesiącem. Na mistrzostwo Anglii za późno, na Ligę Mistrzów bynajmniej…