A w sobotni wieczór, kiedy wszystkie mecze są już za nami, sprawdzam, w jakiej kolejności powiedzą o nich w Match of the Day. Wiem, że są menedżerowie, którzy obrażali się na BBC, bo skróty z ich spotkań pokazywała na szarym końcu. W tym przypadku padło na mecz Wigan-Fulham i myślę, że ani Steve Bruce, ani Roy Hodgson nie mogą mieć pretensji do wydawców programu. Zastanowiło mnie natomiast, że jako przedostatni poszedł mecz Manchesteru City z Middlesbrough: ile po tym szalonym styczniu prowokował tematów do rozmowy… Przecież gdyby nie debiutujący w bramce Shay Given, gospodarze – jak wiadomo bez Kaki i z wianuszkiem piłkarzy mających kłopoty z prawem – mogli do przerwy stracić nawet trzy bramki. Nie powiem, ucieszyły mnie te interwencje: onegdaj nazwałem Givena najlepszym bramkarzem Premiership i generalnie chwaliłem zimowe transfery MC, więc teraz mam poczucie, że wyszło na moje. Wśród nienajlepiej prezentujących się gospodarzy oprócz bramkarza wyróżnił się przecież także Craig Bellamy, już drugi raz w ciągu ostatnich kilkunastu dni zapewniający swojej nowej drużynie trzy punkty. Biedny Gareth Southgate: nie jestem pewien, czy tym razem zasłużył na porażkę, a podobnie jak Tony Adams coraz częściej musi odpowiadać na pytanie o zagrożoną posadę.
Tony Adams… Mecz jego drużyny, co było do przewidzenia, rozpoczynał MotD. Emocji było co niemiara, ale odpowiedzi na interesujące nas pytanie – o rzeczywistą siłę Liverpoolu po transferze Robbiego Keane’a – nie poznaliśmy. Z jednej strony piłkarze Beniteza ten mecz wygrali, z drugiej jednak, dopóki na boisku nie pojawili się Kuyt i Torres, to Portsmouth prowadziło i wydawało się, że powinno prowadzenie dowieźć do końca. Cóż, błędy obrońców drużyny z Południa były komiczne, a jeśli zważyć, jakim stoperem był przed laty ich menedżer – tragikomiczne. Ale w pierwszej połowie żal było patrzeć przede wszystkim na pogubionych piłkarzy przedniej formacji Liverpoolu, biegających do tej samej piłki albo zostających przed polem karnym, gdy właśnie miało pójść dośrodkowanie. Jak będzie przez następne miesiące? Lepiej dbać o zdrowie Torresa, bo oglądani wczoraj Babel i Ngog nie wypadli najlepiej (Holendrowi, jeszcze przy stanie 0:0, wystarczyło tylko przyłożyć nogę do świetnego podania Kuyta…).
Ale dzisiejszy mecz Tottenhamu nie przyniósł odpowiedzi na pytanie o rzeczywistą formę Keane’a. Irlandczyk, owszem: starał się, owszem: kilka razy wyrobił sobie pozycję do strzału, raz groźnie główkował, a raz minimalnie chybił uderzając z powietrza, ale można było odnieść wrażenie, że trochę brakuje mu energii (a trochę zrozumienia z Pawliuczenką). Mimo tylu pieniędzy wydanych na napastników, Tottenham wciąż ma kłopoty ze strzelaniem bramek: Pawliuczenko zepsuł wyborną okazję na początku drugiej połowy, jego zmiennik Bent miał kłopoty z przyjęciem piłki, Modrić, którego nie sposób nie chwalić za serce do walki (te wślizgi, to zastawianie piłki przed dużo wyższym i silniejszym rywalem…) i maestrię podań (przez pół boiska do Lennona, wbiegającego przed obrońcę…), w ostatniej minucie miał najwyraźniej zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji. Kłopot w tym, że Jermain Defoe, któremu strzelanie przychodzi najłatwiej, nie zagra jeszcze przez 9 tygodni.
Po raz nie wiadomo który w ostatnich latach kibice Tottenhamu mówią więc, że szkoda straconej okazji. Tym razem szkoda zwłaszcza w świetle znakomitej gry w pierwszej połowie i całkiem dobrej w pierwszym kwadransie drugiej. Akcje Arsenalu przecież zaczęliśmy oglądać dopiero w końcówce, kiedy dążący do strzelenia zwycięskiego gola gospodarze pozwolili gościom na grę z kontry. Wcześniej, także przed czerwoną kartką, wszelkie próby Kanonierów były rozbijane przez agresywną (wreszcie!) drugą linię Tottenhamu, przede wszystkim przez wyróżniającego się Palaciosa. Co do czerwonej kartki (siedemdziesiątej szóstej w Arsenalu za kadencji Wengera!): była oczywistością, więc nie wiem, dlaczego menedżer gości ma pretensje do sędziego. Sfaulowany przez Modricia Eboue kopnął Chorwata podnosząc się z boiska i nawet kibice Arsenalu buczeli, kiedy piłkarz ich drużyny opuszczał boisko.
Jak już wiecie, wiele w ciągu ostatnich dni myślałem o Manchesterze United. Historycznie, symbolicznie, metafizycznie i z mnóstwa innych powodów cieszę się, że dziś trzy punkty zapewnił im Ryan Giggs i że zrobił to w taki sposób. Co kilka miesięcy padają pytania o termin przejścia Walijczyka na emeryturę, on sam mówi zaś, że będzie grał w piłkę tak długo, jak długo będzie go to cieszyć. No to dziś znalazł jeszcze jeden dobry powód, by zostać jeszcze trochę.
A poza tym wygrały Everton (świetny debiut niechcianego w MC Jo) i Aston Villa, nasze tegoroczne nadzieje na uczynienie świata mniej przewidywalnym (do reprezentacji Anglii na mecz z Hiszpanią powołano już sześciu piłkarzy Martina O’Neilla…). Remisu Chelsea z Hull (żadna z drużyn ze stolicy w ten weekend nie wygrała) nie komentuję z sympatii dla odwiedzających tego bloga bluesmanów. Tęsknicie, chłopaki, za Awramem Grantem? A może raczej za Zolą i Stevenem Clarkiem? Podobno na Stamford Bridge widziano już banner domagający się powrotu tej dwójki.
