A wieczorami, kiedy akurat nie ma żadnego meczu, oglądam serial „Mad Men”. Dla tych, co jeszcze nie widzieli – jest to opowieść o pewnej nowojorskiej agencji reklamowej, działającej w latach 60. ubiegłego wieku. Agencja jak agencja, kampanie jak kampanie: tym, co w filmie uderza mnie najbardziej – oprócz oczywiście wszechobecnych papierosów – jest sposób traktowania kobiet. Całkowicie przedmiotowy, z jawnymi formami molestowania, a nawet z sytuacją, w której jeden z dyrektorów agencji dowiaduje się od psychoterapeuty, jakie mianowicie sekrety wyjawia na kozetce jego żona. I niby stopniowo na szklanym suficie pojawiają się rysy, a jedna z sekretarek zaczyna pracować jako copywriterka, ale wciąż pozostaje to męski świat z wszystkimi jego nieprzyjemnymi cechami.
Andy Gray i Richard Keys, gdy piszę te słowa wciąż jeszcze zatrudnieni przez telewizję Sky Sports, pozwolili sobie na seksistowskie żarty z Sian Massey, która była sędzią liniowym spotkania Wolverhampton z Liverpoolem, sugerując, że ktoś powinien nauczyć ją przepisu o spalonym. Działo się to w momencie, kiedy obaj byli przekonani, że mikrofon jest wyłączony, ale nie myślę, by mogło to służyć za usprawiedliwienie; w podobnej sytuacji przed siedmioma laty ITV rozstała się z Ronem Atkinsonem, który – sądząc, że nie jest na wizji – nazwał Marcela Desailly’ego „leniwym czarnuchem”. Jakie, do cholery, płeć pani Massey ma znaczenie, jeśli idzie o ocenę jej kompetencji sędziowskich? Co płeć Peggy Olsen ma do rzeczy, jeśli idzie o ocenę jej kompetencji marketingowych?
Pamiętam sprzed lat podobnie szowinistyczną wypowiedź menedżera Luton Mike’a Newella (odsyłał liniową do sędziowania meczów w parku, bo nie zauważyła, że jego drużynie należał się karny – zupełnie jakby takich błędów nie popełniały co tydzień setki facetów). Napisałem wtedy felieton do „Gazety Wyborczej”, zastanawiając się nie tyle nad słowami menedżera, który o mało nie wyleciał z pracy, co nad motywacjami tamtej dziewczyny: co kazało jej tkwić w świecie piłki, znosić protekcjonalne uśmieszki i bezpośrednie, niewybredne ataki z trybun. Najprostsza odpowiedź brzmiałaby pewnie: miłość do tego sportu, która każe wziąć w nawias całą towarzyszącą mu aurę testosteronu. Ale nie wykluczam, że także potrzeba udowodnienia prostej skądinąd prawdy, że poza naszymi przesądami nie istnieje żaden racjonalny powód, dla którego nie miałaby tego robić.
Zastanawiam się, czy powinienem dopełniać ten wątek informacją, że decyzja Sian Massey o puszczeniu akcji Liverpoolu była słuszna: gdyby nawet pani sędzia się pomyliła, „żarty” Greya i Keysa nie byłyby ani trochę bardziej na miejscu. Dopełniam wątek, ponieważ była to decyzja absolutnie kluczowa, w której centymetrowa pomyłka w ocenie mogłaby zaowocować nieuznaniem pierwszej bramki dla Liverpoolu; bramki, która ustawiła mecz wyjątkowo dla gości trudny, bo rozgrywany na fatalnej, niesprzyjającej płynnej grze murawie.
