Od czego zacząć? Od modlitwy Hernandeza przed pierwszym gwizdkiem, wysłuchanej już po 36 sekundach (powiedział Pan: „i oto daję ci nieuważnego Davida Luiza”)? Od dziecięcej radości sir Alexa Fergusona po końcowym gwizdku (Szkot znalazł się o krok od DWUNASTEGO w karierze mistrzostwa Anglii)? A może, przewrotnie, od meczu z Schalke, który miał jego zawodnikom zakłócić przygotowania do najważniejszego spotkania sezonu (nie z nimi te numery: Szkot od tylu lat umiejętnie stosuje rotację składu, że każdy z piłkarzy potrafi tu grać z każdym, każdy potrafi się wkomponować w drużynę i żaden nie pęka – nawet jeśli chodzi o półfinał Ligi Mistrzów)? Z tematów do omówienia jest przecież jeszcze przyszłość Carlo Ancelottiego, mocno po tej porażce wątpliwa (choć osobiście – piszę to bez wielkich nadziei – Włocha bym zostawił, oczywiście radykalnie przebudowując starzejący się zespół, w którym dziewięciu piłkarzy wyjściowej dziś jedenastki sprowadził do klubu Jose Mourinho). I generalnie cały sezon, w którym zespoły z górnej połówki tabeli wiele razy dołowały, za to te z dołu zaskakująco się podciągnęły.
Nie, zacznę jednak od Ryana Giggsa. Niby nie nabiegał się tyle, co szalejący na prawym skrzydle Antonio Valencia (czy ten gość, co go krył, naprawdę nazywał się Ashley Cole?!) albo harujący z lewej i w środku Park (od lat znakomicie wypadający w meczach o wielką stawkę; dziś pozbawiający Essiena i Lamparda przestrzeni do nabrania powietrza, a w kwestii ustawienia często wymieniający się pozycjami z Rooneyem, co przyprawiało Ivanovicia o spore kłopoty), ale dwa jego podania były w tym meczu absolutnie kluczowe. Nie przypadkiem realizator pokazał słynny transparent o piłkarzu, który znów doprowadzi was do płaczu… Gdyby nie kapitalne zagranie Walijczyka do Parka, który przytomnie natychmiast przekazał piłkę Hernandezowi (transfer roku, bez dwóch zdań), wszystko przecież mogłoby się potoczyć inaczej. Piłkarską klasą, doświadczeniem, przeglądem pola i precyzją podań Giggs wyrasta ponad głowy rywali i kolegów – jak słusznie zauważył ktoś na Twitterze, ten gość ma chyba piwnicę pełną butelek szampana, przyznawanych wraz z tytułem piłkarza meczu.
Kiedy Chelsea otrząsnęła się z pierwszego szoku (albo kiedy MU odpuścił nieco niebywały pressing z początku spotkania) było już za późno. Strzelić trzy bramki na Old Trafford, kiedy przegrywa się 2:0? W zasadzie niemożliwe. Widzowie niezaangażowani w końcówce pierwszej połowy mogli się zastanawiać, czy Ivanović dogra do końca, czy może wyleci z czerwoną kartką (po szybkiej żółtej, dwa razy mógł zobaczyć kolejną, ale Howard Webb nie chciał najwyraźniej psuć widowiska – pewnie również dlatego nie podyktował karnego za rękę Lamparda), czy może w drodze pod prysznic wyprzedzi go David Luiz, mający szaleństwo w oczach po błędzie z pierwszej minuty i reprymendzie od Ancelottiego (w tym przypadku sędziego uprzedził menedżer, zdejmując Brazylijczyka po 45 minutach). Carlo Ancelotti powiedział po meczu, że w zasadzie powinien w przerwie wymienić 10 z 11 zawodników; Chelsea w drugiej połowie ocknęła się, a widzowie niezaangażowani mogli zastanawiać się z kolei, czy drużyna Manchesteru jest naprawdę tak mocna piłkarsko jak psychicznie – przez niedługi czas jednak. Gdyby Rooney i Hernandez zechcieli wykorzystać okazje stwarzane im w końcówce przez Valencię, skończyłoby się pogromem.
Gdybanie jest czymś, czego z pewnością nienawidzą menedżerowie. Wszystkiego się spodziewał Carlo Ancelotti, ale nie tego, że jego misternie tkany plan gry w tym meczu załamie się już w pierwszej minucie. W zasadzie za decyzje personalne trudno go ganić: zarówno ustawienie, jak i skład osobowy wydawały się przed meczem optymalne. Kalou czy Anelka – w świetle ostatnich tygodni prosty wybór, podobnie jak postawienie na Drogbę zamiast Torresa. Szkoda, że Benayoun tak długo odzyskuje rytm meczowy po kontuzji, bo pewnie więcej wniósłby w grę Chelsea po przerwie niż Ramires. A 50-milionowego prezentu od Abramowicza Włochowi współczuję od dawna; kłopot menedżera Chelsea przypomina trochę ten Redknappa z van der Vaartem: jeśli Holender, to nie Defoe albo nie Lennon…
W sumie nie ma się co rozgadywać. W 1992 r. Alex Ferguson zapowiedział, że w kwestii liczby tytułów mistrzowskich pobije swoich największych rywali. Za tydzień, góra dwa, dotrzyma słowa.