Jest do ostatniej kolejki Premier League kilka kluczy. Jeden to właśnie decyzje sędziowskie – kolejną arcyważną było usunięcie z boiska Fredricka Piqueonne’a za wbiegnięcie między kibiców West Hamu po bramce dla tej drużyny (został ukarany drugą żółtą kartką; być może jego obecności we własnym polu karnym zabrakło w ostatniej minucie, kiedy wyrównywał Fellaini). W pierwszym odruchu byłem na sędziego wściekły, po namyśle obwiniłem napastnika WHU, który powinien przecież znać przepisy; coś jak ze słynnym incydentem Nani-Gomes na Old Trafford. Ale teraz sadzę, że przepis jest do zmiany: owszem, można za niesportowe zachowanie uznawać prowokowanie fanów drużyny przeciwnej, ale radość w otoczeniu własnych kibiców?! Inna sprawa, że z perspektywy ostatnich dwóch miesięcy zwalnianie Awrama Granta wydaje się szaleństwem: Młoty w tym czasie radzą sobie co najmniej przyzwoicie.
Klucz inny: powroty do formy. To nie tylko z meczu na mecz lepszy Fernando Torres, mający wreszcie wsparcie piłkarzy z drugiej linii, i odblokowany po zdobyciu bramki, grający na swojej ulubionej pozycji Raul Meireles. To także Wayne Rooney w Manchesterze United, który wprawdzie spudłował swoją jedyną okazję, ale zaliczył dwie asysty i wszędzie go było pełno (osobny wątek to oczywiście trzeci w sezonie hat-trick Berbatowa i dobry mecz Giggsa, który ku radości chyba nas wszystkich zadeklarował, że zamierza grać jeszcze jeden sezon). To wreszcie w pełni zdrów van Persie i zawodzący przecież w niejednym meczu tych rozgrywek Fabregas (cholerny Arsenal: jak zwykle mogli wygrać 10:0…).
Klucz jeszcze jeden: najlepsi piłkarze tego sezonu. Rewelacyjny Charlie Adam w Blackpool (ściskam kciuki za Hollowaya, żeby go nie puścił, mimo iż dobijają się m.in. Aston Villa i Liverpool), którego klasę podań docenili eksperci Match of the Day. Tyrający w West Hamie Parker. Modrić, który podczas meczu z Newcastle o mało nie złamał poprzeczki gospodarzy. Najlepszy z nich wszystkich Nasri. Wyliczać dalej?
Klucz może ostatni: nieobecności i kontuzje. Absencja Scotta Danna w środku obrony Birmingham może zaowocować niejednym takim pogromem, jak ten z MU. Pytanie o stan pleców Garetha Bale’a, który od kilku tygodni ma wyraźne kłopoty z dokończeniem meczu, a w Newcastle zszedł już po 10 minutach. Wątpliwości na temat daty powrotu Vermaelena (na dziś wydaje się przecież, że to Arsenal jest głównym zagrożeniem dla mistrzowskich aspiracji MU). I nieustająca huśtawka nastrojów wokół Carlosa Teveza. Ten kolejny kandydat do tytułu piłkarza sezonu tym razem nieco rozczarował (może niepewny własnego ustawienia w sąsiedztwie Dzeko?), a po jego stracie Aston Villa wyprowadziła kontrę, zakończoną dobitką Benta. To, że MC nie wrócił z Birmingham z remisem – zestawione np. z wyjazdowym remisem Tottenhamu – mogłoby zdumiewać, bo zwłaszcza po wejściu na boisko Adama Johnsona mecz toczył się do jednej bramki, ale rewelacyjnie zagrali środkowi obrońcy gospodarzy – ofiarnie blokujący strzał za strzałem. Co do transferu Benta: sumę, jaką zapłacono za Anglika uważam za szaleństwo, ale wczorajszy gol udowodnił, że tego typu napastnika (po angielsku mówią „poacher”; chodzi o sępa, czyhającego w polu karnym na błąd czy dobitkę) w Aston Villi brakowało. Ciekawe, czy gdyby na początku sezonu Martin O’Neill dostał taką sumę na transfery, zrezygnowałby z pracy, i ciekawe, gdzie byłaby teraz Aston Villa, gdyby wciąż prowadził ją Irlandczyk…